Była to najmądrzejsza świnia w całym Generalnym Gubernatorstwie-prawdopodobnie powiedział tato i dlatego jej mózg usmażony przez mamę na patelni jedliśmy z nadzieją, przynajmniej ja, że coś się z tej mądrości udzieli.
Jasne i piękne ciało Chloe, wypłukane do czysta w ciepłej wodzie, różowiało w świetle powstającego dnia, więc spożywaliśmy posiłek uroczyście, w milczeniu. Być może tata nie wypowiedział tego zdania, chociaż nie jestem pewien ze względu na wieczny ruch będący atrybutem świata, skoro w ogóle mówimy, wśród milionów zdań zostało wypowiedziane i to, a z pewnością powinno.
Życie Chloe było nielegalne, bytowała, jak szereg jej poprzedniczek, w lochu pod podłogą, pozbawiona skromnej ozdoby nadawanej przez przez kanclerza każdej świni w naszym kraju, w jej ślicznym jak muszla uchu nie tkwił wojenny kolczyk. Wejście do samotni Chloe zasłaniała skrzynia ze starymi butami, może beczka z kiszoną kapustą, chociaż beczka nie stała w izbie, lecz w sieni, nad Chloe było więc drewniane pudło z kopytami do robienia butów albo coś innego, co zniknęło z pamięci.
Samotność oraz ciemność sprzyjają rozmyślaniom.
- Chloe jest mądra, gdyż słucha, co mówię- stwierdził tata.
Argument nie budził wątpliwości, gdyż Chloe pod podłogą chrząkała z uznaniem, kiedy tata wysupływał myśl szczególnie głęboką. Było to może przypadkowe, jest też możliwe, że nie chrząkała i że myślę o zupełnie innej świni zamiast o uroczej Chloe. Inteligencja wielu naszych wychowanek skupia się bowiem w przekonaniu o intelekcie jednej.
Co kilka dni, sądzę nawet, że codziennie, w ciche letnie wieczory wyprowadzałem Chloe na sznurku uwiązanym do jej nogi na podwórko, pod czarnobłękitne niebo, by mama i tata mogli wyczyścić jej loch, wymościć go liśćmi, trawą oraz kwiatami, których zapach łagodził ostry odór. Pewnego wieczoru Chloe zaprzestała nagle rycia ziemi na podwórku i z siłą niewiarygodną u tak młodego i wątłego dziewczęcia pociągnęła mnie, przyzwiązanego do sznura, w zarośla czarnego bzu za domem, jeśli nie rosła tam jeszcze leszczyna, a może jedno i drugie, właśnie tam stanęła nieruchomo i nie potrafiłem jej ruszyć, mocując się nadaramnie ze świńską nogą wrośniętą w ziemię. Niewątpliwie wołałem na tatę; a raczej zamierzałem krzyczeć z prośbą o pomoc, gdyż, w chwilę poźniej usłyszałem szczekliwe, żołnierskie głosy dobiegające z ulicy. Zamarłem, to oczywiste, świnia stała spokojnie jak marmurowy posąg, z głową wyciągniętą czujnie i nieruchomą w świetle gwiazd przesiewanych przez gałązki dzikiego bzu lub leszczyny.
Czułem obracanie się Ziemi albo obracałem się sam w milczeniu wokół środka świata, jakim stała się Chloe. Rzecz trwała kilka lat, gdyż urosłem o siedem centymetrów, co stwierdziła Cigi przy pomocy calówki, i wybladłem pieknie niby lilia.
Tata wreszcie zagwizdał, godząc mnie w samo serce, chociaż przestałem je mieć, pracowała jedynie pompka do krwi. Po gwiździe taty Chloe zaprowadziła mnie do domu, gdzie na środku izby mama stała jakby pobielona wapnem i była najładniejsza z całego życia, znajdowała się bowiem przed chwilą w niebie, dokąd wysłali ją żołnierze za brak kolczyka w uchu Chloe. Tego wieczoru ta świnia wypiła na kolację moje kozie mleko albo zjadła moją zupę na mleku lub kawał chleba z kozim serem, z czego obydwoje byliśmy zadowoleni przy pełnej aprobacie mamy, która przecież nie darowała mi żadnej nie zjedzonej kolacji.
Każda tajna świnia kończyła swe życie zasolana w beczce wkopanej w ziemię stajni albo ukrytej w zgliszczach spalonego dworku. Chloe przeżyła swe subtelne panieństwo otoczona czułością i troskliwą opieką, karmiona obficie i z wdzięcznościa przemieniła się wkrótce, jedynie zewnętrznie, jak się miało okazać, z kruchej piękności w ohydną świnię, tłustą i pozornie tępą, dojrzałą do swińskiej śmierci. Tata jednak odkładał kilkakrotnie jej zgon, mimo że z lochu dolatywał nas bezczelny chichot, a nie okraszane ziemniaki, podawane przez mamę na obiad, mdliły w żołądku. Mama kochająca nas, więc bezwzględna, zamieniła woreczek fasoli lub wełniany szal albo coś równie cennego na bańkę bimbru u ludzi z dzielnicy i tata pił ten bimber, który trawił mu sumienie oraz wypalał wątpliwości i rozpuszczał opór. Ptaki spadały martwe od wyziewów wydostających się z ust tat, opadły także przedwcześnie liście bzu pod oknem, kiedy tata wreszcie zdziczał i stał się gotów do zabicia naszej przyjaciółki, jesteśmy bowiem tylko ludźmi.
Ociężała Chloe, podobną do leżącego kiedyś na podwórku Thomasa, zniekształconą zwałami słoniny i śmierdzącą gównem, wydobyliśmy z wnętrza Ziemie, gdzie ukrywała się przed kanclerzem oraz jego dzielnymi żołnierzami. Aby zabić świnię, trzeba jej przyłożyć najpierw obuchem siekiery w czoło, traci wówczas zmysły i można jej wbić bagnet w serce, po uprzednim związaniu nóg. Krew odprowadza się do miski, by potem zrobić z niej kaszankę oraz żreć tę kaszankę odgrzaną w tłuszczu śliskim, podłym i smacznym.
Tata trzymał siekierę w powietrzu, lśniła w blasku karbidówki bezduszna i okropna. Myślałem, jeśli wtedy posiadałem tę właściwość, że kiedy tata opuści narzędzie mordu, zdruzgocze cały ogród ze wstydu i hańby. Palce taty zaciśnięte na trzonku, podobne do drapieżnych pazurów, wdrążały się w drewno trzonka w męce konieczności i nie byliśmy dumni z siebie, ale nikt nie odwołał spadania obucha, natomiast zaraz potem usiedliśmy na Chloe wszyscy, świnie bowiem przytomniały po wbiciu noża i pragnęły uciekać.
Mama płakała, gdyż ludzie są głupi, tata z wściekłością, tak rzadką w jego czynach, wbił żołnierski bagnet w pierś Chloe i wtedy opadł z niej tłuszcz, uniosła się niby prężna dziewczyna, więzy na jej nogach pękły, gdyż były zrobione zbyt gorączkowo. Świnia ruszyła, raczej runęła ku drzwiom inteligentna i bystra. Wypadliśmy za nią błyskawicznie, a może dopiero dziś wypadamy, gdyż była podwójną śmiercią, znaczącą drogę ucieczki pasemkiem krwi czarnej, więc błyszczącej w światłach nocy. Gibka Chloe opuściła ogród, przebiegła zgrabnie ulicę i zniknęła w zaroślach konopi, które wówczas rosły między ulicą i aleją. Sądziliśmy błędnie, że zamierza zagubić się w cieniach policyjnej nocy, aby rankiem, po krwawych śladach, sprowadzić żołnierzy w czołgach, samolotach, z ciężkimi działami i miotaczami płomieni, by wypalili ogród i zamienili nas w proch za zdradę oraz niewdzięczność, do jakiej zdolni są tylko ludzie.
I my runęliśmy w konopie, z martwego świata w martwą ciemność, chropowatą i szorstką, gdyż łodygi tej rośliny bronią się przed ingerencją i są bezlitosne dla skóry rąk oraz twarzy. Wiele nocy przedzieraliśmy się przez ten oschły las szeroki na pięćdziesiąt metrów. Tata prowadził nas nieomylnie albo przypadkowo, może był wówczas wilkiem i czuł krew Chloe, czego nie stwierdzam, gdyż trzymałem się sukni mamy, mama, wierna żona, umiała iść śladami męża.
Kiedy minęły te noce, wychynęliśmy z konopnej dżungli naprzeciw Chloe spoczywającej w rowie, zamarłej niby bieluchny kamień przed błyszczącą w blasku gwiazd nawierzchnią alei.
Zbliżaliśmy się ku niej ze czcią i szacunkiem, przekonani, że wybaczyła nam ludzką słabość, albo wściekli ze strachu, więc bezlitośni wobec zwierzęcia uczącego nas moralności, i wtedy Chloe ożyła, wspaniałym susem, pięknym jak lot oszczepu, wyskoczyła na autostradę. Potem pobiegła, podobna do ślicznego małego konika w kierunku przeciwnym niż miasto.
- Leci na lotnisko- rzekł zmęczony tata.
Nie jestem przeświadczony, że tata wypowiedział tę myśl. W każdym razie opanował nas wreszcie spokój niezrozumiały a chłodny, biegliśmy bez pośpiechu rowem, wzdłuż alei wymarłej i pustej, prowadzącej do nieskończoności, zdecydowani dumnie i bez strachu dobiec donikąd.
Mieliśmy szansę jak ta kobieta goniona przez Thomasa, bo był to chyba Thomas, powrócić do ogrodu z drugiej strony Ziemi, jeżeli Ziemia była wówczas okrągła. Powietrze nocy, rześkie, pachnące, dawało przyjemność, jakiej przedtem i potem…Chloe podobna do białej żaglówki pędziła bezgłośnie, nie zmieniając kursu wyznaczonego przez autostradę, czarną rwącą rzekę. Nie staraliśmy się wcale zmniejszyć dzielącej nad od Chloe odległości, bo był może właściwy czas na wyjście z domu i opuszczenie ogrodu.
Pomyślałem o Cigi śpiącej na strychu a cała przyjemność biegu błyskawicznie zmieniła się w gorycz albo przypisuję sobie uczucia, do których nie byłem i nie jestem zdolny. W delikatną ciszę nocy wdarło się nagle trzeszczenie motocykla, a na wiadukcie, nad nie istniejącym wówczas torem kolejowym, pojawiło się przyćmione światełko pojazdu. Chloe przystanęła na środku alei, wyciągnęła ryj, a rozumieliśmy, że podejmuje decyzję stanowiącą o nas, o życiu, śmierci, końcu biegu.
- Chloe- szepnął tata miękko i wbrew pozorom nie prosił jej o nic, chyba tylko o wybaczenie. Leżeliśmy bezbronni w płytkim rowie, przytuleni do trawy, ale widoczni, nadzy a umarli być może. Głos obudził Chloe z rozmyślań, lewą nogę oblewała jej ciecz wybiegająca spod rękojeści bagnetu. Nie spojrzała w naszym kierunku, chociaż tata właśnie wstał, by przyjąć z zarozumialstwem bliską przyszłość, lecz ostatnim wysiłkiem woli ruszyła do przodu, mimo że motocykl był już blisko.
Ten żołnierz zauważył Chloe, ostro oraz zręcznie skręcił w prawo, a my w trójkę staliśmy albo leżeliśmy dalej i tylko chcieliśmy wstać, bo tak byłoby ładniej, i nie czulibyśmy wstydu z powodu zabijanej świni. Chloe zrobiła to samo, co kierowca pojazdu i żołnierz przerzucił motocykl na drugą stronę, już miał ją minąć przy hamowanej prędkości, kiedy Chloe zdecydowanym ruchem rzuciła się pod przednie koło i zdążyła.
Motocykl, jak sądzę, wyjechał wtedy w niebo oderwany od jezdni niby startujący samolot, zawisł w powietrzu i trwał tam od początku do końca świata jak czatna giwazda. Patrzyliśmy długo w oblicze wszechświata oraz na szybującego żołnierza, który twardo dzierżył drążki sterowe pojazdu, w końcu jednak bezgłośnie wrócił na Ziemię, nadział się na granatowy słupek wymierzający odległości a ocucił nas trzaskiem krótkotrwałym jak mgnienie oka. Zakłócona nocna cisza dopadła go, otuliła milczeniem i jest niewątpliwe, że było inaczej, ale mogło być i tak, bo fałszywe wyobrażnie bywa jedyną prawdą do przyjęcia. Staliśmy nad rowem lub leżeliśmy w nim dość długo, a może w ogóle nas tam nie było, jednak Chloe zabiła lotnika przed wiaduktem i leżała rozłożona na środku alei. Pogruchotana kołem motocykla nie drgnęła już, wypełniwszy swój zamysł i nadawszy swej śmierci sens głębszy, niż my zamierzaliśmy przy świniobiciu. Pusta droga błyszczała martwo, we wraku pojazdu leżał, trzymając sie nadal pogiętej kierownicy, lotnik z głową zamienioną w ugnieciona truskawkę.
Chloe, owinięta w fartuch szewski, targaliśmy z powrotem idąc rowem, z męką doszlismy do konopi, tam odpoczęliśmy, wróciliśmy raz jeszcze przed wiadukt i myliśmy aleję szmatami zmoczonymi w kałuży pod wiaduktem.
Stała tam zawsze woda z zaległych opadów, chyba właśnie w tym celu.
Szorowaliśmy kilomter klinkierowej autostrady, wywabiając z niej czarną strużkę krwi Chloe, i była to praca nadaremna, ponieważ trzeba by wydłubywać krwinki z ziemi między poszczególnymi kamieniami, poza tym ślady mycia były wyraźniejsze niż krew.
Nie wiedzieliśmy wówczas, że nad ranem deszcz miał przemyć świat.
Tylko prawdopodobnie Chloe przewidziała ten fakt i dlatego z beztroską, a może zimnym namysłem, pozwoliła sobie naznaczyć alejkę krwawym śladem. Nie spaliśmy już tej nocy, która minęła niezmiernie szybko, aczkolwiek nie skończyła się do dziś. Mamie jednak nie przeszkodziło nic, by usmażyć świński mózg, spożywany przez nas z uszanowaniem jak serce wroga… - Nie znosiła ich- powiedział tata.
- Gdy wiedziała, że trzebna zginąć, nie chciała umrzeć głupio- mama podkreśliła, iż Chloe chciała się przydać.
- Tak- potwierdził tata.- Pojechała do piekła na żołnierzu.
- Ona poszła do nieba- rzekła mama i zdając sobie sprawę z grzechu, przeżegnała się oraz przeżegnała nas, a Bóg jej wybaczył, bo spadł deszcz z nieba pogodnego i suchego.
Anatol Ulman
Cigi de Montbazon