wtorek, 31 maja 2022

Benjamin Constant - wypisy z dziennika

 

...moją jedyną ambicją teraz jest pozostać w cie­niu.


Jaką walką jest życie i jak jestem nim zmęczony!


I czegóż jeszcez pragnąć, kiedy wiek namiętności minął, jak tego tylko, by ujść życiu z możliwie najmniejszym bólem!


Obawiam się, że zagadka świata to dwa słowa: rozmnażanie się — dla gatunków; cierpienie — dla jednostek, co prawda złączone z kilku przyjemnościami, które byłyby jesz­cze większe, gdyby nie sztuczne utrapienia życia społecznego. Ale że starość i śmierć zawsze są u końca, jaka perspektywa, jak mroczny cień rzuca ona na całą przeszłość!


Śmierć pana de Ger­many. To wydarzenie odświeżyło wszystkie cierpienia Minette. 

Smutna prawda o życiu i jego krzywdach wdziera się ze wszyst­ kich stron do jej duszy i pozostaje jej tylko pamięć złudzeń, co czyni tę prawdę bardziej bolesną.


Ludzie męczą moje oczy i umysł.


W sumie wieczór zabawny za przyczyną głupoty tych, z któ­rymi się zetknąłem.


Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są kor­poracją szacowną, bo zawsze stanowią większość.


Kupiłem dziś ma­łego pieska. Jestem pewien, że nigdy nie wyrządzi mi krzywdy, chyba żeby się wściekł. Nie mógłbym tego powiedzieć o jakim­kolwiek ze znanych mi ludzi.


Mówi to, co często czułem, że dla duchów niepo­dległych dwie są możliwości w życiu: sprawy publiczne na wy­sokim stanowisku albo samotność. Ocieranie się o ludzi i jałowe cierpienia życia towarzyskiego są nieznośne.


... i ja, nieśmiały wśród tego wszystkiego, jakby obcość wśród ludzi przeciętnych była niższością! Nieśmiałość to ma w sobie złego, że odbiera wszelkie poczucie własnej wartości.


Odkąd jej siostra, pani de la Turbie, jest w wielkich łaskach, stała się impertynencka. Ze wszy­stkich wad o tę podejrzewałem ją najmniej. Ale myślę, że wszy­stkie wady kryją się we wszystkich kobietach i czekają tylko okazji, by rozkwitnąć.


W ogóle należy możliwie najmniej dziękować ludziom, ponieważ, jak za­ uważyłem, sama już wdzięczność przekonuje ich łatwo, że robią za dużo. Niejeden raz widziałem ludzi cofających się przed do­brym uczynkiem już go spełniając, bo ci, dla których był prze­ znaczony, w swoich uniesieniach przesadzali jego rozmiary.


Jest to osoba, której umysł ma tę wadę, jaką inni ma­ ją we wzroku: nie widzi nic po bokach i zauważa to tylko, co ma prosto nosa.


Zabawna anegdota: „Jesteś nędzna Świnia. Idź i przewodź stadu elity”.


Można by powiedzieć, że to szaleńcy, gdyby nie było wiadomo, że to łajdacy.


Bardzo ciekawy obiad u Goethego. Jest to człowiek pełen inteligencji, dowcipu, głębi, nowych idej. Ale najmniej dobry ze znanych mi ludzi. Mó­ wiąc o Werterze, oświadczył: „Niebezpieczne w tej książce jest to, że słabość przedstawia jako siłę. Ale kiedy robię coś, co mi odpowiada, następstwa mnie nie obchodzą. Jeśli są szaleńcy, któ­rym lektura wyjdzie na złe, no cóż...”


To życie jest ciekawsze od powieści, ponieważ w grę wchodzi prawda.


Samotność jest zimną kąpielą, nieprzyjem­ ną w chwili, gdy się do niej wchodzi. Ale na pewno się przy­ zwyczaję.


Im dłużej się żyje, tym lepiej się widzi, że indywidualność jest czymś najrzadszym i że masa ludzka zależy od okoliczności, które ją formują jak chcą.


Spotyka się tylko ludzi, którzy nie umieją odnieść żadnej korzyści ze swego położenia. Wróg człowieka jest bardziej w nim niż gdziekolwiek indziej.


W pojeździe przeczytałem traktat o poglądzie starożytnych na samobójstwo. Rzecz godna uwagi, że wszystkie ludy, które posiadały to, co nadaje wartość życiu — sławę i wolność — czuły zarazem, że należy gardzić życiem i wyrzekać się go. Ci, co wy­ głaszają do nas kazania przeciw samobójstwu, są właśnie ludźmi, których poglądy czynią życie nędznym i haniebnym, to zwolenni­ cy niewolnictwa i upodlenia.


Poddałem się lenistwu, a rezultatem lenistwa u mnie jest niepo­kój, niepewność i smutek. Mój umysł szarpie się i gnie we wszy­stkie strony, gdy nie ma przed sobą określonego celu.


W życiu tylko z obowiązkiem trzeba się liczyć. Nie daje wielkich przyjemności, ale ilu okropnych zgryzot oszczędza!


Obowiązek jest rzeczą wspaniałą. Poczucie obowiązku daje spokój, który o połowę zmniejsza zgryzotę w każ­dych okolicznościach. Kiedy porównuję moje doznania dzisiejsze, smutne, ale spokojne i zdecydowane, z tym, czego doświadcza­łem wielokroć czyniąc rzeczy znacznie mniej przeciwne moim ra­chubom i projektom, czuję, iż cała różnica płynie stąd, że wów­czas ani jedna, ani druga strona nie wypełniały obowiązku, gdy w sytuacji obecnej obowiązek jest jasny. Brak decyzji jest wielką torturą życia. Tylko obowiązek nas od niej uwalnia. Kiedy w grę wchodzi własny interes, jedynie rezultat rozstrzyga, czy nie po­ pełniło się błędu, a jeśli popełniło się błąd, żadne uczucie nie łagodzi doznawanej przykrości. Ale słuchając obowiązku, nie moż­na się pomylić, ponieważ rezultat, jakikolwiek jest, nie zmienia tego, co powinno się było zrobić.


Głupotą i oszustwem jest chęć zjednania sobie słowem ludzi, których iriteres jest różny od naszego. Mówiąc, daje im się tylko sposoby naruszenia naszych postanowień czy wyrzą­dzenia nam szkody. Trzeba zdecydować się, działać i milczeć.


Minette nie dość oszczę­dza ludzi. To prawda, że ich kocha. Dlatego ma wielu nieprzy­jaciół i wielu żarliwych przyjaciół. Ja oszczędzam ludzi i ich nie kocham. Dlatego nienawidzą mnie mało i nie kochają wcale.


Wczoraj Minette spierała się ze Schleglem o talent do konwersacji. Cóż za mania pedagogiczna chcieć wycho­wywać wychowawcę! I jaka nuda dla innych! Siadają naprzeciw siebie i wśród powszechnego milczenia chwalą się, on — swoją po­gardą dla towarzystwa, ona — swym talentem do prowadzenia rozmów! Widzowie zaś za jedyną rozrywkę mają te następujące po sobie panegiryki, zgoła nie wzajemne, ale przez każdego głoszo­ne na własną chwałę kosztem drugiego!


Wypisy, które Minette zrobiła z dzieła p. de Bonstettena, tak bar­ dzo pobudziły jego miłość własną, że nie ustawał w mówieniu o swoich pracach. Rozkosze miłości własnej autora mają w sobie coś z rozkoszy fizycznej. Twarz rozkwita, całą osobę przebiega lubieżne drżenie.


Ale pracuje mało, rad jest bywać w towarzystwie, pochlebiony, że go przyjmują; nie myśli o tym, że talent otwiera mu do niego dostęp i że dla przyjemności pierwszego i małego sukcesu poświęca środki zdobycia innych.


A ponieważ zawsze śmiano się z tego, co mówiła, przy­wykła uważać, że wszystko, co budzi śmiech, nadaje się do po­wiedzenia.


Czytałem Ksenofonta. Był to człowiek prze­ciętny, którego towarzystwo Sokratesa uczyniło najlepszym i naj­znakomitszym z przeciętnych ludzi.


Zasady ma równie absurdalne jak jego brat. Miejscem, które najbardziej lubi w Niemczech, jest Wiedeń, ponieważ nie ma tam wolności prasy. To doprawdy za wielkie wariactwo jak na ludzi, których cała racja jest w piórze i którzy mimo swych dziwacznych zasad nie mogliby napisać linijki w kra­ju lepszym ich zdaniem od tych, gdzie są tolerowani. Ich pomysły są tak bezsensowne, że w tym przedmiocie stają się zupełnymi głupcami, choć tyle mają inteligencji w innych.


Zgodność naszych opinii w jednym punkcie cudownie przesłania rozbieżno­ści we wszystkich innych.


Czytałem wieczorem pracę Bonstettena. Bezład i powtórzenia, ale wiele myśli słusznych i bystrych spostrzeżeń. Szczególna młodość umysłu u sześćdziesięcioletniego człowieka. Zacznie się uczyć gre­ki. Jeśli tak pójdzie dalej, umrze bardzo wykształcony.


Ambicja jest czymś znacznie mniej szalonym, niż się sądzi, bo życie w spokoju kosztuje niemal tyle samo trudu, co władanie światem.


Moja ku­zynka de Sóveri wychodzi za mąż. Niechże to mężowi wyjdzie na zdrowie. Jest piękna, oschła, zimna, władcza, stąpa, oblicza każdy krok i każde niemal słowo, z usposobienia wesoła, z cha­rakteru zręczna, słowem, nadaje się wybornie na dobrą żonę, któ­ra wzbogaci męża, należycie wychowa dzieci, utrzyma w ryzach służbę; nigdy nie będzie można postawić jej najmniejszego za­rzutu, a bardzo z nią można być nieszczęśliwym.


Wieczór u pani Gay z panią Lindsay. Jakie mdłe rozmo­wy! Powiedziałbyś, że to umarli, którzy zachowali zwyczaj mó­wienia.


Dziwna ze mnie istota! Wszystkie moje uczucia są prawdziwe, ale tyle ich jest, że kaleczą się wzajem i w rozmaitych okresach wszystkie mogą się zdawać nieprawdziwe.


Powta­rzam: głupcy w naszym narodzie są głupsi niż w jakimkolwiek innym, podobnie jak zepsuci bardziej zepsuci, a podli bardziej podli. Czy prawdą jest, że mili są najmilsi? Gdyby tak, za słaba rekompensata, ale to jeden z sekretów, który winienem zacho­wać dla siebie.


Ile gwałtowności w ludziach, gdy chodzi o interes chwili! Jak ważne zdają im się ich preten­sje! Jak burzy się w nich próżność! Jaką wagę przywiązują do życia tak ulotnego i tak szybko zapomnianego! Rozmowa tych osób nasunęła mi inne jeszcze refleksje o arogancji posiadania; ale nie mam sił ich zapisać; ciąży mi myśl o śmierci.


To człowiek poczciwy, który bardzo mnie lubi; obcując jed­nak teraz z bardzo przeciętnymi ludźmi, zobojętniał na sprawy ducha, zepsucie zaś dawnych przyjaciół zrodziło w nim pogardę dla tego, co szlachetne. 


Jak interes zmienia ludzi! Pewien pan, wściekły na mnie z zazdrości, po­prosił mnie o przysługę natury pieniężnej nie dla siebie, ale dla tej właśnie osoby, z powodu której jest zazdrosny; przysługa po­lega na pomocy w zagarnięciu spadku po umierającej. Ponieważ nie będzie to z niczyją krzywdą, skoro spadkobiercą naturalnym jest skarb państwa, postaram się zrobić, o co prosi. Ale miałem niejaką przyjemność z podwójnego hołdu złożonego mojej do­broci i bezinteresowności; to bowiem, czego ów pan ode mnie żąda, mógłbym zrobić dla siebie, a pochlebia mi jego przekona­nie, że nie zechcę.


Stanowczo mam dość tych potraw odgrzewanych szczęśliwym trafem.


Zawsze zastanawiają mnie przewagi w świecie tych, co umieją zachować dystans. U Allarda był pewien je­ gomość pyszałkowaty, zimny, gnuśny, który nie powiedział nic ciekawego, ale miał minę taką, jakby ledwie mnie słuchał. Przez cały obiad zabawiałem tylko jego.


Pani Necker notuje w swoich myślach: kiedy ktoś jest wiel­koduszny bez udawania, ci sami, którzy wzbogacają się na jego wielkoduszności, sądzą, że wypełnił tylko swój obowiązek.


Po błaganiach, bym przestał ją widywać dla spokoju nas obojga, może poczuła się dotknięta, że uległem tak łatwo.


Kiedy roz­mawiam z wykształconymi Niemcami, zawsze jestem w swoim żywiole, wiedzą bowiem, o czym mówią. Kiedy rozmawiam z Francuzami, przeczą mi z taką pewnością w materii, którą znam lepiej od nich, że w końcu sam siebie podejrzewam o kom­pletną niewiedzę.


Widzę więc, że prócz chorób nagłych, kiedy natura potrzebuje chwilowej pomo­cy, medycyna jest całkowicie bezsilna. Sposób życia, obserwacja samego siebie, cierpliwość i, jeśli wystarczy odwagi, śmierć do­browolna, gdy zdolności i siły słabną, oto najlepsze ze wszyst­kiego.


Miłość jest zresztą uczuciem, które się umieszcza w pierwszej lepszej osobie, kiedy trzeba je gdzieś umieścić. Wszystkie jego uroki są w wyobraźni zakocha­nego. To strój, w który przybiera się istotę napotkaną.


Nie rozumiem mego losu. Nikogo jeszcze nie chwalono tak przesadnie. O nikim nie zapomniano tak całko­wicie.


Pojedynek. Montlosier oświadczył, że nie potrafi utrzy­mać szpady, tak mocno zraniłem go w rękę. Musieliśmy skończyć. ...Po­jedynek robi niezłe wrażenie, ale wołałbym, żeby Montlosier był poważniej ranny.


Jest to historia dwudziesto-trzyletniej dziewczyny, powieszonej w Anglii za fałszerstwo. Nie ma nic ciekawego w jej osobie. Nie przedstawiono jej ani jako pięknej, ani jako inteligentnej, ani jako czułej czy wyróżniającej się w jakikolwiek sposób. Ale w szczegółach jej cierpień, od po­czątku procesu aż do egzekucji, jest taka głębia nędzy ludzkiej, że kiedy się nad tym zamyślić, robi się zimno i straszno. Złapana na gorącym uczynku i zaprowadzona przed trybunał, wcale się nie broniła, ale podczas całej procedury popadała z omdlenia w omdlenie. Po wyroku, znalazłszy się w więzieniu, do dnia egze­kucji trwała nieruchomo na tym samym miejscu nie biorąc nic do ust. Kiedy cierpienie, które się sobie narzuca, styka się ze spoj­rzeniem ludzi, z jakąkolwiek opinią, choćby po to, by stawić jej czoło, w jakiś sposób jest wynagrodzone. Ale tu było cierpienie samotne, wzgardzone, obok którego przechodzi się bez jednego spojrzenia, jakby to była rzecz całkiem naturalna. Cały jego ciężar spada wyłącznie na ofiarę. W dniu egzekucji wreszcie, nieszczęsna pozwoliła się zawieźć nie stawiając oporu, nie widząc nic wokół; jej pierwszym i ostatnim znakiem życia był długi krzyk, kiedy po­ czuła, że brak jej pod stopami wozu, na którym jechała. W tym obrazie jest jakaś osobliwa męka; istota słaba, poddająca się bez walki, nie oczekująca najmniejszego zainteresowania, zgnieciona żelazną ręką nieubłaganego społeczeństwa, budzi zupełnie szcze­gólną litość, która, choć nie wolna od domieszki pogardy, niemniej boleśnie przenika w głąb duszy. 


Gdybym miał się ożenić, poślubiłbym dziewczynę szesnastoletnią. Korzyść oczywista przez 3 albo 4 lata, kiedy ko­bieta — w tym wieku — nie może stworzyć sobie egzystencji niezależnej. Potem wychodzi to może na jedno, ale miało się już ten zysk realny i szansę oddziałania na charakter żony i nada­nia jej pożądanego kierunku. Nie mówię, że to szansa bardzo prawdopodobna; ale przy ożenku z kobietą o ukształtowanym już charakterze nie ma żadnej. Wiesz, że ten charakter istnieje, i nie­ podobna ci go poznać. U dziewczyny szesnastoletniej widzisz, jak się kształtuje, jesteś przy narodzinach wroga i możesz lepiej się zabezpieczyć. Wszystko to odnosi się zresztą tylko do mężczyzny, który długo już żył i ze wszystkich stosunków wyciągnął smutną naukę, że życie jest walką mniej czy bardziej zamaskowaną, mniej czy bardziej złagodzoną. Ten jest najzręczniejszy, kto potrafi wal­czyć doznając najmniej przykrości; ten najlepszy, kto najmniej przysparza ich przeciwnikowi.


Idąc na obiad natknąłem się na ulicy na kobietę o szaleńczym wyglądzie, która niemal rzuciła się na mnie wołając: „Wsparcia, wielmożny panie, zaklinam na Boga”. Pierwszym moim odruchem, który w sposób naturalny wyrabia życie w wielkich miastach, było ją odtrącić. Nieszczęścia tak mnożą się w tych ogromnych skupi­skach ludzi obróconych przeciwko sobie i wrogich uciskającym ich ustanowieniom społecznym, pozory zaś nieszczęścia tak często biorą się z chytrości i sztuczek, że mamy się na baczności przed zewnętrznością często oszukańczą. Kiedy więc minąłem tę kobie­ tę nie zwracając na nią uwagi, ona zatoczyła się na kamienny słupek ze słowami: „O Boże, znikąd pomocy!” Niewzruszony sze­dłem dalej. W miarę jednak jak się oddalałem, ostatni okrzyk kobiety rozbrzmiewał coraz mocniej w mej pamięci. Walczyłem z tym wrażeniem i krzepiłem się myślą, że zniknęła mi z oczu, że zrobiłem już około 400 kroków, etc. Wrażenie jednak wciąż przybierało na sile. Wreszcie, nie mogąc tego znieść, zawróciłem, przebiegłem ulicę, straciłem pół godziny na znalezienie przedmio­tu litości tak przemożnej i dałem jej znacznie więcej, niż mogę dać. Nowe doświadczenie: cierpienie, prawdziwe czy fałszywe, zawsze będzie miało niepokonaną władzę nade mną.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.