wtorek, 25 listopada 2025

Psychologia w poszukiwaniu "zwiadowcy stacji"

 

Poszukiwania "zawiadowcy stacji" wciąż wprawiają naukowców w zakłopotanie. Nie można przecież uznać, że w środku człowieka tkwi jakiś homunkulus sterujący wolą i poczynaniami człowieka (Kozielecki, 1986). Czy można poradzić sobie z naukową odpowiedzią na to, kim/czym jest podmiot – skoro nie można go uchwycić w badaniach? (...)

W kwestii podejścia do podmiotowości człowieka przed laty wypowiedzieli się Anthony Greenwald i jego uczeń, Anthony Pratkanis, w słynnym artykule The self ( Greenwald, Pratkanis, 1988). Autorzy zwrócili uwagę na to, że w psychologii "roi się" od pojęć odnoszących się do atrybutów człowieka, które poznajemy wyłącznie poprzez ich przejawy w funkcjonowaniu. Są wśród nich takie kluczowe pojęcia psychologii, jak postawy, motywacje, uczucia, pamięć czy uczenie mimowolnie. Czy z tego, że można o tych procesach wnioskować tylko pośrednio, poznając ich przejawy, wynika, że ich nie ma? Czy widział ktoś energię elektryczną? Badania pozwalają przecież na uzyskiwanie jakiejś wiedzy o tym, co może być uchwytne tylko pośrednio. A trudności metodologiczne nie powinny przekreślić sensu stawiania ważnych pytań i poszukiwania odpowiedzi na nie.

Liczne kwestie dotyczące podmiotowości człowieka i panowania nad sobą, pozostają otwarte. Nieuchwytne są przesłanki woli podmiotu, choć wiadomo, że dzięki woli podmiot może osiągnąć wiele.

Z książki Marii Jarymowicz i Anny Szuster
Rozmowy o rozwoju duchowym

Jestem w trakcie czytania, ale już teraz mogę śmiało polecić tę książkę jako niezły podręcznik wprowadzający w zagadnienia związane z podmiotowością. Z pewnością może się przydać każdemu praktykującmu Dhammę. O ile oczywiście wszystkie informacje zawarte w książce są na poziomie puthujjany, i nie mogą bezpośrednio pomóc w przekroczeniu i wyjściu poza ludzką kondycję, nie mniej by taka transcendencja mogła zajść, dogłębne zrozumienie ludzkiej kondycji jest bardzo przydatne.

Budda odkrył, że to tajemnicze istnienie podmiotu, tak niepokojące psychologów, jest błędną interpretacją doświadczenia. To odkrycie jest prawdopodobnie jeszcze bardziej tajemnicze dla psychologa, niż samo istnienie podmiotu. Skoro istnieje "wola", to przecież musi istnieć ktoś kto działa zgodnie ze swą wolą. Czyż nie? Otóż niekoniecznie. Wszystkie składniki doświadczenia są w rzeczywistości nie-personslne. Intencjonalność całkiem śmiało może się obejść bez "zawiadowcy stacji". Kiedy ogień parzy rękę, ręka automatycznie się odsuwa, reagując na ból. Nie potrzeba tu żadnego "ja", by nadzorowało cofnięcie ręki.

Co oczywiście nie oznacza, że podmiot nie istnieje, gdyby tak było, nie byłoby problemu który Budda musiałby rozwiązać. Rozwiązanie Buddy polega na zrozumieniu, że moje istnienie, jako podmiotu, za kogokolwiek bym się nie uważał, jest cierpieniem, któremu można a nawet należy położyć kres.

Jedną z fundamentalnych cech podmiotowości jest poczucie trwałości. Nawet ateista, wierzący w anihilację swego "ja" wraz ze śmiercią ciała, bierze za pewnik, trwałe i niezmienne "ja" przemieszczające się od narodzin ku śmierci. Rozwiązanie Buddy polega na wykazaniu fundamentalnej sprzeczności w doświadczeniu zwykłego człowieka. Otóż wszelka tożsamość, to za co się uważamy, jest wyprowadzona z rzeczy które są nietrwałe, nie mogą zatem być identyfikowane jako "ja". Innymi słowy podmiotowość jest pewną strukturą powstałą współzależnie od ignorancji. Jako że jest to struktura mentalna, fizyczna śmierć ciała nie ma na nią najmniejszego wpływu. I o ile nie zostanie usunięta przez proces dezidentyfikacji, będzie miało miejsce to co potocznie nazywa się reinkarnacją.

O ile większość ludzi nie wydaje się mieć problemu z kontynuowaniem swego istnienia, w terminach chrześcijańskich Jezus jest zbawicielem właśnie od reinkarnacji, która jest pochodną grzechu pierworodnego, zakładania bycia odseparowanym niezależnym bytem, w pełni uprawnionym do afirmowania samego siebie przez postawę "jestem". Niestety, wszystko to czym jestem, przeminie wraz z "postacią świata tego". Wszystko, oczywiście, prócz ignorancji czy grzechu pierworodnego, które to choć nietrwałe, są bardzo stabilne i mogą zniknąć tylko pod wpływem odpowiedniej lini działania.

Takie zrozumienie Nauki Jezusa wprowadza harmonię. Brama do wyzwolenia jest rzeczywiście wąska, i wymagania Jezusa są zdecydowanie zbyt wysokie dla większości ludzi. Ale na niższym poziomie, wymaganie by być dobrym człowiekiem, przestrzegać przykazań moralnych nie jest znowu aż tak radykalne, i posiadający wiarę w Jezusa i prowadzący się odpowiednio, może oczekiwać, że nic złego po śmierci go nie spotka. Niestety, ludzka natura jest ułomna i życie niesie ze sobą wiele pokus. W przyszłości nie ma żadnej gwarancji że nasz moralny standard nie ulegnie obniżeniu. A obniżenie takiego standardu jest równoznaczne z obniżeniem jakości istnienia.

Zatem kto naprawdę pragnie swego szczęścia, prędzej czy później musi się zmierzyć z nieuniknioną konkluzją: poszukiwanie trwałego szczęścia w oparciu o nietrwałe rzeczy przestrzeni i czasu, w żaden sposób nie może być nazwane "mądrym". Kto kocha to czy tamto w przestrzeni i czasie nie jest godny trwałego szczęścia.

Co więcej, kto kocha siebie, kocha cierpienie. Ponieważ jednak praktykę duchową musimy zacząć z miejsca w którym właśnie jesteśmy, czyli kochania siebie, życzenia sobie dobrze, jedyne co możemy zrobić to sublimacja tego uczucia. Tak jak inni dążą do gromadzenia dóbr materialnych, czy wysokiego statusu społecznego, kto naprawdę życzy sobie dobrze, uszlachetnia swój charakter i chce podwyższyć swój status na liście rankingowej świętych, gdzie czym mniejsze natężenie stanów chciwości, nienawiści i złudzenia, tym wyżej się ktoś na niej znajduje. Oczywiście w pewnym momencie samo dążenie do wysokiego statusu, nawet na tak szlachetnej liście rankingowej, staje się przeszkodą by awansować na niej jeszcze wyżej. Jednakże nie martwiłbym się zbytnio tym problemem. Problem jest taki, że większości ludzi absolutnie nie jest zainteresowana wysoką pozycją na tej liście, o ile zdobywa się ją - a tak przeważnie jest - sporym kosztem nietrwałych rzeczy przestrzeni i czasu. Wpierw musimy jasno określić swe priorytety. Ostatecznie chodzi nam przecież o własne szczęście i z pewnością powinniśmy wybrać trwałe ponad te jakie oferują nam nietrwałe rzeczy.

Antykultura wykluczenia Rosji w Polsce


Zachód do budowania postaw antyrosyjskich posługuje się schematem tzw. cancel culture, czyli zjawiskiem społecznym polegającym na publicznym potępianiu, bojkotowaniu lub „unieważnianiu” osób, organizacji lub treści uznawanych za kontrowersyjne, obraźliwe lub szkodliwe. Może to dotyczyć np. wypowiedzi, zachowań lub przeszłych działań, które są oceniane jako nieakceptowalne według współczesnych standardów. W niektórych aspektach jest to de facto zakamuflowany rasizm, taki sam, jakim posługiwał się Hitler i naziści w Niemczech. I niestety widzimy, że współcześnie w „oczach Zachodu” miejsce piętnowanych wcześniej Żydów zajęli Rosjanie.

Cancel culture jest selektywnie stosowana właśnie wobec Rosjan. To oni są dyskryminowani ze względu na język i pochodzenie etniczne. Odmawia się im przyznania takich samych praw jak innym nacjom – nie mogą swobodnie się przemieszczać, korzystać z infrastruktury, nie mogą swobodnie nabywać dóbr i usług, pracować, posługiwać się swobodnie swoim językiem. To im konfiskuje się prywatny majątek – czyli po prostu okrada – właśnie ze względu na ich narodowość.

W Polsce tak samo, jak i  w innych amerykańskich koloniach w Europie, następuje celowa marginalizacja społeczna Rosjan i wykluczanie ich z głównego nurtu życia społecznego i kulturalnego. Blokowane są wszelkie inicjatywy prezentujące wielkie dzieła rosyjskich twórców kultury – np. Czajkowskiego, Dostojewskiego, Bułhakowa. Zakazane są jakiekolwiek prezentacje wspaniałego kina rosyjskiego i wymiana kulturalna na każdym poziomie – zarówno profesjonalnym, jak i zwykłym, muzealnym czy też szkolnym. Nie informuje się o dokonaniach technologicznych i gospodarczych. Żałosne blokowanie wymiany sportowej to typowy przykład próby marginalizacji Rosji i jawna dyskryminacja, pokazująca przede wszystkim zbydlęcenie posługujących się nim elit „wolnego świata”.

Polacy, tak jak inne nacje w Europie ze zdwojoną siłą budują fałszywe stereotypy i uprzedzenia wobec Rosjan, posługując się wspomnianymi powyżej kontekstami politycznymi. Celem tych działań jest stygmatyzacja Rosjan i wskazywanie na nich jako nację najgorszą etycznie i cywilizacyjnie na świecie. Podobnie robił Goebbels, pokazując Żydów jako wszy, które pasożytują na zdrowej tkance niemieckiego narodu. Dlatego przywołuje się stereotypy brudnego, biednego Rosjanina, nadużywającego alkoholu, gwałciciela kobiet, który jednocześnie posiada broń atomową. Przedstawia się zapóźnienie cywilizacyjne, prostactwo itp. Celowo też przemilcza się wszystkie wielkie dokonania Rosjan – zwycięstwo w II Wojnie światowej, bogactwo dorobku kulturowego, potęgę wojskową. Władza w Polsce systematycznie burzy wszelkie upamiętnienia Rosjan jako zwycięzców i dobroczyńców Polski. Największy dewastator pomników Armii Czerwonej w Polsce, dr Nawrocki – prezes IPN, jest kandydatem na urząd prezydenta Polski.

Tak budowane stereotypy mają kreować wizerunek typowego Rosjanina w oczach Polaków jako człowieka podłego, brudnego, agresora, obcego troglodyty bez dorobku cywilizacyjnego. Mają być typowymi wrogami naszego – wolnego i „cywilizowanego” – świata. Taki wizerunek i nastawienie mogą się przydać gremiom zachodnim, aby – gdy będzie trzeba – rzucić Polaków do wojny przeciwko Rosji.

Podsumowanie

Rusofobia w Polsce jest wynikiem długotrwałych procesów historycznych, uwarunkowań politycznych oraz narracji społeczno-medialnych. Doświadczenia historyczne, współczesna polityka Rosji oraz wpływy zachodnich sojuszników kształtują percepcję Rosji jako zagrożenia dla polskiej suwerenności i bezpieczeństwa. Choć zrozumiałe są obawy wynikające z bolesnych doświadczeń przeszłości oraz trzymają się mocno budowane  przez Zachód stereotypy Rosjan jako obcych, to jednak kluczowe dla przyszłości relacji polsko-rosyjskich mogłyby być otwartość na dialog oraz dążenie do obiektywnej analizy wzajemnych relacji, z uwzględnieniem złożoności historycznych i geopolitycznych uwarunkowań. Rusofobia- która jest kamieniem węgielnym współczesnych polskich „elit”- musi zostać zdecydowanie odrzucona, jako warunek przyszłego dialogu. Ale trzeba chyba poczekać na czasy, kiedy Polska na powrót będzie państwem naprawdę suwerennym. Teraz jedynie możemy się pośmiać z  tych wszystkich kretynizmów anglosaskich ratlerków z polskiej polityki, które poszczekują usilnie na modłę antyrosyjską próbując w ten sposób przypodobać się swojemu właścicielowi zza Wielkiej Wody.

Piotr Panasiuk
Cały artykuł

https://piotrpanasiuk.pl/zaprogramowana-rusofobia-w-polsce/

Pan Panasiuk krytykuje też Grzegorza Brauna, i faktycznie nie można zbytnio ufać komuś z żydowskimi korzeniami... Problem w tym, że jako nie znający się zbytnio na historii, nie mogę - bez wgłębienia się w te problemy, na co nie mam czasu, określić na ile i kto ma rację np co do Komisji Edukacji Narodowej. Edukacja to bardzo złożony problem, być może lepiej byłoby pozostawić cześć populacji raczej niewykształconą 😊.

Natomiast jeden aspekt historii przestudiowałem dość dokładnie i faktycznie Grzegorz Braun ma rację: nigdy nie było żadnych ludobójczych komór gazowych, cyklonu B okrutni naziści używali do masowego mordu wszy. Demografia, zdjęcia lotnicze, brak infrastruktury do przeprowadzenia takiego mordu, absolutny brak dokumentów - podczas gdy inne zbrodnie niemieckie mają potwierdzenie w archiwach. Wszystko to przeciwko zeznaniem żydowskich świadków. Notabene, świadków którzy twierdzili że mają bezpośrednie doświadczenie i wiedzę o tym jak funkcjonowały te komory, nigdy nie było dużo; poddani dokładnemu przepytaniu wpadali  w oczywiste sprzeczności.

Przekonanie z jakim pan Panasiuk twierdzi, że Braun się tu myli i mija z prawdą, raczej czyni mnie sceptycznym co do jego innych idei. No ale to że Polacy są poddawani praniu mózgu i w obecnej sytuacji politycznej to "polska klasa polityczna" jest znacznie większym zagrożeniem dla narodu polskiego, niż Rosjanie to fakt. W odróżnieniu od ukraińców, Rosjanie nie mają predylekcji do masowych mordów z użyciem siekier i wideł. Rosja to potężny kraj i z takim sąsiadem powinno się starać utrzymać jak najlepsze stosunki. Ukraina może i była biedna, ale ludziom tam jednak jakoś się żyło. Teraz kraj jest w ruinie, i absolutnie taki sam los czeka Polskę, jeżeli zdrajcy na najwyższych szczeblach władzy nie zostaną powstrzymani. Wszystko to przypomina zachęcanie jakiegoś chuderlaka by poszedł na wymianę ciosów z Gołotą. Jak taka wymiana ciosów może się skończyć, nie trudno przewidzieć.Tyle że część ukraińców nie narzeka, bo po przeniesieniu się do Polski, faktycznie poprawiła swój los. Niestety Polacy nie będą mieli się gdzie przeprowadzić...

niedziela, 23 listopada 2025

Lekarstwo na niepokój wobec zmian klimatycznych i inne obrazki
















 

Kogo nie chciano czytać, tego i nie chciano przepisywać...

 Jesteśmy godną zaufania potomnością. Jak żadna, staramy się zapewnić książkom najdłuższą egzystencję. Stworzyliśmy doskonałe środki konserwacji. Wielkie biblioteki, w pancerzach z żelaza i betonu, z podziemnymi galeriami, chronią najlichszy strzęp papieru od starych wrogów: ognia i wody, a śpieszą, by go tak samo uchronić od klęsk nowoczesnej wojny. Nadciąga tu z pomocą mikrofilm, który pozwala zmieścić w walizce zawartość całych sal bibliotecznych i tę walizkę w dniach grozy unieść w spokojne miejsce. W ten sposób nie tylko książki, ale i czasopisma, a nawet dzienniki, które musiano by w końcu wyrzucić, bo nie starczyłoby dla nich przestrzeni, które by zresztą uległy prędzej czy później zagładzie z przyczyny marnego i kruszącego się materiału, zdobędą szansę przeżycia długich wieków w tej swojej mikroskopijnej postaci. I jeszcze więcej: pojawił się pomysł, by niektóre dzieła były wydawane w formie pudełka, zawierającego tekst drukowany, fotografię rękopisu, ikonografię autora i jego pracy, wreszcie jego głos nagrany na płytę. 

Już dawniej postarano się ustrzec od zużycia pierwsze wydania współczesnych książek, tak poszukiwane przez bibliofilów, gdy staną się rzadkością: w Bibliotheque Nationale oznacza się je trójkątną pieczątką zielonego koloru i albo się ich wcale nie pożycza, albo bardzo rzadko. Oczywiście nie każdy dostępuje tego zaszczytu: wybiera się autorów, którzy mają widoki na nieśmiertelność. Dyrekcja biblioteki zachowuje rzecz w sekrecie, świat literacki usiłuje go przeniknąć, są kwasy, pretensje, urazy, słyszy się o takich, którzy szukają protekcji u kustoszów, by dostać "zielony trójkąt", nieomal równie pożądany jak rozetka Legii Honorowej. Przyszłość, jak zawsze, wypłata niejednego figla i bibliofile XXV wieku będą załamywać ręce nad zagładą pierwszych wydań autorów, którzy w swoim czasie nie byli godni "zielonego trójkąta". 

W porównaniu z naszą zapobiegliwą epoką poprzednie, zwłaszcza od schyłku starożytności do humanizmu, były okrutnie niedbałe i marnotrawne. Cóż zostało z obu literatur klasycznych? Same strzępy jak te skrawki pysznych materii, które, znalezione w grobach, pokazują nam w muzeach, zalecając w nich podziwiać strój koronacyjny faraona lub cezara. Sofokles napisał około stu dramatów, Ajschylos nie o wiele mniej, a każdy z nich ma ich dziś tylko siedem. Eurypides stracił przeszło dwie trzecie swego dobytku. Arystofanes ocalił tylko jedną dziesiątą, Alkajos, Safona, Tyrtaios, Archiloch przemawiają do nas luźnymi i drobnymi fragmentami. Z wielu nie zostało nic oprócz imienia. Czasem na jakimś śmietniku egipskim znajdzie się papirus, który nas olśni nowym nie znanym utworem, tak niedawno odzyskaliśmy jedną z najwcześniejszych komedii Menandra w pełnym tekście. Lecz z setek dzieł filozofów, wśród których było tylu geniuszów, zachowały się cytaty u Diogenesa Laertiosa, tak niemądrego, że go Mommsen nazwał "baranem o złotym runie". W porównaniu z tym wspaniałym lasem, szumiącym tysiącami imion, jakim wydaje się nam literatura grecka, to, co ją dziś wyobraża, wygląda jak kilka samotnych drzew na porębie, gdzie nawet rzadko pieniek się uchował, po innych zostały tylko puste doły, tak je starannie wieki wykarczowały.

I dla literatury łacińskiej los nie był łaskawszy. Przepadły jej początki, Plaut i Terencjusz sami jedni przeżyli całą komedię rzymską, ze schyłku zaś republiki i z epoki cesarstwa dotarła do nas gromada autorów, gdzie geniusze sąsiadują z poczciwymi nudziarzami: Cezar z Neposem, Sallustiusz z Pliniuszem Starszym, Horacy z Frontinusem, który pisał o wodociągach. Livius poćwiartowany, Tacyt z wyżartym środkiem "Annales". 

Nie można winić samej starożytności, ponieważ i ona znała się na bibliotekarstwie. Aleksandria posiadała zbiór woluminów, zawierający bodaj że wszystko, co Grecja stworzyła w literaturze, filozofii i nauce; mniejsze biblioteki były rozsiane wszędzie, w samej Grecji, w Azji, w Afryce. Rzym cesarski miał kilka większych księgozbiorów greckich i łacińskich. Okazało się to jednak za słabe, by oprzeć się najazdom, pożarom, zniszczeniu. Nigdy się nie dowiemy, ile z tego naprawdę przetrwało, ponieważ los miał w zanadrzu nowe klęski. Średniowiecze nie dla wszystkich autorów i nie dla wszystkich książek starożytnych było życzliwe. Jedne zawsze czytano i wciąż na nowo przepisywano (wprawdzie coraz gorzej), a tysiące innych nikogo nie zajmowały prócz szczurów. Kiedy zaś nauczono się korzystać ze starożytnych pergaminów jako materiału piśmiennego, wymazując dawny tekst i wpisując nowy, powstały palimpsesty, smutne pomniki zgładzonej myśli, która dopiero w naszych rękach, przy sprzyjających okolicznościach i z pomocą nader subtelnych środków, wychyla się niekiedy pajęczynką liter, rozsnutych pod średniowiecznym atramentem. 

A i ta, przetrzebiona tylu klęskami, gromadka pisarzy starożytnych mogła być jeszcze dziesiątkowana. Humaniści przyszli w ostatniej chwili, by ocalić niektórych skazańców. Oto opis wizyty Boccaccia na Monte Cassino: "Pragnąc obejrzeć bibliotekę, o której słyszał, że jest wspaniała, zwrócił się do jednego z mnichów z pokorną prośbą, by mu ją otworzył. Lecz ten szorstko odpowiedział, wskazując schody: "sam sobie idź, jest otwarta!" Boccaccio pobiegł wesoło i znalazł to miejsce skarbów bez drzwi i zamków, a wszedłszy zobaczył trawę, którą wiatr posiał przez ziejące okna, a książki pod grubą warstwą kurzu. Zdumiony, zaczął otwierać i przeglądać jedno po drugim - liczne i rozmaite dzieła starożytnych i obcych pisarzy. W niektórych tomach były powydzierane ćwiartki, w innych obcięte marginesy, inne w inny sposób zniszczone. Ubolewając nad losem tylu znakomitych umysłów, które dostały się w ręce ludzi niegodnych, rozpłakał się i zeszedł na dół. Spotkawszy w krużganku jednego z mnichów, zapytał, dlaczego tak cenne książki są tak szpetnie poniewierane. Odpowiedziano mu, że niektórzy mnisi, chcąc zarobić parę soldów, wyrywają ćwiartki pergaminu, wycierają na nich pismo i robią z nich psałterzyki dla chłopców, a z wyciętych marginesów pożyteczne pisemka dla kobiet". 

Petrarka, Boccaccio, Coluccio Salutati, Poggio Bracciollini, inni dokonywali wypraw do odległych klasztorów, przetrząsali archiwa katedralne, myszkowali po strychach i lamusach, jeździli po całej Europie, wprzęgli do swej pracy ambasadorów, poselstwa i ratowali butwiejące wolumina, które natychmiast albo sami kopiowali, albo oddawali godnym zaufania kopistom, Dzięki nim posiadamy Cicerona, Tacyta, Katulla, ten ostatni byłby przepadł, gdyby go nie przepisał Coluccio Salutati: rękopis weroneński, z którego humanista florencki zrobił kopię, w jakiś czas później zaginął. Tak by się stało ze wszystkimi, czasem jeden dzień decydował o losie książki. Petrarka pożyczył pismo Cicerona "De gloria", odkładając na później jego skopiowanie - nigdy już do niego nie wróciło ani do nas, po dziś dzień. Wydani drukiem, prawie natychmiast po jego wynalezieniu, ci pisarze, wydobyci już jakby z grobu, weszli w nowy okres sławy, dla niektórych świetniejszej od wszystkich dotychczasowych triumfów. 

Gutenberg zapewnił dziełu literackiemu potężne środki przetrwania nawet największych katastrof dziejowych. Co prawda w XV i XVI wieku nakłady były jeszcze tak szczupłe, że ten i ów inkunabuł stał się wielką rzadkością albo i unikatem, lecz odtąd liczba egzemplarzy tak wzrosła, sposoby konserwacji tak się udoskonaliły i rozpowszechniły, że każda książka ma szansę nieśmiertelności. Nie można bowiem mówić o śmierci dzieła, dopóki ono istnieje choćby w jednym egzemplarzu. Przypadek - odkrycie papirusów z ich wierszami - doprowadziło do zmartwychwstania Bakchylidesa i Herondasa, dwóch zaginionych poetów. Taki sam przypadek albo nagła zmiana zainteresowań może zapewnić po wiekach triumfalny powrót autorom dziś wzgardzonym czy zapomnianym. Obecnie każda książka, choćby spis telefonów, ma olbrzymią przewagę nad pisarzami antyku i średniowiecza: nie musi szukać łaskawej duszy, która by się nią zajęła i poświęciła jej pracę długich miesięcy na skopiowanie. 

Kogo nie chciano czytać, tego i nie chciano przepisywać, w ten sposób ginęły całe epoki, gatunki literackie. U nas w podobny sposób zaprzepaszczono wiek XVII, tak płodny i obfity, istny "ogród nieplewiony", ale bogaty w nowe formy, pełen soków, został żywcem pogrzebany, najpierw wskutek zjadliwej cenzury, następnie przez obojętność społeczeństwa. "Pamiętniki" Paska i Wojnę chocimską" Potockiego wydano dopiero w XIX wieku, gdzie już mogły być tylko zabytkiem, przeznaczonym dla rozkoszy amatorów staropolszczyzny i dla szkoły, leżąc w zapomnieniu traciły możność kształtowania narracji polskiej i wiersza epickiego przez kilka pokoleń. Tak samo utwory Zbigniewa Morsztyna nie weszły jako naturalne ogniwo w rozwój żołnierskiej liryki. I setki innych dzieł, z których wiele pozostało dotąd w rękopisie, pędząc egzystencję poczwarek. 

Nieśmiertelność literacka może być bierna albo czynna. Pierwsza jest niejako samym trwaniem. Zachowany rękopis ze swoim numerem w inwentarzu zbiorów czy pewna liczba egzemplarzy drukowanych, mających swe miejsce na półkach bibliotecznych, w katalogach i bibliografiach, mogą przez wieki nie zaznać innego obcowania z człowiekiem, jak za pośrednictwem rąk, które je przesuwają, odkurzają, i oczu, które na karcie tytułowej sprawdzają ich metrykę. Mijają pokolenia, zanim ktoś je otworzy, przeczyta i - wtedy najczęściej zawisną w odsyłaczu albo odezwą i się cytatą. To dla wielu już triumf. Lecz każdy twór ducha ludzkiego ma siłę potencjalną. Dopóki istnieje, zawsze mogą zajść okoliczności, które odwołują go do życia, pozwolą mu działać na umysły ludzkie, budzić ciekawość, radość, zachwyt. Jakże często utwór, przez współczesnych i samego autora wzgardzony, uznany za ułomny i niedorzeczny, jeśli uda mu się wymknąć z kosza lub kominka, w późnych wiekach dostępuje sławy, znawcy witają go z radością jako głos zaniedbanej rzeczywistości, może zasłynąć wśród najwyższych wzlotów swojej epoki, a w najgorszym razie wezwą go na świadka jego czasów. 

Rola dokumentu jest ostatnią nadzieją książek, dotkniętych śmiertelną sklerozą. Spadają do ich rzędu nie tylko utwory bez wartości literackiej, ale i zamierzchłe arcydzieła, oderwane od swojego świata jak meteoryty. Jeśli bowiem dzieło literackie ma żyć naprawdę, musi istnieć naród, który je wydał, albo przynajmniej trwała tradycja kulturalna, do której ono należy. "Gilgamesz" jest czytany przez mgłę niewiernych przekładów, u wielu budzi zainteresowanie jako głos wygasłej historii, czasem przesunie się nad nim sentyment lub podziw, ale w istocie jest już tylko przedmiotem badań i kultu garstki asyriologów. Tak samo klejnoty literatury staroegipskiej błysną niekiedy dalekim refleksem pod piórem dzisiejszego poety, który w nich znalazł jakiś ton, zwrot niezwykły, jakąś metaforę tajemniczą, lecz nie wejdą w życiodajny obieg dóbr duchowych. Nie ma już bowiem Babilończyków ani Egipcjan, nie ma świadomości narodowej, która rozpoznaje i czci w zabytkach twór swego geniuszu, ludy siedzące na ich ziemiach nie odwołują się do ich tradycji i nikt inny również ich nie podjął. Tak mogło stać się i z literaturą antyku, gdyby tradycji greckiej nie zachowało Bizancjum, a łacińskiej nie przyjęły narody romańskie. 

Czynną nieśmiertelność posiada dzieło literackie dopóty, dopóki jest zdolne przemieniać się w umysłach nowych pokoleń. Przygody dzieł literackich wśród wieków są niezliczone i niezwykłe. Gdy żyją tak długo jak "Iliada", "Eneida", ,,Boska komedia", przeobrażają się, nabierają wciąż nowych znaczeń. Któż odgadnie, jaką "Iliadę" znali ludzie z generacji Homera? Te same dźwięki, te same słowa, te same wiersze w każdym stuleciu dawały inne wizje, zawsze jednak podobne, dopóki żył duch antyku razem z bogami, resztkami dawnych obyczajów, cieniem dawnych pojęć. Od średniowiecza Homer to się oddalał, to zbliżał, raz rósł, raz malał, przez cały wiek XIX był przedmiotem wiwisekcji filologów, w naszych czasach znów zmartwychwstał. Chodził w ludowym stroju jak lirnik wioskowy i wrócił do zamków i pałaców jako dworski poeta.

Jan Parandowski 

Alchemia słowa


sobota, 22 listopada 2025

Żydowski faszyzm wkracza do Polski


– STANOWISKO KONFEDERACJI KORONY POLSKIEJ WS. PROJEKTU UCHWAŁY RZĄDOWEJ
Konfederacja Korony Polskiej stanowczo sprzeciwia się zapisom projektu uchwały Rady Ministrów w sprawie przyjęcia dokumentu „Krajowa Strategia przeciwdziałania antysemityzmowi i wspierania życia żydowskiego na lata 2025-2030” (dalej: KS). KKP traktuje rządowy dokument jako bardzo groźny, bo realizujący politykę światowego lobby żydowskiego – przeciwko interesowi państwa i narodu polskiego. Próba wprowadzenia go w życie nosi więc znamiona zdrady narodowej. Aby to zrozumieć, należy umieścić KS w szerszym kontekście. W KS główną rolę pełni tzw. robocza definicja antysemityzmu IHRA, ze strony polskiej wstępnie przyjęta w 2016 roku przez rząd Beaty Szydło, a ostatecznie przez ministra kultury Piotra Glińskiego w 2021 roku. Brzmi ona: „Antysemityzm to określone postrzeganie Żydów, które może się wyrażać jako nienawiść do nich. Antysemityzm przejawia się zarówno w słowach, jak i czynach skierowanych przeciwko Żydom lub osobom, które nie są Żydami, oraz ich własności, a także przeciw instytucjom i obiektom religijnym społeczności żydowskiej.” Diaspora żydowska uczyniła z tej „definicji” rdzeń swojego programu supremacji, wokół którego utkano szczegółowy program podporządkowania sobie narodów. Program przyjął ostateczną wersję w 2018 roku podczas odbytej w Wiedniu konferencji „An end to Anti-Semitism!” („Koniec z antysemityzmem!”). Program nie jest anonimowy, podpisali się pod nim: Armin Lange, Ariel Muzicant, Dina Porat, Lawrence H. Schiffman i Mark Weitzman. Oryginał dokumentu został opublikowany w języku angielskim, przy wsparciu New York University, Tel Aviv University i University of Vienna. Jego druk sfinansował Mosze Kantor, prezydent Europejskiego Kongresu Żydów, przy współudziale kancelarii Federalnej Republiki Austrii. W dokumencie zawarto drobiazgowy katalog zaleceń, który można streścić jednym zdaniem: narzućmy gojom realizację naszych interesów za ich własne pieniądze i ich własnymi rękami. Właściciele praw autorskich nie udzielili polskiemu wydawcy zgody na tłumaczenie i publikację dokumentu. Wydawca dokonał więc jego omówienia, które jest dostępne na stronie 3dom.pro pt. „Mędrcy Syjonu. Nowe otwarcie”. Każdy, kto się z nim zapozna, co stanowczo polecamy, ten zorientuje się, że punkty katalogu nie mają charakteru postulatów, ale dyrektyw.

Pośród nich znajduje się na przykład wymóg, by poszczególne państwa przeznaczyły ze swojego budżetu 0,02% PKB rocznie na zwalczanie tzw. antysemityzmu, zaś każda organizacja wydatkowała minimum 1% swoich środków na ten sam cel. Nota bene: Konfederacja Korony Polskiej nie zamierza spełniać tych życzeń. Obecny warszawski rząd Donalda Tuska przystąpił do wykonywania tego szczegółowego katalogu zupełnie niesłychanych uzurpacji żydowskich, podsuwanych przez lata nieżydowskim narodom z hucpiarską bezczelnością. „Krajowa Strategia przeciwdziałania antysemityzmowi i wspierania życia żydowskiego na lata 2025-2030” ma uruchomić znaczne środki finansowe i skierować wiele instytucji publicznych – od policji po placówki naukowe PAN – na tory walki z urojonym „antysemityzmem”. Ma także stworzyć nowe instytucje – o charakterze donosicielskim. Szeroki zakres postulowanych poczynań na rzecz obcego, roszczącego sobie prawo władcze nad Polską lobby, obejmujący bez mała wszystkie dziedziny życia, na które posiada wpływ państwo polskie – jest całkowicie bezprecedensowy. Dlatego czujemy się w obowiązku ostrzec Rodaków i zaapelować: Żydowski faszyzm zagraża naszemu porządkowi prawnemu, Polacy, nie pozwólmy na to!

https://konfederacjakoronypolskiej.pl/zydowski-faszyzm-wkracza-do-polski-stanowisko-konfederacji-korony-polskiej-ws-projektu-uchwaly-rzadowej/

Aforyzmy metafizyczne


Bezwolnie wyłoniłem się z bezdni
Los zagrał mym istnieniem w kości

Wyliczone są lata, miesiące, dni
Pisane mi być tu tylko gościem

Zjawiskowy i zgoła niepowszedni
Ledwie przechodzień – rzucam przez chwilę cień

A przecież myśmy wieczności głodni
Ulotność bytu kłuje niczym cierń

Kosa czasu tnie, ślepy ogrodnik
Jednako topi ostrze w róży i oście

Wszystko widzialne ginie w mroku grudnia
Tak nieuchronnie żegnamy ziemskie włości

Sławomir Studniarz

Wiersz pochodzi z tomiku o tym samym tytule.
(Oryginalnie wiersz ma inny rozkład poszczególnych linijek, być może jest to ważne dla autora, jeżeli tak, to przepraszam).

Flaubert zalecał pisarzom wstrzemięźliwość płciową,

 Określenie: pisarz zawodowy łączy się w powszechnej opinii z pojęciem literata, który żyje z pióra. W tym znaczeniu jest ono niedawne, lecz można je rozszerzyć na wszystkich pisarzy, których główną, jeśli nie jedyną, troską była praca twórcza. Flaubert nie zarabiał na swoich dziełach, czasem do nich nawet dokładał, jak do "Madame Bovary", bo wydawcy przyniosła znaczne zyski, autora zaś naraziła na koszty procesu. Miał własny majątek i gdy go stracił, oglądał się na stare lata za jakąś posadą. Wszystkie jego książki, tak już sławne, nie dawały mu żadnego dochodu: był ofiarą własnej nieporadności i wydawniczego wyzysku. Mimo to nikt bardziej nie zasługuje na nazwę pisarza zawodowego. Flaubert nie tylko nigdy niczym się poza literaturą nie zajmował, ale wszelkie inne zajęcia i sprawy uważał za niegodne, by im poświecić najmniejszą uwagę. Takich jak on było wielu w każdej epoce, z wyjątkiem niektórych okresów starożytności o szczególnie intensywnym życiu politycznym. I pisarze są tu odwiecznymi kolegami filozofów, uczonych, artystów, wynalazców, ludzi podbitych przez jakąś ideę i zdolnych dla niej poświęcić wszystkie inne powaby życia. 

Myśl grecka zatrzymała się nad tym zjawiskiem. Rozróżniała dwa rodzaje żywotów: bios theoretikos i bios prakukos, co moraliści rzymscy przetłumaczyli na vita contemplativa i vita activa. Michał Anioł na grobowcu Juliusza II wyobraził te dwie abstrakcje w czarujących postaciach Racheli i Lei. Tak zgodne na pomniku, były w sporze ze sobą przez wszystkie wieki. Gdy pierwsza powoływała do życia klasztory, pustelnie, eremy, druga tworzyła ostry prąd bieżącej chwili, gdzie się nie utrzyma ciche skupienie i odosobniona twórczość. Wśród wielu symbolów życia kontemplacyjnego znalazła się i wieża z kości słoniowej, pod którą ludzie czynu stają, aby wygrażać pięściami i rzucać obelgi zamieszkałym w niej marzycielom. Lecz zawsze znajdowali oni obrońców, raz w imię ideałów, kiedy indziej w imię czystości myśli i sztuki. W naszych czasach, które chcą mierzyć wszystko użytecznością, Leon Chwistek, najmniej usposobiony do marzycielstwa, taką rzucił uwagę w swych "Zagadnieniach kultury duchowej w Polsce": ,,Do tego, abyśmy mogli korzystać z życia w całym tego słowa znaczeniu, potrzeba, aby pewna grupa ludzi znajdowała się poza życiem, w świecie marzeń i abstrakcji, bo użyteczność na dalszą metę tkwi w tych marzycielach i abstrakcjonistach". Kto zna dzieje filozofii, nauki, sztuki, techniki, bez trudu oceni słuszność tego zdania. 

,,Poza życiem". Życie to obowiązki rodzinne i społeczne, to trudy, poniesione dla egzystencji innych, to nie dający się obliczyć ciąg ofiar z czasu, spokoju, mienia. Pisarze typu flaubertowskiego zawsze dążyli do zrzucenia z siebie wszelkich powinności obywatelskich, wykręcali się od służby wojskowej, stronili od zgromadzeń publicznych, nie przyjmowali żadnych godności, a na progu dojrzałości stawali przed dylematem: ognisko rodzinne czy celibat. 

Nie wiem, co by powiedziała o tym statystyka, na oko wygląda, że dylemat pozostał otwarty i pisarze podzielili się na dwie połowy. Obóz celebsów poważnie zasiliło duchowieństwo, zwłaszcza w wiekach, kiedy ludzie tego stanu byli jedynymi pisarzami. Obrońcy celibatu znajdą u przeciwników argumenty, zaczerpnięte z życia znakomitych pisarzy, którym rodzina nie przeszkodziła w rozwoju twórczości. Lecz tamci są nieustępliwi. Na żonatego Owidiusza odpowiadają Wergilim i Horacym. Z upodobaniem wybierają takie postacie, jak Terencja, która nie zdołała zwichnąć Cicerona tylko dlatego, że był dość zamożny, ale która go okradała i doprowadziła wreszcie do rozwodu. Znajdują najczarniejsze barwy dla odmalowania kłopotów małżeńskich Mickiewicza, który rzeczywiście w tym okresie przestał być poetą, wskazują na maltuzjanizm żonatych pisarzy, twierdzą, że trzeba być rosyjskim grafem, aby jak Tołstoj mieć kilkanaścioro dzieci i mimo to stworzyć tak wiele. Uciekają się wreszcie do trybu warunkowego, mówiąc, że każdy pater familias doszedłby do wyższej doskonałości w swobodzie kawalerskiej. 

Apologetom kawalerstwa można wskazać mnóstwo egzystencji zmarnowanych przez rozpustę, nieład, włóczęgostwo, a z drugiej strony ileż takich, które w życiu patriarchalnym dojrzały do wysokiej harmonii. Życie rodzinne posiada wielką wartość etyczną i kształtuje charakter pisarza. Nie ulega jednak wątpliwości, że pisarz świadomy swego powołania, zwłaszcza gdy wybiera tę sztukę jako jedyny zawód, z największym oporem decyduje się na krok, który nakłada nań tyle obowiązków ograniczających jego swobodę. 

Nikt już dziś nie potrafi mówić o tych sprawach z namiętnością humanistów. Boccaccio w swej biografii Dantego czyni poecie gwałtowne wyrzuty, że się ożenił, zamieniając mądrą i wiecznie młodą filozofię na kłótliwą i podlegającą starości kobietę. Sam Boccaccio nie popełnił tego błędu, idąc za wzorem Petrarki, tak jak Petrarka szedł za wzorem antycznych filozofów albo raczej za przykładem zakonników. Petrarka był niewyczerpany w pochwałach życia samotnego i w tym, i w wielu innych rzeczach podobny do Flauberta, który, jak mawiał, nie mógł patrzeć na zakonnika bez uczucia zazdrości. W swoim Croisset stworzył sobie jakby pustelnię, obcych, nawet przyjaciół, rzadko tam dopuszczał, kochance zaś wyraźnie zabronił się pojawiać, a gdy się raz ośmieliła, wyrzucił ją po prostu. 

Petrarka w swej "Epistula ad posteros" szczyci się, że po czterdziestce unikał kobiet, "chociaż był w pełni sił i namiętności". Flaubert zalecał pisarzom wstrzemięźliwość płciową, co złościło George Sand. Dumas - syn przekazał nam następującą rozmowę z Balzakiem pod arkadami Palais-Royal. Twórca "Komedii ludzkiej" mówił: "Zważyłem dokładnie, ile nasz umysł traci przez jedną noc miłości. Słuchaj uważnie, młodzieńcze: pół tomu. Nie ma kobiety, której warto oddać dwa tomy rocznie". Balzac miał wtedy trzydzieści osiem lat. Ten problem do dziś nie wygasł. Pewien autor, którego nie zdradzę, miał pomysł, by literaci, nie tracąc nic ze swej męskości, stosowali "infibulację" znaną starożytnym atletom i uwidocznioną w słynnym brązie "Pięściarza" z Museo delle Terme w Rzymie. Trudno mi się wdawać w szczegółowy opis tego zabiegu. 

Kobieta była zawsze symbolem rozterek i zamętu w życiu intelektualnym. Z inwektyw, którymi ją obrzucali filozofowie, uczeni, pisarze, artyści, można by ułożyć osobliwą antologię, i bywały takie zbiory w dawnych wiekach. Lecz cóż znaczy ta garść obelg i uszczypliwości (także zresztą jakby negatyw pochwały) w porównaniu z nieprzerwaną pieśnią nad pieśniami, do której każde pokolenie literackie i prawie każdy pisarz dorzuca nowe wersety. 

W monografiach, biografiach, rozprawach, podręcznikach żadna rzecz nie została opracowana tak szczegółowo, jak miłość ze wszystkimi cierpieniami, zawodami, rozczarowaniami, które były tworzywem literatury. W istocie, gdyby odjąć z dwudziestu kilku stuleci literatury europejskiej wszystko, co w niej zawdzięcza początek szczęśliwej lub nieszczęśliwej miłości, byłoby to okrutne spustoszenie. Wraz z setkami arcydzieł znikłyby tysiące dzieł skromniejszych rangą artystyczną, ale o wielkim uroku, albo takich, które były radością swojego czasu. Na szczęście jest to już nie do odrobienia: w przyszłości mogą się już pisarze nie kochać albo nie czuć potrzeby wypowiadania swej miłości, lecz minionej historii nikt już nie zmieni. W niej zaś króluje kobieta w glorii wszystkich swoich pokus - radość, zguba, natchnienie. 

Obok pysznych kochanek, które dzielą nieśmiertelność z tymi, co je uwielbiali za życia, są inne kobiety, często zapomniane, pominięte przez biografów, wiszące drobnym odsyłaczem u spodu żywotów, będących niegdyś ich własnością. Najtwardszy sąd spotyka te, które, jak się zdaje biografom, nie mogły nic dać swoim wielkim ludziom, ponieważ niezdolne były ich zrozumieć. Ile niesprawiedliwych słów ściga po dziś dzień imię biednej Teresy, towarzyszki życia J. J. Rousseau, albo żony Gian Battista Vico, która nie umiała się podpisać na kontrakcie ślubnym. Tak samo uboga duchem miała być Christiana Vulpius. Z pewnością jednak nie była taka głupia, jak podawały plotki weimarskie. Zanim się wyda sąd o niej, trzeba przeczytać listy Goethego z okresu ich miłości, epigramaty, elegie i inne utwory, np. "Die Metamorphose der Pflanzen", i odczuć, ile ciepła i szczęścia weszło z nią w jego życie. Dobroć, oddanie, czujność, wierność znaczą tak wiele, że człowiek, co szuka spokojnej przystani niosąc w sobie burzę, często wybiera potulną istotę, której niższość umysłowa zapewnia mu uległość i uwielbienie. Ten rachunek egoistyczny może być nieświadomy, lecz najczęściej bywa dokładnie przemyślany, co nie powinno dziwić nikogo, kto rozczytywał się w biografiach sławnych ludzi. Altruizm nie jest tam powszechną cnotą.  Żony mają również złą sławę. Przysłowiowa a nierzeczywista Ksantypa zepsuła im opinię w ciągu wieków. Same nie potrafiły się bronić, nie miały zwyczaju ani odwagi występować pod własnym imieniem. Dopiero nasze czasy posłyszały ich głos. Niestety, niektóre zyskałyby wiele zachowując milczenie. Na przykład Jessie Conrad, która wydala gruby tom wspomnień o swym pożyciu z wielkim pisarzem. Trzeba pewnego wysiłku aby przeczytać do końca te paplaninę przeciętnej kobiety. To, co robią niemal wszystkie wdowy w ciasnym kółku, to Jessie Conrad mogła zrobić wobec wielotysięcznego tłumu, mianowicie obmawiać swego nieboszczyka. Daje niemal karykaturalny obraz nerwowca, dystrakta, egoisty, wiecznie nękanego chorobami, zaśmieca cień wielkiego człowieka filiżankami, które stłukł przez nieuwagę, poduszkami, w których wypalił dziurę papierosem, lecz o jego życiu wewnętrznym, o jego pracy albo nic nie mówi, albo jakieś nic nie znaczące drobiazgi, jakby nie miała tam wstępu, mimo że używał jej do kopiowania rękopisów i, zdaje się, nieraz odsłaniał jej bieg swoich wizji w jakimś monologu. Była to wyborna femme de menage, wzorowa gospodyni i doskonała kucharka, autorka podręcznika gastronomicznego (Conrad, jak wszyscy niemal pisarze, był czuły na dobrą kuchnię) i byłaby ideałem, gdyby nie ciągle ponawiające się operacje, kliniki, rekonwalescencje z pielęgniarką w domu. Conrad przeżył z nią blisko trzydzieści lat, nie wyobrażając sobie, by mógł znaleźć lepszą towarzyszkę. "Był dla mnie jakby synem - pisze Jessie - i jednocześnie mężem, wymagał starań i pobłażliwości jak małe dziecko. A w tym wszystkim odczuwałam dumę, widząc tworzące się jego wspaniałe dzieło, odczuwałam podziw dla ogromu pracy". Na pewno tak było i to ją ratuje w naszych oczach - mimo wszystko. 

Jakże inny ton mają ,,Souvenirs" pani Alphonse Daudet, tak powściągliwe i dyskretne, tak delikatnym przetkane uczuciem. Ale to była osoba obdarzona własnym talentem. Trzeba dodać - skromnym. Niedawno spadkobiercy, rozgoryczeni wygaśnięciem praw autorskich, próbowali narzucić nam przekonanie, że ona jest prawdziwą autorką książek Alfonsa Daudet. Nie ma przykładu małżeństwa dwojga wielkich pisarzy. Browningowie byliby wyjątkiem, gdyby ona w istocie dorównywała swojemu mężowi. Trudno nawet sobie wyobrazić takie małżeństwo. Dwie równie silne indywidualności, uprawiające tę samą sztukę, nie potrafią się zżyć ze sobą. Jeśliby były pokrewne, skończyłoby się na intymnym współautorstwie jakąś nową wersją Goncourtów, jeśliby były różne, rozprzęgłyby się we wzajemnej niechęci lub pogardzie. Flaubert miał głęboki sentyment dla George Sand, lecz zgroza pomyśleć, co by się stało, gdyby im przyszło żyć w jednym stadle. Z Mussetem mogło się to udać, bodaj na krótko, ponieważ ich drogi się nie krzyżowały: ona zachwycała się jego wierszami, on podziwiał jej płynną prozę, oboje mieli złudzenie, że się szczęśliwie uzupełniają, potem jednak wyśmiali się i wyszydzili nawzajem. Flaubert natomiast zadowalał się przez kilka lat Luizą Colet, która była grafomanką. Dawał jej od czasu do czasu wskazówki, mniej więcej takie, jakie by orzeł dawał kurze, ucząc ją latać. 

Niekiedy pisarz spotyka w życiu kobietę, która go przeobraża lub wydobywa zeń uśpione zdolności. Jeszcze świeży jest w pamięci długoletni stosunek Anatola France'a z panią de Caillavet, która się na nim poznała, gdy był nieśmiały, niezgrabny, krzątający się wokół drobiazgów literackich, i umiejętnym wysiłkiem zmusiła go do pracy, wypchnęła na arenę sprawy Dreyfusa, uczyniła sławnym. Zaborcza i zbyt świadoma swej zasługi, stała się w końcu nieznośna, co doprowadziło do zerwania. Zwykła to kolej rzeczy i niepodobna myśleć bez współczucia o tych istotach ofiarnych, żyjących tylko sławą i wielkością swych kochanków, które nagle zostają porzucone. 

Georgette Leblanc w swoich "Souvenirs" daje patetyczną, może zbyt patetyczną historię takiej miłości. Przez wiele lat była duszą domu Maeterlincka i powiernicą jego wszystkich myśli. Zazdrosna o każdą chwilę jego twórczości, prowadziła zapamiętale walkę z każdym szmerem, który mógł zakłócić jego spokój. Na czele tomu "Sagesse et Destinee" taką jej wydrukował dedykację: "Pani Georgette Leblanc. Poświęcam pani tę książkę, która jest poniekąd pani dziełem. Istnieje współpraca wyższa i bardziej realna niż współpraca piór, mianowicie współpraca myśli i przykładu. Nie potrzebowałem mozolnie sobie wyobrażać postanowień i działania mądrego ideału albo we własnym sercu szukać moralnej wartości pięknego marzenia, które jest zawsze trochę mgliste. Wystarczyło mi słuchać pani. Wystarczyło, by moje oczy uważnie śledziły panią w życiu: było mi dane oglądać poruszenia, gesty, zwyczaje wcielonej mądrości". Pani Leblanc trochę się napracowała, by skłonić Maeterlincka do tych dziwnych wyznań, i doznała wielkiej goryczy, gdy po ich rozstaniu dedykacja znikła z następnych wydań. Była to niewątpliwie małoduszność, spotykana nieraz w życiu pisarzy. Odrażający jej przykład zostawił w swych pamiętnikach Stanisław Przybyszewski. 

Istnieją jednak inne i trwalsze związki dusz wybranych. Nie trzeba wcale tych samych zainteresowań, tego samego stopnia kultury czy wykształcenia, różnice i braki zastępuje inteletto d'amore. rozum serca, który ma najwyższą wartość. Kobiety znają nas lepiej niż my kobiety, często lepiej niż my samych siebie. Znają nasze słabości i sobie tylko wiadomą magią potrafią uczynić z nich siłę albo przynajmniej rozbroić ich szkodliwość. Dyskretny podziw, jakim otaczają pracę męża, milcząca nagana, jaką on wyczuwa przy obniżeniu lotu, serdeczna ufność, z jaką umieją ukoić jego rozczarowania, wprowadzają je w krąg jego dzieła, one żyją tam, czuwają nad każdą stronicą - niewidzialne, niepochwytne, a tak potężnie obecne nieraz, że gdy ich zabraknie, pióro wypada z ręki pisarza. Historia niewiele o nich mówi. Badacz zlekceważy dedykację na książce lub garść listów, których powściągliwy sentyment wydaje się małżeńskim konwenansem, nikt nie dojrzy zeschłych kwiatów, wetkniętych między papiery. 

Nawet z nieufnością, z niedowierzającym uśmiechem przyjmuje się świadectwa samych pisarzy, jak te oto słowa, którymi Pliniusz Młodszy uczcił wierność swej żony, Kalpurnii: "Ileż w niej niepokoju, gdy mam przemawiać! Ileż radości, gdy wracam z sądu! Wszystko, co piszę, czyta wiele razy, umie na pamięć. Gdy mam odczyt publiczny, jest ukryta za kotarą i nadsłuchuje każdego szmeru. Gdy piszę wiersze, ona układa melodie i przygrywa na gitarze: nigdy nie uczyła się muzyki, to miłość była jej nauczycielką". Tysiące żon pisarzy wszystkich czasów aż po dzień dzisiejszy rozpoznają siebie w tym medalionie. Lecz wielu pisarzy, dumnych ze swej przenikliwości w odgadywaniu sekretów duszy, nie miało pojęcia, ile zawdzięczają swym towarzyszkom życia. Nigdy bowiem nie rozważyli, co im przynosiły godziny, spędzone w atmosferze myśli, uczuć, pragnień, gestów istoty tak bliskiej, a tak różnej. Wracając do swej pracowni, wchodzili tam inni, nasyceni powietrzem innego świata który od nieprzeliczonych pokoleń buduje się na własnych zasadach, zdobytych wśród walk i triumfów, obcych światu mężczyzn. 

Żona Alfonsa Daudeta powiedziała, że nie ma zaufania do pisarzy, unikających życia rodzinnego, co później jej syn Leon rozwinął z właściwą sobie gwałtownością na kilku stronicach ,,Le stupide XIX-eme siecle". Dobra pani Daudet poparła swój sąd złym przykładem, wskazując Wiktora Hugo, którego życie domowe było odrażające, między żoną a kochanką, z wyprawami do pokoju służbowego. Lecz myślała zapewne o jego wierszach, gdzie sławi wdzięk szczebiotu dziecinnego za ścianą swojej pracowni. I miała niewątpliwie słuszność, jeśli idzie o pisarzy, skazujących się z premedytacją na ascezę literacką, tak jak ją miała matka Flauberta w słynnym zdaniu o swoim synu: La rage des phrases t'a desseche le coeur. Nikt jednak nie posunął się tak daleko jak Goncourtowie, którzy jakby cierpieli na litteraturitis -proponuję tę nazwę medycynie. Edmund de Goncourt mówił: "Człowiekowi, który oddaje się całkowicie twórczości literackiej, niepotrzebne są uczucia, kobiety, dzieci, on nie ma serca, tylko mózg". A kiedy indziej obaj bracia wyznawali: "Chętnie zrobilibyśmy taki układ z Bogiem, żeby nam zostawił tylko mózg, który tworzy, oczy, które patrzą, i rękę, trzymającą pióro, a resztę naszych zmysłów i całą marność naszego ciała może sobie zabrać, abyśmy się mogli cieszyć na tym świecie tylko badaniem istot ludzkich i miłością sztuki". 

Nikt się tak szczerze nie wypowiedział, ale wielu tak myślało. W niejednym pisarzu artysta pożarł człowieka. Zamiast kobiety widział tom wierszy lub prozy, w pocałunku szukał noweli, z miłości spodziewał się arcydzieła. Można w tym dojść do stanu, gdy zanim się rozkroi płatek łososia, przebrnie się łan porównań  i metafor, nastręczonych tym skrawkiem smakowitej czerwieni, i nie odczuje się bukietu wina zmąconego drążącą umysł łamigłówką literacką. 

To jednak bardzo nudne być tylko pisarzem, być nim zawsze i wszędzie, rok za rokiem, miesiąc za miesiącem, o każdej porze, w każdej godzinie. Do wyższej rasy zdają się należeć twórcy, którzy wybuchają w pewnych okresach, a potem tylko łuną słów rzuconych w rozmowie, w przygodnym odczycie, przemówieniu, dają znać, że w nich wulkan czuwa. Ci nigdy nie uchylali się od życia. 

Napisawszy to zdanie zrobiłem przegląd wielkich pisarzy na przestrzeni dwudziestu pięciu wieków literatury europejskiej. Nie będę tu podawał stu kilkudziesięciu nazwisk, z których się składał mój rejestr: są to ludzie o wielkości i znaczeniu Ajschylosa, Cicerona, Dantego, Cervantesa, Racine'a, Goethego, Mickiewicza, Tołstoja i garść mniejszych w podręcznikowej ocenie, ale w istocie nie ustępujących tamtym geniuszom ani ciężarem gatunkowym dzieł, ani nawet wpływem na pokolenia. Wszyscy oni zaznali pełni życia w jego obowiązkach, zadaniach, dolach, niedolach: byli mężami, ojcami, kochankami, żołnierzami, obywatelami, znosili kłopoty swego stanowiska, nie wymawiali się od godności, nieraz uprzykrzonych, gotowi byli służyć swojemu krajowi jako jego reprezentanci, nie skąpiąc czasu, niekiedy na całe lata porzucali swoją pracę, aby z sumiennością poświęcić się innej, której zażądały od nich okoliczności.

Jan Parandowski 

Alchemia słowa


piątek, 21 listopada 2025

Miażdżąca diagnoza


Po pobycie w Japonii częściej sięgam do dzieła kultur wschodnich. Przed laty Mahatma Gandhi napisał, że świat współczesny trawiony jest przez siedem grzechów głównych. Wprawdze psychologia nie bada grzechów, ale zajmuje się błędami, dewiacjami i irracjonalnym zachowaniem. To są zbieżne sprawy.

— bogactwo bez pracy,
— przyjemność bez świadomości,
— wiedza bez charakteru,
— handel bez moralności,
— nauka bez humanizmu,
— szacunek bez poświęcenia,
— polityka bez zasad.

W naszych czasach ten ostatni grzech bywa szczególnie częsty i groźny. Nie tak rzadko politycy mówią, że "kłamstwo jest ich rzemiosłem", bo prowadzi do pozytywnych wyników. Zatem zło rodzi dobro? Myślę, że.... wątpię. Zło raczej pomnaża zło.

(...)

Wszystko byłoby dobrze, gdybym w adresie dziękczynnym, skierowanym do mojego nauczyciela, Tadeusza Tomaszewskiego, mieć wypowiedział słów kompromitujących. Nie wiedziałem, że je wypowiedziałem. Wyparłem je ze świadomości. Dopiero Krzysztof Kruszewski mi o nich powiedział. Brzmiały one mniej więcej tak: "Gratuluję procesorowi Tomaszewskiemu, że ma takich uczniów jak ja". Megafon nie kłamie.
Narcyzm czysty ... Głupota piętrowa...

Coś autorowi zostało z tego. Pod koniec autobiografii pisze o swych wspomnieniach ze szpitala: w mojej pięknej książce o ...

Józef Kozielecki
Moje wzloty i upadki
Autobiografia z psychologią w tle

Albo my albo oni


W Polsce zaistniała, i to z całą siłą, „kwestia ukraińska”. To powrót do sytuacji z czasów II RP, kiedy kwestia ta rozsadzała kraj od wewnątrz, kiedy po Polsce panoszyli się ukraińscy terroryści i kiedy sanacyjne władze ukrywały to przed Polakami. W ostatnich dniach wstrząsają nami informacje o licznych podpaleniach i pożarach, za którymi stoją Ukraińcy, a media podkreślają, że coś takiego nigdy w Polsce nie miało miejsca. To jednak nieprawda, bo z terrorem ukraińskim zmagali się już nasi dziadkowie. Tylko w okresie od lipca do listopada 1930 r. bandyci z OUN dokonali 2220 aktów terroru, a prasa relacjonująca proces morderców ministra spraw wewnętrznych pisała, że „OUN planowała w 1931 roku (…) rozszerzyć akcję terrorystyczną na Warszawę i przewidywała wysadzenie lub podpalenie warszawskich dworców, wojskowych obiektów i magazynów”.

Każdego Polaka wkurzyć musiała ukraińska aktywistka Natalia Panczenko, gdy groziła, że na terytorium Polski będą podpalenia sklepów i domów. Ale na groźbach się nie skończyło – doszło do podpaleń, m.in. sklepu OBI oraz Centrum Handlowego Marywilska w Warszawie. Ziomkowie Panczenko zabrali się nie tylko za sklepy i domy, ale i za infrastrukturę krytyczną państwa. Doszło do 110 aktów sabotażu i przestępstw o charakterze terrorystycznym oraz do 55 przypadków zatrzymań Ukraińców podejrzanych o szpiegostwo, terroryzm i sabotaż (m. in. zatrucie wody w kilkunastu wodociągach), a ukraińska dywersja stała się chlebem powszednim.

Ale to nie wszystko – żaden z incydentów nie został wyjaśniony, większość prokuratorskich śledztw umorzono, a polskie służby i polski wymiar sprawiedliwości stanęły na głowie. Przykładem incydent z Ukrainką, która nadała paczkomatem przesyłkę z bombą do magazynu koło Piotrkowa Trybunalskiego.

Mimo iż przyznała, że organizatorem operacji był Ukrainiec i że podejrzewa go o bycie agentem ukraińskiej SBU, prokuratura śledztwo umorzyła, a Ukrainkę ukarano… grzywną. Najbardziej pikantne jest jednak to, że poszukiwanego przez polską policję oraz przez Interpolu organizatora akcji, Ukraina nie chce przekazać Polsce.

Zaskakuje, że prokuratura – pomimo jednoznacznych ustaleń o sabotażowym charakterze popełnianych czynów – nie zdecydowała się na postawienie sprawcom zarzutów w oparciu o artykuły Kodeksu Karnego obejmujące szczególnie poważne formy działalności na rzecz obcego wywiadu, takie jak dywersja, sabotaż lub przestępstwa o charakterze terrorystycznym. I zasadnym wydają się pytania: Dlaczego nie przyjęto takiej kwalifikacji prawnej? Dlaczego za czyn zagrażający bezpieczeństwu Państwa sprawcę ukarano tylko grzywną? Czy uzasadnione są podejrzenia, że władza coś przed nami ukrywa?

Jakby tego było mało, koordynator służb specjalnych grzecznie poprosił Ukraińców o niesabotowanie Polski, a minister obrony zadekretował: „antyukraińskie nastroje są niezgodne z interesem i strategią bezpieczeństwa państwa”. W tyle nie odstawała „Wyborcza”, jak się okazuje nie tylko żydowska, ale i ukraińska gazeta dla Polaków, alarmując wzrostem przestępstw motywowanych uprzedzeniami wobec Ukraińców, gróźb karalnych, przypadków zniszczenia mienia i znęcania się. Sekundował jej ukraiński profesor Przemysław Sadura twierdząc, że „niechęć wobec Ukraińców może przybrać taką formę, że za chwilę dojdzie do jakichś zorganizowanych linczów”.

Gdy Natalia Panczenko groziła, że „na terytorium Polski zaczną się walki, podpalenia sklepów, domów i tak dalej”, ABW nie zajęła się tymi planami ukraińskiej jaczejki, a zwłaszcza tajemniczymi słowami „i tak dalej”, a sterowane przez nią media powielały tłumaczenia Panczenko, że to rosyjskie służby wyrwały jej wypowiedź z kontekstu. Ale to nie wszystko – Panczenko wydelegowana została przez ABW do prestiżowego programu Departamentu Stanu dedykowanego tematyce… „wzmacniania bezpieczeństwa”. A ona sama, już z Waszyngtonu, przekazała na Instagramie, że „zajmuje się wzmacnianiem bezpieczeństwa Polski i regionu, szczególnie w obszarach cyber-bezpieczeństwa oraz walki z dezinformacją”.

Inkryminowana jest działaczką organizacji o wiele znaczącej nazwie – „Majdan Warszawa”. Jest związana z fundacją „Otwarty Dialog”, kierowaną przez Ukrainkę Ludmiłę Kozłowską (i polskiego dupka Bartosza Kramka), która rzuciła hasło „Wyłączyć Polskę”. Czarno-czerwoną flagę UPA nazywa „flagą zwycięstwa”. Krytykuje Polaków za negatywne reakcje na symbole kojarzące się z ludobójstwem na Wołyniu. Swego czasu na swoim profilu umieściła zdjęcie spalonego ciała ofiary masakry w Odessie, z podpisem: „Psu – psia śmierć! Żal ich Wam? Bo mnie nie – niech płoną!”. Sama nie tylko (za zgodą ABW i z poręki SBU!) szybko dostała polskie obywatelstwo, ale równie szybko wprowadzono ją do polskiego krwioobiegu politycznego – w Polskim Radiu (ukraińskojęzycznym kanale „Radio Swoboda”) zatrudnił ją pochodzący z rodziny o bogatych żydokomunistycznych tradycjach Michał Broniatowski.

Wszystko to wzbudza podejrzenia: Prokuratorem krajowym jest Dariusz Korneluk, w przeszłości zamieszany w afery tzw. warszawskiej prywatyzacji. To on prowadził prokuratorskie śledztwo w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej, broniącej eksmitowanych lokatorów. To on przez jeden miesiąc nic nie robił, aż ślady przestępstwa znikły i sprawę umorzył z konkluzją, że Jolanta Brzeska sama oblała się benzyną, sama podpaliła i sama ukryła w lesie kanister po benzynie. Dziś, już jako prokurator krajowy, Ukrainiec Korneluk słynie z tego, że sprawy umarza i umarza. I czy nie tak postąpi wobec terrorystów ukraińskich?

Na Ukrainie żywiołowo rozwija się kult terrorystów z OUN-UPA. W Polsce nasilają się pogróżki Ukraińców wobec Polaków. Mamy więc prawo ostrzegać przed wielkim zagrożeniem, jakim są wychowani w kulcie morderców Polaków, koczujący na terytorium Polski Ukraińcy. Mamy też prawo postawić pytanie: Czy dobrą metodą jest neutralizowanie takiego zagrożenia poprzez umarzanie śledztw, spełnianie ich zachcianek, uprzywilejowane traktowania oraz stawianie na drabinie społecznej, jako nowej szlachty, czyli poprzez płacenie haraczu banderowskiej swołoczy w zamian za iluzję bezpieczeństwa?

Temat „ukraiński terroryzm” uzupełnijmy faktami: Minister obrony Polski wyłączył z mobilizacji osoby z podwójnym obywatelstwem, a więc Ukraińców mających polskie paszporty. Minister obrony Ukrainy podał, że 1,5 miliona Ukraińców unika służby wojskowej przebywając za granicą, w tym w Polsce. We wrześniu i październiku, w efekcie zniesienia przez Zełenskiego zakazu opuszczania kraju przez młodych ludzi, polską granicę przekroczyło 98,5 tysięcy Ukraińców w wieku 18-22 lat, którzy dołączyli do już koczujących na terytorium Polski 180 tysięcy Ukraińców w wieku poborowym. I tu pytanie: Czy nie dlatego, że są przeznaczeni nie do walki z Rosjanami, ale do walki z Polakami?

W Polsce panoszy się nie tylko bezpieka ukraińska. Szaleje także wywiad brytyjski. Tymczasem, od niedawna, szefową brytyjskiego wywiadu znanego jako MI6 stoi Blaise Metreweli, wnuczka UPO-wca, a na czele polskiego MSZ stoi Radek Sikorski, który, co jest rzeczą powszechnie znaną, ma słabość do obcych wywiadów a szczególnie do wywiadu brytyjskiego oraz ma za żonę skrajnie probanderowską (i skrajnie antypolską) Anne Applebaum, której dziadkowie urodzili się w małym kresowym sztetlu, i która – mimo świadomości, iż ofiarami UPA byli jej ziomkowie – udzieliła dyspensę ukraińskim nacjonalistom. I żeby tego było mało – szefem prezydenckiego BBN został skrajnie proukraiński (i skrajnie prożydowski) Sławomir Cenckiewicz.

Bezpieczeństwo Polski pogarsza to, że do ukrainizacji dochodzi dojczyzacja Polski. Bo nie tylko mamy rząd naszpikowany Ukraińcami, ale mamy rząd niemiecko-ukraiński, na czele którego stoi wnuk żołdaka Wehrmachtu. Gdy przypomnimy, że Ukrainiec to polityczna ręka Niemca i że Ukrainę jak i naród ukraiński stworzyli Niemcy, to oczywistym staje się, dlaczego są tak bliscy celu podporządkowania Polski przy pomocy „niepodległej” Ukrainy i kolejnego rozbioru Polski, ale nie z Rosją, lecz z Ukrainą. Ciosem w integralność terytorialną Polski jest także to, że Niemcy kontrolują akcję osiedlania Ukraińców w Polsce i dlatego Breslau ma znowu w większości ludność proniemiecką. I czy to, że obie rządzące na przemian Polską partie przykładają się do realizacji tego projektu nie świadczy o tym, że są prowadzone tą samą ręką?

Ukraińcy szczególnie upodobali sobie resorty siłowe. Świadczy o tym chociażby pozycja Tomasza Siemoniaka, koordynatora służb specjalnych (wcześniej ministra spraw wewnętrznych, a za „pierwszego Tuska” ministra obrony i wiceprezydenta Warszawy). Jest to tym bardziej wymowne, że to działacz jawnie probanderowskiego Związku Ukraińców w Polsce, którego organ prasowy „Nasze Słowo” (hojnie dotowany przez Siemoniaka kwotą 2 milionów złotych) zamieszcza banderowską symbolikę, popiera ukraińskie roszczenia terytorialne i zaprzecza ukraińskiemu ludobójstwu na Polakach.

Prezes Związku Mirosław Skórka, po wecie wobec ustawy o wsparciu dla obywateli Ukrainy, użył obrzydliwie antypolskich słów: „To jest destrukcyjne działanie pana prezydenta i jego środowiska. To jest realizacja polityki Kremla, a nie Polski. Mówię to z całą świadomością. Jeżeli będziemy realizować model państwa nacjonalistycznego, to jest to model, który bardzo mocno proponuje nam Moskwa i Kreml”. Inicjatywę Prezydenta dot. penalizacji banderyzmu ocenił: „Człowieka, który w Polsce realizuje rosyjskie cele, którego działania wpisują się w politykę Kremla, nie sposób nazwać polskim patriotą, nawet jeśli z jego ust nie przestają płynąć slogany typu ‘tylko Polska, tylko Polacy’. Zamiast walczyć z ‘banderyzmem’ lepiej się od Ukrainy uczyć obrony przed dronami. Nawrockiemu pomyliły się wojny”. Pozwolił też sobie na żart: „Za te słowa zostanę zgilotynowany przed Pałacem Namiestnikowskim po odegraniu przez orkiestrę wojskową Mazurka Dąbrowskiego”.

Głupota czy świadoma prowokacja? Zarzucając Polakom złe traktowanie ukraińskich dzieci, prezes organizacji szczodrze finansowanej przez Państwo Polskie udawał, że nie zna historii śmierci kilkuset tysięcy Polaków, przede wszystkim tych najmłodszych. A kto i w jaki sposób ich mordował mógłby sprawdzić na pomniku w Domostawie, który urodził się z relacji świadków zbrodni, gdzie w krzyżu umieszczone są trójzębne widły z nabitym na nie ciałkiem dziecka. Nawiasem mówiąc, poprzedni prezes Związku Piotr Tyma ten fragment pomnika porównał do „komara na widelcu”, a lider OUN na Ukrainie pomnik skomentował: „Polacy nigdy nie zrozumieli, że obrażając uczucia narodowe Ukraińców, kopią grób dla Polski”. A co do „komara na widelcu” to jedna z metod zarzynania Polaków przez ukraińską czerń polegała na zdzieraniu z nich skóry. A co do „zgilotynowania przed Pałacem Namiestnikowskim”, to ich ulubioną bronią był topór, którym ucinano głowę ojca na oczach jego małych dzieci.

W Legnicy doszło do kradzieży krzyża z kopuły cerkwi. Oburzenie wyraził Skórka: „To nas po prostu przeraża. To gest ewidentnie symboliczny, pokazujący narastającą wrogość do społeczności ukraińskiej”. Tymczasem, zdaniem miejscowej żulii, „przerażającego czynu” dokonali miejscowi złomiarze (być może nawet ukraińscy). Skórce wtórował ambasador Ukrainy: „Zwracam się publicznie do organów ścigania – uczyńcie wszystko, aby ta oraz wszystkie podobne zbrodnie przeciwko Ukraińcom i ukraińskości doprowadzone zostały do logicznego końca – wyroków sądu zgodnie z prawem Rzeczypospolitej Polskiej”. A my zwróćmy uwagę, że na opisanie incydentu ze złomiarzami użył słowa „zbrodnia” a o rzezi wołyńskiej mówił „wydarzenia”.

Dobrze się stało, że odsłonili swoje zakazane gęby, że się ujawnili i przyznali do swoich poglądów, że pokazali, kto jest kim w Polsce. Ale wyszła też na jaw brutalna rzeczywistość – wyhodowaliśmy na własnej piersi żmiję, niewielką mniejszość, która w sposób przebiegły pociąga za sznurki. Postawmy zatem pytanie: Co z tym robić? Przesiedlonych w ramach akcji „Wisła” przesiedlić za Bug, a banderowską jaczejkę rozwiązać?

Nie tylko Skórka, ale i Ukraina nie ukrywa roszczeń terytorialnych do kilkunastu powiatów na wschodzie Polski. W gabinecie ministra spraw zagranicznych Ukrainy wisi mapa, na której granice Ukrainy obejmują Przemyśl, Chełm, Jarosław. „Pamiętaj Lasze, co do Wisły nasze” – podśpiewują sobie banderowcy we Lwowie. Ma miejsce pośpieszna ukrainizacja administracji polskiej. Coraz bardziej zakorzenia się w Polsceadministracja ukraińska. Coraz częściej słyszymy od ukraińskich przesiedleńców, że są „u siebie”. I tu pojawia się pytanie: Skąd u polskich polityków tyle pobłażliwości wobec państw, które rości pretensje do 1/3 terytorium Polski, i skąd tyle zawziętości wobec państwa, które żadnych pretensji terytorialnych wobec Polski nie ma? Nachodzi też refleksja: Gdyby Rosja zaatakowała Polskę, to co zrobią Ukraińcy? Czy nie zajmą Przemyśla, Rzeszowa i okolic?

Zagrożeniem dla bezpieczeństwa Polski jest masowe przyznawanie Ukraińcom obywatelstwa polskiego. Katastrofę pogarsza to, że pogania do tego rząd ukraiński. W jakim celu? Tworzenie w Polsce silnej i licznej diaspory to świadoma robota Kijowa, bo – podobnie, jak Izrael – chce opierać na niej swoją siłę. W tym celu zachęca także Ukraińców do przejmowania polskich firm, zatrudniania się w polskich urzędach, tworzenia ukraińskich mediów i organizacji pozarządowych. I naiwnością jest myślenie, że to proces spontaniczny. Ukraińcy są wysyłani do Polski na misję, do tworzenia – według słów samego Zełenskiego – „Ukrainy globalnej.

Ukraina przegrywa, ale nasza radość z ukraińskiej przegranej nie będzie trwała długo. Szykuje się katastrofalny scenariusz – na terytorium Ukrainy powstanie państwo lub państewko „teoretyczne”. Przypomnijmy, że po rozpadzie Jugosławii, na Bałkanach powstało państewko Kosowo oraz pół państewko – Czarnogóra (a pół państewko już mamy, bo wszystko potwierdza, że obecne terytorium Polski służy także Ukraińcom). Jeśli połączymy to z ukraińskim roszczeniami terytorialnymi, z rozzuchwaleniem ukraińskich przesiedleńców, z ich nienawiścią do Polaków oraz z panoszeniem się ukraińskiej bezpieki, to co będzie z bezpieczeństwem Polski? Wołyń pozostanie w granicach państewka za rogatkami Przemyśla, ale czy drugim „Wołyniem” nie będzie cała Polska?

W tym miejscu nie sposób odgonić refleksji: Zapowiadana przez Putina „denazyfikacja Ukrainy” odbędzie się w interesie Rosji (i hołubionych przez Putina Żydów), ale niekoniecznie w interesie Polski. Jak to? – zapytają ci, którym marzy się garnizon rosyjskich sołdatów w Przemyślu. Ano dlatego, że Putin przegoni ukraińskich nazistów nie tylko do ukraińskiego Kosowa. ale i do Polski, a ci będą odgrywać się na Polakach. I jeszcze jedno: Martwimy się, że Putin zajmuje Donbas, a tymczasem Ukraińcy, szybciej niż Putin Donbas, zajmują Polskę i nie przejmując się klęską na froncie, kpią z Polaków: „Straciliśmy Krym, Donbas, ale zdobyliśmy Wrocław, Rzeszów, Kraków”.

Polska, największy przegrany, z rozgrodzonymi granicami, zmuszona dzielić swe terytorium z milionami Ukraińców, wraca na Wschód. Jest wpychana w strefę chaosu i starć etnicznych. Skonfliktowane strony będą trzymali w garści Niemcy i Żydzi, którzy uzasadnią ingerencję w polskie sprawy prześladowaniem mniejszości… ukraińskiej. Bo przypomnijmy: Konferencja pokojowa w Wersalu narzuciła Polsce przywileje dla Żydów, a Żydzi wspierali Ukraińców w konflikcie z Polakami. Hitler natomiast, napaść na Polskę uzasadnił „prześladowaniem niemieckiej mniejszości”. Rząd niemiecko-ukraiński już mamy. Będziemy mieć niemieckie obozy dla Polaków wyłapanych przez Ukrainische Hilfspolizei, pilnowane przez ukraińskich strażników. I właśnie na tej zasadzie powstanie UkroPolin – twór składający się z obcej elity, z kilkunastu milionów niemających nic do powiedzenia Polaków i z milionów łupiących Polskę przesiedleńców z Dzikich Pól.

Polska zdradzona. Polska oddana bez jednego wystrzału. Między Polską a Ukrainą nie ma granicy. Po Polsce bezkarnie hasa V kolumna, wroga naszej sprawie, agresywna, robiąca, co jej się żywnie podoba. Świadomi swej dominującej pozycji, wykorzystują słabość Państwa Polskiego, działają coraz bezczelniej, wtrącają się w nasze sprawy, szantażują, terroryzują, przejmują władzę w Polsce, przejmują Polskę. Przez lata szykowali się do przejęcia Polski. Zawłaszczali kawałek po kawałku, i nikt z tym nic nie robił. A jak robił to tak, jak ci z Krakowa, którzy potrzebowali trzech lat, żeby odbić pomnik Mickiewicza z rąk Ukraińców i zerwać powiewające na nim banderowskie flagi.

Co robić? Głośno wymawiać słowo „zdrada”. Żądać przywrócenia granicy między Polską i Ukrainą. Monitorować ukraińskie zagrożenia. Sporządzić ewidencję banderowskich jaczejek. Rozwiązać Związek Ukraińców w Polsce. Przebudować instytucje zajmujące się bezpieczeństwem Polski i zamknąć te, na których powiewa ukraińska flaga. Pilnie przystąpić do akcji wykrywania agentury ukraińskiej w rządzie, Policji i ABW. A do tego wszystkiego nie są potrzebne żadne ustawy, ale odwaga. Panie Prezydencie, niech Pan wstanie z ringu, otrzepie się i powie Polakom: Albo my, albo oni!

Krzysztof Baliński

https://dakowski.pl/albo-my-albo-oni/

***
Nawet jeśli na poziomie duchowym nie identyfikujemy się z żadną grupą społeczną, narodową itd, warto pamiętać że co prawda jako jednostka praktycznie nie używająca terminu "My", ciągle możemy być zaliczani przez inne grupy do "Oni", i być traktowanym odpowiednio. Jeżeli nawet z uwagi na nasze zrozumienie nie mamy specjalne wiele wspólnego z resztą tak zwanych "buddystów", jesteśmy przez nich traktowani jako "swój". Co znacznie ułatwia sprawę, zaczynając choćby od możliwości przeprowadzenia się na Sri Lankę.

Jako że przeciętna buddyjska rodzina na Sri Lance ma dwójkę dzieci a muzułmanie rozmnażają się jak króliki, ten stan rzeczy za kilkadziesiąt lat z pewnością ulegnie zmianie i nawet urodzonym na Sri Lance buddystom życie na wyspie może zacząć sprawiać kłopoty. Nie żebym miał do zaoferowania jakieś rozwiązanie, po prostu dobrze jest sobie zadawać sprawę, że mimo wszystko, czy się to nam podoba czy nie, do tej czy innej grupy należymy i jak najbardziej możemy być traktowani jako "wróg" sami żadnego nie uważając za wroga.

Ludzie o skrajnie indywidualnym podejściu do życia, co oczywiście bynajmniej nie jest złe - czym innym warto się zajmować, jak nie uszlachetnianiem samego siebie - są bardzo naiwni wobec prawd planu społecznego. Np Nanavira Thera twierdził że Dhamma nie jest religią. To oczywiście kwestia dyskusji i zdefiniowania terminów. Tyle że większość azjatyckich buddystów jest absolutnie przekonana o tym że Dhamma jest religią, i tylko dlatego Nanavira Thera mógł sobie spokojnie mieszkać i medytować w lesie nie martwiąc się o jedzenie i inne podstawowe potrzeby.

Tym bardziej mułzumanie uważają islam za religię i jak tylko przejmą władzę, będą się starać jak najszybciej wyeliminować konkurencyjny "buddyzm", co zresztą dość dobrze im się udało w Indiach. I demografia mówi, że taki los czeka też Sri Lamkę.

Oczywiście inne rzeczy we współczesnym świecie również bynajmniej nie wyglądają dobrze. Teoretycznie rozsądnym planem minimum byłoby zrozumienie Dhammy, co jednak nie jest znowu takie łatwe. Poniżej najlepszą opcją wydaje się ewakuacja ze świata ludzi, i poczekania na lepsze czasy w jakimś przytulnym niebie. 😊 Byle bez nimf. Nimfy też mogą namieszać sporo w życiu praktykującego Dhammę. W dodatku - jak się domyślam, oprócz bycia znacznie piękniejszymi są też znacznie milsze niż współczesne kobiety. Tym samym niebezpieczniejsze. Zatem świat Brahmy. Dostać się trudniej, ale można:

MN 99:

22. Kiedy to zostało powiedziane, bramin student Subha, syn Toddeya powiedział do Zrealizowanego: „Mistrzu Gotama, słyszałem, że pustelnik Gotama zna ścieżkę do towarzystwa Brahmy”. „Jak myślisz, studencie? Czy wioska Nalakara jest stąd blisko czy daleko?” „Tak panie, wioska Nalakara jest blisko, niedaleko stąd”. „Jak myślisz studencie? Załóżmy, że jest człowiek urodzony i wychowany w wiosce Nalakara i że zaraz potem jak opuścił Nalakara spytaliby go o ścieżkę do wioski. Czy ten człowiek byłby wolny lub wahał się z odpowiedzią?” „Nie, mistrzu Gotama. Dlaczego tak jest? Ponieważ ten człowiek urodził się i wychował w Nalakara i jest dobrze zaznajomiony ze wszystkimi ścieżkami prowadzącymi do wioski”. „Ciągle, ten człowiek urodzony i wychowany w Nalakara mógłby być wolny i wahać się przy odpowiedzi, gdy spytany o ścieżkę do Nalakara, ale Tathagata, gdy spytany o świat Brahmy czy drogę prowadzącą do świata Brahmy, nigdy nie będzie wolny czy wahać się przy odpowiedzi, gdy spytany o świat Brahmy czy drogę prowadzącą do świata Brahmy. Rozumiem Brahmę, studencie i rozumiem świat Brahmy i rozumiem ścieżkę prowadzącą do świata Brahmy i rozumiem jak powinno się praktykować by pojawić się ponownie w świecie Brahmy”.

23. „Mistrzu Gotama, słyszałem, że pustelnik Gotama naucza ścieżki do towarzystwa Brahmy. Byłoby dobrze, gdyby mistrz Gotama nauczył mnie ścieżki do towarzystwa Brahmy”. „Zatem studencie, słuchaj i bacznie uważaj na to co powiem”. „Tak czcigodny panie”. Zrealizowany rzekł to:

24. „Jaka studencie, jest ścieżka do towarzystwa Brahmy? Tu mnich trwa wypełniając jedną czwartą umysłu przyjaznością i tak samo drugą część, tak samo trzecią część i tak samo czwartą część i także poniżej jak i powyżej i dookoła; trwa rozciągając równo na cały świat swój umysł przepełniony przyjaznością, obfity, wzniosły, niezmierzalny i wolny od dolegliwości. Kiedy te wyzwolenie umysłu przez przyjazność jest utrzymane przy istnieniu w ten sposób, nie pozostaje tam żadne ograniczające działanie, żadne się nie obstaje. Tak jak energiczny bębniarz mógłby uczynić się słyszalnym bez żadnych kłopotów w czterech stronach świata, tak też kiedy te wyzwolenie umysłu przez przyjazność jest utrzymane przy istnieniu w ten sposób, nie pozostaje tam żadne ograniczające działanie, żadne się nie obstaje. To jest ścieżka do kompani Brahmy.


Bądźmy szczerzy. Ameryka upadła


Kiedy mówię, że Ameryka upadła, nie mam na myśli samego kraju. Ameryka nie wybuchnie wojną secesyjną. (Amerykańscy mężczyźni są już zbyt potulni, by angażować się w wojnę secesyjną). 

Nie zamierzamy pogrążać się w całkowitej anarchii, w której haitańscy kanibale pieką i zjadają białych ludzi i ich zwierzęta. I nie zobaczymy chrześcijan łapanych i gilotynowanych za wiarę, chociaż Papa Bush podpisał ustawę legalizującą ścinanie głów chrześcijanom . Uczynił to 20 marca 1991 roku. Ustawa ta nadal obowiązuje.

Mówię o moralnym, duchowym i psychicznym upadku narodu amerykańskiego. Prawie każdy w kraju cierpi dziś na chorobę psychiczną i prawie każdy jest moralnie i duchowo bankrutem. Dotarliśmy do punktu, w którym powrót do zdrowia jest niemożliwy. Oto pięć niedawnych przykładów tego, o czym mówię.

1) Młode kobiety dziś nie chcą już mieć dzieci i zakładać szczęśliwych rodzin. Zamiast tego aspirują do zarabiania milionów dolarów, sprzedając się na OnlyFans. A miliony naiwniaków, frajerów i sojowych chłopaków z chęcią im płacą. Niektóre z was, czytające to, to właśnie te naiwniaki, frajerzy i sojowe chłopaki.

Społeczeństwo, które straciło kontrolę nad swoimi kobietami i pozwala im otwarcie się prostytuować, jest nie do uratowania i nie warte ratowania. Wszyscy zaangażowani, zarówno dziwki, jak i pijaczki, zmierzają prosto do piekła.

2) Ponad 50% Amerykanek dokonało aborcji. Dosłownie zamordowały własne dziecko, a wiele z nich dokonało wielu aborcji. Co więcej, miliony kobiet, które nie dokonały aborcji, głosują za legalizacją aborcji, na wypadek gdyby w przyszłości zdecydowały się na zamordowanie własnego dziecka.

Tymczasem amerykańscy mężczyźni przez cały czas stali z boku i nic nie robili.

Społeczeństwo, które pozwala kobietom otwarcie mordować własne dzieci, jest nie do uratowania i nie warte ratowania. Wszyscy zaangażowani – kobiety, które dokonują aborcji, kobiety, które głosują za aborcją, mężczyźni, którzy zapładniają kobiety, które dokonują aborcji, i mężczyźni, którzy nic nie robią, aby powstrzymać mordowanie dzieci – zmierzają prosto do piekła.

3) W ostatnich wyborach prezydenckich 40% amerykańskich wyborców oddało głos na pijaną, rozbitą starą dziwkę. W poprzednich wyborach głosowali na skorumpowanego, molestującego dzieci byłego wiceprezydenta. A w poprzednich wyborach głosowali na lesbijską czarownicę. Ale czekaj, będzie jeszcze gorzej.

Ci sami chorzy psychicznie Amerykanie, którzy głosowali przeciwko Trumpowi, również wiwatowali na widok rzekomego zabójstwa Charliego Kirka. Wiwatują na śmierć każdego, kto się z nimi nie zgadza. Chcą, żebyś umarł i został pochowany.

To najbardziej oczywisty dowód rozkładu umysłowego i upadku Ameryki, jaki można sobie wyobrazić. Społeczeństwo tak zepsute moralnie jest nie do uratowania i nie warto go ratować. Wszyscy ci bezmózdzy wyborcy idą prosto do piekła.

4) Niedawne zamknięcie rządu i późniejsze wstrzymanie wypłat świadczeń EBT ujawniły, że 48% mieszkańców tego kraju korzysta z bonów żywnościowych i pomocy rządowej. To mniej więcej połowa kraju i dla wielu z nich jest to stały wybór stylu życia. System opieki społecznej jest skorumpowany od góry do dołu. Wielu beneficjentów otrzymuje dwukrotność, trzykrotność, a w niektórych przypadkach nawet dziesięciokrotność kwoty wsparcia, którą powinni otrzymywać.

Społeczeństwo, w którym połowa populacji jest zmuszana do pracy, aby utrzymać drugą połowę, która odmawia pracy, jest moralnie i finansowo bankrutem. Wszyscy darmozjady, którzy mogliby pracować, ale nie pracują, trafią prosto do piekła.

5) W zeszłym roku byliśmy świadkami, jak nastoletni i dwudziestolatkowie pokojowo protestujący przeciwko ludobójstwu w Strefie Gazy byli oczerniani przez główne media, bici i aresztowani przez policję, a następnie wyrzucani ze szkoły.

Protestujący nikomu nie robili krzywdy. Nikomu nie grozili. Nie blokowali ruchu ani nie powodowali żadnych zakłóceń. Ale ci sami tchórzliwi policjanci, którzy klękali w pokorze przed brutalnymi demonstrantami z 2020 roku, wkroczyli, rozbili im głowy i aresztowali ich. A na dodatek ci bezmózdzy boomersi, którzy stanowią większość w Partii Republikańskiej, dopingowali policję. W rzeczywistości domagali się więcej przemocy, więcej roztrzaskanych czaszek i więcej aresztowań.

Społeczeństwo, które pozwala brutalnym przestępcom swobodnie się poruszać, jednocześnie atakując i aresztując pokojowo nastawionych obywateli, jest nie do uratowania i nie warto go ratować. Wszyscy zaangażowani – policjanci, wszyscy w mediach, którzy oczerniali protestujących, i idioci, którzy kibicowali policji – zmierzają prosto do piekła.

Mógłbym wymienić dziesiątki, a może setki nowszych oznak upadku Ameryki, ale rozumiecie, o co chodzi. Tak, uniknęliśmy porażki, kiedy Trump wygrał ostatnie wybory prezydenckie. I tak, Trump robi wiele dobrych rzeczy – i kilka złych – ale nie może zrobić tego wszystkiego sam i nie potrafi ustanowić prawa w kwestii moralności. Ani inteligencji. Nikt nie potrafi.

Bo ludzie są z natury źli. I głupi. I samolubni. Poprzednie pokolenia trzymały w ryzach ludzi głupich, złych i samolubnych, ograniczając ich szkody wyrządzane wojnami. Teraz wszystko jest dozwolone.

Przejdź się ulicą. Prawie każdy, kogo spotkasz, ponad 99% z nich, zmierza ku piekłu. Twoją jedyną nadzieją jest nie dołączyć do nich. Zapomnij o kraju. Skończyło się. Skończyło. Kaput. Ratuj się.

—-
Mike Stone jest autorem nowej książki „ How to Meet and Attract Girls… and Why You Shouldn’t”   oraz „Teen Boy’s Success Book: the Ultimate Self-Help Book for Boys”; Everything You Need to Know to Become a Man.

https://dakowski.pl/mike-stone-ameryka-zmierza-prosto-do-piekla/

Europie grozi wojna domowa autochtonów z imigrantami

Jest to naukowiec z King’s College w Londynie, który od lat bada dynamikę konfliktów wewnętrznych i społeczną erozję państw zachodnich. Jego najnowsze analizy są jak dzwon pogrzebowy dla Zachodu – sygnał, że kończy się epoka stabilności, a zaczyna czas niekontrolowanych, wewnętrznych erupcji gniewu. Betz mówi wprost: przyszłość nie należy do klasycznych wojen między narodami, ale do „wojen hybrydowych wewnątrz społeczeństw”, gdzie przeciwnikiem nie jest obce państwo, lecz sąsiad, współobywatel, a nawet członek rodziny. Europa – ta sama, która przez dekady głosiła pokój, demokrację i dobrobyt – zaczyna przypominać statek dryfujący po wzburzonym oceanie historii, bez steru i bez kapitana.

Najbardziej zagrożona jest Wielka Brytania, kraj, który sam siebie rozmontował. Zderzenie etnicznego tygla z ideologiczną histerią, imigracyjny chaos, upadek klasy średniej i rosnąca bieda – to wszystko tworzy mieszankę wybuchową. Betz ostrzega, że tam, gdzie jeszcze niedawno ludzie kłócili się o podatki czy brexit, dziś zaczynają się nienawidzić z powodów tożsamościowych. Francja? Tam płonie już od dawna – od banlieues po Paryż. Szwecja, niegdyś symbol ładu i neutralności, tonie w fali przemocy, gangów, stref no go i desperacji. W tych krajach coś się wypaliło – duch społeczny, który łączył ludzi, zastąpiło plemienne „my” i „oni”.

Upadek iluzji systemowych

To, co jeszcze niedawno było nazywane „teorią spiskową”, dziś jest rzeczywistością. Upadek zaufania do instytucji, przenikanie korporacyjnych interesów do polityki, powszechne poczucie zdrady i bezsensu – to nie są już pojedyncze symptomy, lecz pełnoobjawowa choroba systemu. Demokracja, która miała być szczytem ewolucji politycznej, staje się atrapą. Ludzie widzą, że ich głos nic nie znaczy, że rządzą ci sami – bez względu na wybory, bez względu na partie. W efekcie całe społeczeństwa cofają się w stronę archaicznych emocji: gniewu, zemsty, przetrwania.

Młode pokolenie już się w tym nie odnajduje. Coraz bardziej przypomina zbiorowość odłączonych jednostek – pozornie połączonych siecią, a w rzeczywistości rozpadających się od środka. Depresja, anhedonia, ucieczka w wirtualność i ideologie, które zastępują sens – to są objawy cywilizacji, która się wypaliła. Zachód jest dziś jak człowiek po długiej, destrukcyjnej euforii – zmęczony, cyniczny, pozbawiony kierunku.

Polska, jak pisze Betz, jeszcze trzyma się na powierzchni. Ale to złudzenie. Bo gdy zaczyna walić się system, nie ma już bezpiecznych przystani. Jeśli dojdzie do otwartego przesilenia w Londynie, Paryżu czy Sztokholmie, fala uderzeniowa dotrze i tutaj. Nie przez czołgi, ale przez gospodarkę, przez chaos informacyjny, przez panikę i masowe migracje. Jesteśmy częścią europejskiego ciała, które właśnie zaczyna się rozkładać – a rozkład nie zna granic. Na szczęście tę gangrenę będzie można odciąć na linii Odry, zaś w Warszawie, Wrocławiu i Trójmieście stworzy się na jakiś czas silnie zmilitaryzowane „strefy dekontaminacji lewactwa.”

Stadium globalnego upadku systemowego

To, co dzieje się dziś w Unii Europejskiej, nie jest chwilowym kryzysem, który minie jak burza. To proces geologiczny, powolny, nieodwracalny. Erozja sensu, erozja zaufania, erozja kultury. Świat, który znaliśmy – z jego zasadami, mediami, autorytetami – właśnie umiera. W jego miejsce rodzi się coś nowego, ale niekoniecznie lepszego. Być może nadchodzą czasy, w których społeczeństwa Zachodu staną się laboratoriami nowej formy wojny – wojny domowej XXI wieku, prowadzonej nie karabinami, lecz informacją, emocją i nienawiścią.

Być może to, co obserwujemy, to nie koniec cywilizacji, lecz koniec złudzeń. Koniec wiary, że można budować świat bez duchowego fundamentu, oparty tylko na konsumpcji, ideologii i rozrywce. Europa – ta dumna, racjonalna, oświecona – być może właśnie płaci rachunek za własną pychę. A gdy fundament pęka, nie wystarczy już polityka. Zostaje tylko pytanie: czy z ruin tego świata narodzi się coś nowego, czy też zostaniemy już na zawsze w epoce gniewu i upadku?

Bo tak się kończy mobilizacja nihilizm i wolna amerykanka – przechyleniem wahadła dziejów w drugą stronę, na prawo.

https://jarek-kefir.art/2025/11/13/dzihad-w-europie-w-ciagu-3-miesiecy/