poniedziałek, 16 czerwca 2014

Tortura dzwonka


Warszawa, niedziela 7 sierpnia 1977


Wczesnym wieczorem, kiedy siedzimy z Babcią przed telewizorem, dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę. I od razu wiadomo, o co chodzi. „ORMO” czuwa. Żeby się nam nie przewróciło w głowie od sukcesów. Ohydny, zaropiały głos z ciemnej czeluści piekieł. Z ważną sprawą do pani Mikołajskiej (najpierw mówi „Mikołajczak” — to także znany chwyt, że niby dzwoni zwykły, szary człowiek, który nazwiska nawet dobrze nie zapamiętał). Mówi, że dzwoni spod Lublina i że sprawa jest niesłychanie pilna. Odpowiadam, że pani Mikołajska będzie dopiero za tydzień, to go nie zniechęca. Usiłuje swoją sprawę przedstawić mnie. Ale nie chcę słuchać, bo już od pierwszego słowa widać, że to ordynarna lipa według prymitywnego schematu, znanego mi doskonale z wielomiesięcznej „walki ideologicznej”. Bronię się, on napiera namolnie, obrzydliwie, demaskując się coraz wyraźniej. Na koniec mówię, że nie mogę dłużej prowadzić tej beznadziejnej rozmowy i odkładam słuchawkę. Telefonu jednak nie wyłączam, bo może dzwonić Halina albo Tośka.

Po piętnastu minutach znowu dzwonek. Ten sam obrzydliwy głos: „To jeszcze raz ja, wiem już, że pani Mikołajskiej nie ma, ale muszę pomówić z panem”. Nie zgadzam się na żadne rozmowy i odkładam słuchawkę. Po minucie telefon dzwoni znowu. Nie podejmuję słuchawki i wracam cło telewizora. „Ciągle dzwoni” — informuje mnie Babcia. „Niech dzwoni — mówię — w końcu mu się sprzykrzy”. Ale nie mogę już skupić uwagi na filmie telewizyjnym. Rozbili mi nastrój. O to przecież chodziło. Zastanawiam się nad przyczynami nieoczekiwanego wznowienia „walki ideologicznej” przez telefon. Może ich zdenerwowało optymistyczne nastawienie Adama, odnotowane przez podsłuchujące ściany. Więc dzwonią, dzwonią nieustannie... Mijają minuty, kwadranse... Ciągle dzwonią... Siedzi tam pewnie jakiś facet na dyżurze i za pomocą służbowego telefonu szarpie mi nerwy. Może czyta przy tym jakąś książkę z serii szpiegowskiej wydawnictwa MON albo rozmyśla o kłopotach wychowawczych ze swymi dziećmi. Telefon dzwoni równo przez pół godziny. Potem załamuję się ja i wyciągam wtyczkę z kontaktu.

O wpół do dwunastej wieczorem, kiedy już kładziemy się spać — dzwonek u drzwi. Pytam przez drzwi, kto to. „Do pani Mikołajczak. Z Radomia. Ważna sprawa ludzka”. Znowu jeden z tych głosów, które samym swym brzmieniem wzbudzają we mnie nienawiść. Odpowiadam, że pani Mikołajskiej nie ma i będzie dopiero za tydzień. „To nic — mówi obmierzły głos — niech pan otworzy, z panem też mogę pomówić”. Nie otworzę. Któż wie, czy nie kryje się ich tam w ciemności kilkunastu jak wówczas w grudniu ubiegłego roku. Wtedy zaczyna dzwonić. Tak, to nowa, nie stosowana dotąd, „tortura dzwonka”. Jak pan nie przestanie dzwonić — woła zza moich pleców Babcia — to zatelefonujmy na milicję”. Ale zaraz uświadamia sobie całą absurdalność tej groźby i pokrywa ją atakiem kaszlu. Nie ma dokąd dzwonić. Nikt nas nie weźmie w obronę przed tymi chuligańskimi wybrykami, opłacanymi z państwowych pieniędzy. Dokuczliwe dzwonienie świdruje mi mózg. Babcia kaszle. Fela wściekle szczeka. Ściskam pięści. „Tylko spokojnie — mówię sobie. — Tylko spokojnie. Za wolność trzeba płacić”.


Marian Brandys, Dziennik 1976–1977, Iskry 1996, s. 364–365

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.