Określenie: pisarz zawodowy łączy się w powszechnej opinii z pojęciem literata, który żyje z pióra. W tym znaczeniu jest ono niedawne, lecz można je rozszerzyć na wszystkich pisarzy, których główną, jeśli nie jedyną, troską była praca twórcza. Flaubert nie zarabiał na swoich dziełach, czasem do nich nawet dokładał, jak do "Madame Bovary", bo wydawcy przyniosła znaczne zyski, autora zaś naraziła na koszty procesu. Miał własny majątek i gdy go stracił, oglądał się na stare lata za jakąś posadą. Wszystkie jego książki, tak już sławne, nie dawały mu żadnego dochodu: był ofiarą własnej nieporadności i wydawniczego wyzysku. Mimo to nikt bardziej nie zasługuje na nazwę pisarza zawodowego. Flaubert nie tylko nigdy niczym się poza literaturą nie zajmował, ale wszelkie inne zajęcia i sprawy uważał za niegodne, by im poświecić najmniejszą uwagę. Takich jak on było wielu w każdej epoce, z wyjątkiem niektórych okresów starożytności o szczególnie intensywnym życiu politycznym. I pisarze są tu odwiecznymi kolegami filozofów, uczonych, artystów, wynalazców, ludzi podbitych przez jakąś ideę i zdolnych dla niej poświęcić wszystkie inne powaby życia.
Myśl grecka zatrzymała się nad tym zjawiskiem. Rozróżniała dwa rodzaje żywotów: bios theoretikos i bios prakukos, co moraliści rzymscy przetłumaczyli na vita contemplativa i vita activa. Michał Anioł na grobowcu Juliusza II wyobraził te dwie abstrakcje w czarujących postaciach Racheli i Lei. Tak zgodne na pomniku, były w sporze ze sobą przez wszystkie wieki. Gdy pierwsza powoływała do życia klasztory, pustelnie, eremy, druga tworzyła ostry prąd bieżącej chwili, gdzie się nie utrzyma ciche skupienie i odosobniona twórczość. Wśród wielu symbolów życia kontemplacyjnego znalazła się i wieża z kości słoniowej, pod którą ludzie czynu stają, aby wygrażać pięściami i rzucać obelgi zamieszkałym w niej marzycielom. Lecz zawsze znajdowali oni obrońców, raz w imię ideałów, kiedy indziej w imię czystości myśli i sztuki. W naszych czasach, które chcą mierzyć wszystko użytecznością, Leon Chwistek, najmniej usposobiony do marzycielstwa, taką rzucił uwagę w swych "Zagadnieniach kultury duchowej w Polsce": ,,Do tego, abyśmy mogli korzystać z życia w całym tego słowa znaczeniu, potrzeba, aby pewna grupa ludzi znajdowała się poza życiem, w świecie marzeń i abstrakcji, bo użyteczność na dalszą metę tkwi w tych marzycielach i abstrakcjonistach". Kto zna dzieje filozofii, nauki, sztuki, techniki, bez trudu oceni słuszność tego zdania.
,,Poza życiem". Życie to obowiązki rodzinne i społeczne, to trudy, poniesione dla egzystencji innych, to nie dający się obliczyć ciąg ofiar z czasu, spokoju, mienia. Pisarze typu flaubertowskiego zawsze dążyli do zrzucenia z siebie wszelkich powinności obywatelskich, wykręcali się od służby wojskowej, stronili od zgromadzeń publicznych, nie przyjmowali żadnych godności, a na progu dojrzałości stawali przed dylematem: ognisko rodzinne czy celibat.
Nie wiem, co by powiedziała o tym statystyka, na oko wygląda, że dylemat pozostał otwarty i pisarze podzielili się na dwie połowy. Obóz celebsów poważnie zasiliło duchowieństwo, zwłaszcza w wiekach, kiedy ludzie tego stanu byli jedynymi pisarzami. Obrońcy celibatu znajdą u przeciwników argumenty, zaczerpnięte z życia znakomitych pisarzy, którym rodzina nie przeszkodziła w rozwoju twórczości. Lecz tamci są nieustępliwi. Na żonatego Owidiusza odpowiadają Wergilim i Horacym. Z upodobaniem wybierają takie postacie, jak Terencja, która nie zdołała zwichnąć Cicerona tylko dlatego, że był dość zamożny, ale która go okradała i doprowadziła wreszcie do rozwodu. Znajdują najczarniejsze barwy dla odmalowania kłopotów małżeńskich Mickiewicza, który rzeczywiście w tym okresie przestał być poetą, wskazują na maltuzjanizm żonatych pisarzy, twierdzą, że trzeba być rosyjskim grafem, aby jak Tołstoj mieć kilkanaścioro dzieci i mimo to stworzyć tak wiele. Uciekają się wreszcie do trybu warunkowego, mówiąc, że każdy pater familias doszedłby do wyższej doskonałości w swobodzie kawalerskiej.
Apologetom kawalerstwa można wskazać mnóstwo egzystencji zmarnowanych przez rozpustę, nieład, włóczęgostwo, a z drugiej strony ileż takich, które w życiu patriarchalnym dojrzały do wysokiej harmonii. Życie rodzinne posiada wielką wartość etyczną i kształtuje charakter pisarza. Nie ulega jednak wątpliwości, że pisarz świadomy swego powołania, zwłaszcza gdy wybiera tę sztukę jako jedyny zawód, z największym oporem decyduje się na krok, który nakłada nań tyle obowiązków ograniczających jego swobodę.
Nikt już dziś nie potrafi mówić o tych sprawach z namiętnością humanistów. Boccaccio w swej biografii Dantego czyni poecie gwałtowne wyrzuty, że się ożenił, zamieniając mądrą i wiecznie młodą filozofię na kłótliwą i podlegającą starości kobietę. Sam Boccaccio nie popełnił tego błędu, idąc za wzorem Petrarki, tak jak Petrarka szedł za wzorem antycznych filozofów albo raczej za przykładem zakonników. Petrarka był niewyczerpany w pochwałach życia samotnego i w tym, i w wielu innych rzeczach podobny do Flauberta, który, jak mawiał, nie mógł patrzeć na zakonnika bez uczucia zazdrości. W swoim Croisset stworzył sobie jakby pustelnię, obcych, nawet przyjaciół, rzadko tam dopuszczał, kochance zaś wyraźnie zabronił się pojawiać, a gdy się raz ośmieliła, wyrzucił ją po prostu.
Petrarka w swej "Epistula ad posteros" szczyci się, że po czterdziestce unikał kobiet, "chociaż był w pełni sił i namiętności". Flaubert zalecał pisarzom wstrzemięźliwość płciową, co złościło George Sand. Dumas - syn przekazał nam następującą rozmowę z Balzakiem pod arkadami Palais-Royal. Twórca "Komedii ludzkiej" mówił: "Zważyłem dokładnie, ile nasz umysł traci przez jedną noc miłości. Słuchaj uważnie, młodzieńcze: pół tomu. Nie ma kobiety, której warto oddać dwa tomy rocznie". Balzac miał wtedy trzydzieści osiem lat. Ten problem do dziś nie wygasł. Pewien autor, którego nie zdradzę, miał pomysł, by literaci, nie tracąc nic ze swej męskości, stosowali "infibulację" znaną starożytnym atletom i uwidocznioną w słynnym brązie "Pięściarza" z Museo delle Terme w Rzymie. Trudno mi się wdawać w szczegółowy opis tego zabiegu.
Kobieta była zawsze symbolem rozterek i zamętu w życiu intelektualnym. Z inwektyw, którymi ją obrzucali filozofowie, uczeni, pisarze, artyści, można by ułożyć osobliwą antologię, i bywały takie zbiory w dawnych wiekach. Lecz cóż znaczy ta garść obelg i uszczypliwości (także zresztą jakby negatyw pochwały) w porównaniu z nieprzerwaną pieśnią nad pieśniami, do której każde pokolenie literackie i prawie każdy pisarz dorzuca nowe wersety.
W monografiach, biografiach, rozprawach, podręcznikach żadna rzecz nie została opracowana tak szczegółowo, jak miłość ze wszystkimi cierpieniami, zawodami, rozczarowaniami, które były tworzywem literatury. W istocie, gdyby odjąć z dwudziestu kilku stuleci literatury europejskiej wszystko, co w niej zawdzięcza początek szczęśliwej lub nieszczęśliwej miłości, byłoby to okrutne spustoszenie. Wraz z setkami arcydzieł znikłyby tysiące dzieł skromniejszych rangą artystyczną, ale o wielkim uroku, albo takich, które były radością swojego czasu. Na szczęście jest to już nie do odrobienia: w przyszłości mogą się już pisarze nie kochać albo nie czuć potrzeby wypowiadania swej miłości, lecz minionej historii nikt już nie zmieni. W niej zaś króluje kobieta w glorii wszystkich swoich pokus - radość, zguba, natchnienie.
Obok pysznych kochanek, które dzielą nieśmiertelność z tymi, co je uwielbiali za życia, są inne kobiety, często zapomniane, pominięte przez biografów, wiszące drobnym odsyłaczem u spodu żywotów, będących niegdyś ich własnością. Najtwardszy sąd spotyka te, które, jak się zdaje biografom, nie mogły nic dać swoim wielkim ludziom, ponieważ niezdolne były ich zrozumieć. Ile niesprawiedliwych słów ściga po dziś dzień imię biednej Teresy, towarzyszki życia J. J. Rousseau, albo żony Gian Battista Vico, która nie umiała się podpisać na kontrakcie ślubnym. Tak samo uboga duchem miała być Christiana Vulpius. Z pewnością jednak nie była taka głupia, jak podawały plotki weimarskie. Zanim się wyda sąd o niej, trzeba przeczytać listy Goethego z okresu ich miłości, epigramaty, elegie i inne utwory, np. "Die Metamorphose der Pflanzen", i odczuć, ile ciepła i szczęścia weszło z nią w jego życie. Dobroć, oddanie, czujność, wierność znaczą tak wiele, że człowiek, co szuka spokojnej przystani niosąc w sobie burzę, często wybiera potulną istotę, której niższość umysłowa zapewnia mu uległość i uwielbienie. Ten rachunek egoistyczny może być nieświadomy, lecz najczęściej bywa dokładnie przemyślany, co nie powinno dziwić nikogo, kto rozczytywał się w biografiach sławnych ludzi. Altruizm nie jest tam powszechną cnotą. Żony mają również złą sławę. Przysłowiowa a nierzeczywista Ksantypa zepsuła im opinię w ciągu wieków. Same nie potrafiły się bronić, nie miały zwyczaju ani odwagi występować pod własnym imieniem. Dopiero nasze czasy posłyszały ich głos. Niestety, niektóre zyskałyby wiele zachowując milczenie. Na przykład Jessie Conrad, która wydala gruby tom wspomnień o swym pożyciu z wielkim pisarzem. Trzeba pewnego wysiłku aby przeczytać do końca te paplaninę przeciętnej kobiety. To, co robią niemal wszystkie wdowy w ciasnym kółku, to Jessie Conrad mogła zrobić wobec wielotysięcznego tłumu, mianowicie obmawiać swego nieboszczyka. Daje niemal karykaturalny obraz nerwowca, dystrakta, egoisty, wiecznie nękanego chorobami, zaśmieca cień wielkiego człowieka filiżankami, które stłukł przez nieuwagę, poduszkami, w których wypalił dziurę papierosem, lecz o jego życiu wewnętrznym, o jego pracy albo nic nie mówi, albo jakieś nic nie znaczące drobiazgi, jakby nie miała tam wstępu, mimo że używał jej do kopiowania rękopisów i, zdaje się, nieraz odsłaniał jej bieg swoich wizji w jakimś monologu. Była to wyborna femme de menage, wzorowa gospodyni i doskonała kucharka, autorka podręcznika gastronomicznego (Conrad, jak wszyscy niemal pisarze, był czuły na dobrą kuchnię) i byłaby ideałem, gdyby nie ciągle ponawiające się operacje, kliniki, rekonwalescencje z pielęgniarką w domu. Conrad przeżył z nią blisko trzydzieści lat, nie wyobrażając sobie, by mógł znaleźć lepszą towarzyszkę. "Był dla mnie jakby synem - pisze Jessie - i jednocześnie mężem, wymagał starań i pobłażliwości jak małe dziecko. A w tym wszystkim odczuwałam dumę, widząc tworzące się jego wspaniałe dzieło, odczuwałam podziw dla ogromu pracy". Na pewno tak było i to ją ratuje w naszych oczach - mimo wszystko.
Jakże inny ton mają ,,Souvenirs" pani Alphonse Daudet, tak powściągliwe i dyskretne, tak delikatnym przetkane uczuciem. Ale to była osoba obdarzona własnym talentem. Trzeba dodać - skromnym. Niedawno spadkobiercy, rozgoryczeni wygaśnięciem praw autorskich, próbowali narzucić nam przekonanie, że ona jest prawdziwą autorką książek Alfonsa Daudet. Nie ma przykładu małżeństwa dwojga wielkich pisarzy. Browningowie byliby wyjątkiem, gdyby ona w istocie dorównywała swojemu mężowi. Trudno nawet sobie wyobrazić takie małżeństwo. Dwie równie silne indywidualności, uprawiające tę samą sztukę, nie potrafią się zżyć ze sobą. Jeśliby były pokrewne, skończyłoby się na intymnym współautorstwie jakąś nową wersją Goncourtów, jeśliby były różne, rozprzęgłyby się we wzajemnej niechęci lub pogardzie. Flaubert miał głęboki sentyment dla George Sand, lecz zgroza pomyśleć, co by się stało, gdyby im przyszło żyć w jednym stadle. Z Mussetem mogło się to udać, bodaj na krótko, ponieważ ich drogi się nie krzyżowały: ona zachwycała się jego wierszami, on podziwiał jej płynną prozę, oboje mieli złudzenie, że się szczęśliwie uzupełniają, potem jednak wyśmiali się i wyszydzili nawzajem. Flaubert natomiast zadowalał się przez kilka lat Luizą Colet, która była grafomanką. Dawał jej od czasu do czasu wskazówki, mniej więcej takie, jakie by orzeł dawał kurze, ucząc ją latać.
Niekiedy pisarz spotyka w życiu kobietę, która go przeobraża lub wydobywa zeń uśpione zdolności. Jeszcze świeży jest w pamięci długoletni stosunek Anatola France'a z panią de Caillavet, która się na nim poznała, gdy był nieśmiały, niezgrabny, krzątający się wokół drobiazgów literackich, i umiejętnym wysiłkiem zmusiła go do pracy, wypchnęła na arenę sprawy Dreyfusa, uczyniła sławnym. Zaborcza i zbyt świadoma swej zasługi, stała się w końcu nieznośna, co doprowadziło do zerwania. Zwykła to kolej rzeczy i niepodobna myśleć bez współczucia o tych istotach ofiarnych, żyjących tylko sławą i wielkością swych kochanków, które nagle zostają porzucone.
Georgette Leblanc w swoich "Souvenirs" daje patetyczną, może zbyt patetyczną historię takiej miłości. Przez wiele lat była duszą domu Maeterlincka i powiernicą jego wszystkich myśli. Zazdrosna o każdą chwilę jego twórczości, prowadziła zapamiętale walkę z każdym szmerem, który mógł zakłócić jego spokój. Na czele tomu "Sagesse et Destinee" taką jej wydrukował dedykację: "Pani Georgette Leblanc. Poświęcam pani tę książkę, która jest poniekąd pani dziełem. Istnieje współpraca wyższa i bardziej realna niż współpraca piór, mianowicie współpraca myśli i przykładu. Nie potrzebowałem mozolnie sobie wyobrażać postanowień i działania mądrego ideału albo we własnym sercu szukać moralnej wartości pięknego marzenia, które jest zawsze trochę mgliste. Wystarczyło mi słuchać pani. Wystarczyło, by moje oczy uważnie śledziły panią w życiu: było mi dane oglądać poruszenia, gesty, zwyczaje wcielonej mądrości". Pani Leblanc trochę się napracowała, by skłonić Maeterlincka do tych dziwnych wyznań, i doznała wielkiej goryczy, gdy po ich rozstaniu dedykacja znikła z następnych wydań. Była to niewątpliwie małoduszność, spotykana nieraz w życiu pisarzy. Odrażający jej przykład zostawił w swych pamiętnikach Stanisław Przybyszewski.
Istnieją jednak inne i trwalsze związki dusz wybranych. Nie trzeba wcale tych samych zainteresowań, tego samego stopnia kultury czy wykształcenia, różnice i braki zastępuje inteletto d'amore. rozum serca, który ma najwyższą wartość. Kobiety znają nas lepiej niż my kobiety, często lepiej niż my samych siebie. Znają nasze słabości i sobie tylko wiadomą magią potrafią uczynić z nich siłę albo przynajmniej rozbroić ich szkodliwość. Dyskretny podziw, jakim otaczają pracę męża, milcząca nagana, jaką on wyczuwa przy obniżeniu lotu, serdeczna ufność, z jaką umieją ukoić jego rozczarowania, wprowadzają je w krąg jego dzieła, one żyją tam, czuwają nad każdą stronicą - niewidzialne, niepochwytne, a tak potężnie obecne nieraz, że gdy ich zabraknie, pióro wypada z ręki pisarza. Historia niewiele o nich mówi. Badacz zlekceważy dedykację na książce lub garść listów, których powściągliwy sentyment wydaje się małżeńskim konwenansem, nikt nie dojrzy zeschłych kwiatów, wetkniętych między papiery.
Nawet z nieufnością, z niedowierzającym uśmiechem przyjmuje się świadectwa samych pisarzy, jak te oto słowa, którymi Pliniusz Młodszy uczcił wierność swej żony, Kalpurnii: "Ileż w niej niepokoju, gdy mam przemawiać! Ileż radości, gdy wracam z sądu! Wszystko, co piszę, czyta wiele razy, umie na pamięć. Gdy mam odczyt publiczny, jest ukryta za kotarą i nadsłuchuje każdego szmeru. Gdy piszę wiersze, ona układa melodie i przygrywa na gitarze: nigdy nie uczyła się muzyki, to miłość była jej nauczycielką". Tysiące żon pisarzy wszystkich czasów aż po dzień dzisiejszy rozpoznają siebie w tym medalionie. Lecz wielu pisarzy, dumnych ze swej przenikliwości w odgadywaniu sekretów duszy, nie miało pojęcia, ile zawdzięczają swym towarzyszkom życia. Nigdy bowiem nie rozważyli, co im przynosiły godziny, spędzone w atmosferze myśli, uczuć, pragnień, gestów istoty tak bliskiej, a tak różnej. Wracając do swej pracowni, wchodzili tam inni, nasyceni powietrzem innego świata który od nieprzeliczonych pokoleń buduje się na własnych zasadach, zdobytych wśród walk i triumfów, obcych światu mężczyzn.
Żona Alfonsa Daudeta powiedziała, że nie ma zaufania do pisarzy, unikających życia rodzinnego, co później jej syn Leon rozwinął z właściwą sobie gwałtownością na kilku stronicach ,,Le stupide XIX-eme siecle". Dobra pani Daudet poparła swój sąd złym przykładem, wskazując Wiktora Hugo, którego życie domowe było odrażające, między żoną a kochanką, z wyprawami do pokoju służbowego. Lecz myślała zapewne o jego wierszach, gdzie sławi wdzięk szczebiotu dziecinnego za ścianą swojej pracowni. I miała niewątpliwie słuszność, jeśli idzie o pisarzy, skazujących się z premedytacją na ascezę literacką, tak jak ją miała matka Flauberta w słynnym zdaniu o swoim synu: La rage des phrases t'a desseche le coeur. Nikt jednak nie posunął się tak daleko jak Goncourtowie, którzy jakby cierpieli na litteraturitis -proponuję tę nazwę medycynie. Edmund de Goncourt mówił: "Człowiekowi, który oddaje się całkowicie twórczości literackiej, niepotrzebne są uczucia, kobiety, dzieci, on nie ma serca, tylko mózg". A kiedy indziej obaj bracia wyznawali: "Chętnie zrobilibyśmy taki układ z Bogiem, żeby nam zostawił tylko mózg, który tworzy, oczy, które patrzą, i rękę, trzymającą pióro, a resztę naszych zmysłów i całą marność naszego ciała może sobie zabrać, abyśmy się mogli cieszyć na tym świecie tylko badaniem istot ludzkich i miłością sztuki".
Nikt się tak szczerze nie wypowiedział, ale wielu tak myślało. W niejednym pisarzu artysta pożarł człowieka. Zamiast kobiety widział tom wierszy lub prozy, w pocałunku szukał noweli, z miłości spodziewał się arcydzieła. Można w tym dojść do stanu, gdy zanim się rozkroi płatek łososia, przebrnie się łan porównań i metafor, nastręczonych tym skrawkiem smakowitej czerwieni, i nie odczuje się bukietu wina zmąconego drążącą umysł łamigłówką literacką.
To jednak bardzo nudne być tylko pisarzem, być nim zawsze i wszędzie, rok za rokiem, miesiąc za miesiącem, o każdej porze, w każdej godzinie. Do wyższej rasy zdają się należeć twórcy, którzy wybuchają w pewnych okresach, a potem tylko łuną słów rzuconych w rozmowie, w przygodnym odczycie, przemówieniu, dają znać, że w nich wulkan czuwa. Ci nigdy nie uchylali się od życia.
Napisawszy to zdanie zrobiłem przegląd wielkich pisarzy na przestrzeni dwudziestu pięciu wieków literatury europejskiej. Nie będę tu podawał stu kilkudziesięciu nazwisk, z których się składał mój rejestr: są to ludzie o wielkości i znaczeniu Ajschylosa, Cicerona, Dantego, Cervantesa, Racine'a, Goethego, Mickiewicza, Tołstoja i garść mniejszych w podręcznikowej ocenie, ale w istocie nie ustępujących tamtym geniuszom ani ciężarem gatunkowym dzieł, ani nawet wpływem na pokolenia. Wszyscy oni zaznali pełni życia w jego obowiązkach, zadaniach, dolach, niedolach: byli mężami, ojcami, kochankami, żołnierzami, obywatelami, znosili kłopoty swego stanowiska, nie wymawiali się od godności, nieraz uprzykrzonych, gotowi byli służyć swojemu krajowi jako jego reprezentanci, nie skąpiąc czasu, niekiedy na całe lata porzucali swoją pracę, aby z sumiennością poświęcić się innej, której zażądały od nich okoliczności.
Jan Parandowski
Alchemia słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.