wtorek, 1 kwietnia 2025

Dojrzała do świńskiej śmierci

 Była to najmądrzejsza świnia w całym Generalnym Gubernatorstwie-prawdopodobnie powiedział tato i dlatego jej mózg usmażony przez mamę na patelni jedliśmy z nadzieją, przynajmniej ja, że coś się z tej mądrości udzieli.

Jasne i piękne ciało Chloe, wypłukane do czysta w ciepłej wodzie, różowiało w świetle powstającego dnia, więc spożywaliśmy posiłek uroczyście, w milczeniu. Być może tata nie wypowiedział tego zdania, chociaż nie jestem pewien ze względu na wieczny ruch będący atrybutem świata, skoro w ogóle mówimy, wśród milionów zdań zostało wypowiedziane i to, a z pewnością powinno.

Życie Chloe było nielegalne, bytowała, jak szereg jej poprzedniczek, w lochu pod podłogą, pozbawiona skromnej ozdoby nadawanej przez przez kanclerza każdej świni w naszym kraju, w jej ślicznym jak muszla uchu nie tkwił wojenny kolczyk. Wejście do samotni Chloe zasłaniała skrzynia ze starymi butami, może beczka z kiszoną kapustą, chociaż beczka nie stała w izbie, lecz w sieni, nad Chloe było więc drewniane pudło z kopytami do robienia butów albo coś innego, co zniknęło z pamięci.

Samotność oraz ciemność sprzyjają rozmyślaniom.

- Chloe jest mądra, gdyż słucha, co mówię- stwierdził tata.

Argument nie budził wątpliwości, gdyż Chloe pod podłogą chrząkała z uznaniem, kiedy tata wysupływał myśl szczególnie głęboką. Było to może przypadkowe, jest też możliwe, że nie chrząkała i że myślę o zupełnie innej świni zamiast o uroczej Chloe. Inteligencja wielu naszych wychowanek skupia się bowiem w przekonaniu o intelekcie jednej.

Co kilka dni, sądzę nawet, że codziennie, w ciche letnie wieczory wyprowadzałem Chloe na sznurku uwiązanym do jej nogi na podwórko, pod czarnobłękitne niebo, by mama i tata mogli wyczyścić jej loch, wymościć go liśćmi, trawą oraz kwiatami, których zapach łagodził ostry odór. Pewnego wieczoru Chloe zaprzestała nagle rycia ziemi na podwórku i z siłą niewiarygodną u tak młodego i wątłego dziewczęcia pociągnęła mnie, przyzwiązanego do sznura, w zarośla czarnego bzu za domem, jeśli nie rosła tam jeszcze leszczyna, a może jedno i drugie, właśnie tam stanęła nieruchomo i nie potrafiłem jej ruszyć, mocując się nadaramnie ze świńską nogą wrośniętą w ziemię. Niewątpliwie wołałem na tatę; a raczej zamierzałem krzyczeć z prośbą o pomoc, gdyż, w chwilę poźniej usłyszałem szczekliwe, żołnierskie głosy dobiegające z ulicy. Zamarłem, to oczywiste, świnia stała spokojnie jak marmurowy posąg, z głową wyciągniętą czujnie i nieruchomą w świetle gwiazd przesiewanych przez gałązki dzikiego bzu lub leszczyny.

Czułem obracanie się Ziemi albo obracałem się sam w milczeniu wokół środka świata, jakim stała się Chloe. Rzecz trwała kilka lat, gdyż urosłem o siedem centymetrów, co stwierdziła Cigi przy pomocy calówki, i wybladłem pieknie niby lilia.

Tata wreszcie zagwizdał, godząc mnie w samo serce, chociaż przestałem je mieć, pracowała jedynie pompka do krwi. Po gwiździe taty Chloe zaprowadziła mnie do domu, gdzie na środku izby mama stała jakby pobielona wapnem i była najładniejsza z całego życia, znajdowała się bowiem przed chwilą w niebie, dokąd wysłali ją żołnierze za brak kolczyka w uchu Chloe. Tego wieczoru ta świnia wypiła na kolację moje kozie mleko albo zjadła moją zupę na mleku lub kawał chleba z kozim serem, z czego obydwoje byliśmy zadowoleni przy pełnej aprobacie mamy, która przecież nie darowała mi żadnej nie zjedzonej kolacji.

Każda tajna świnia kończyła swe życie zasolana w beczce wkopanej w ziemię stajni albo ukrytej w zgliszczach spalonego dworku. Chloe przeżyła swe subtelne panieństwo otoczona czułością i troskliwą opieką, karmiona obficie i z wdzięcznościa przemieniła się wkrótce, jedynie zewnętrznie, jak się miało okazać, z kruchej piękności w ohydną świnię, tłustą i pozornie tępą, dojrzałą do swińskiej śmierci. Tata jednak odkładał kilkakrotnie jej zgon, mimo że z lochu dolatywał nas bezczelny chichot, a nie okraszane ziemniaki, podawane przez mamę na obiad, mdliły w żołądku. Mama kochająca nas, więc bezwzględna, zamieniła woreczek fasoli lub wełniany szal albo coś równie cennego na bańkę bimbru u ludzi z dzielnicy i tata pił ten bimber, który trawił mu sumienie oraz wypalał wątpliwości i rozpuszczał opór. Ptaki spadały martwe od wyziewów wydostających się z ust tat, opadły także przedwcześnie liście bzu pod oknem, kiedy tata wreszcie zdziczał i stał się gotów do zabicia naszej przyjaciółki, jesteśmy bowiem tylko ludźmi.

Ociężała Chloe, podobną do leżącego kiedyś na podwórku Thomasa, zniekształconą zwałami słoniny i śmierdzącą gównem, wydobyliśmy z wnętrza Ziemie, gdzie ukrywała się przed kanclerzem oraz jego dzielnymi żołnierzami. Aby zabić świnię, trzeba jej przyłożyć najpierw obuchem siekiery w czoło, traci wówczas zmysły i można jej wbić bagnet w serce, po uprzednim związaniu nóg. Krew odprowadza się do miski, by potem zrobić z niej kaszankę oraz żreć tę kaszankę odgrzaną w tłuszczu śliskim, podłym i smacznym.

Tata trzymał siekierę w powietrzu, lśniła w blasku karbidówki bezduszna i okropna. Myślałem, jeśli wtedy posiadałem tę właściwość, że kiedy tata opuści narzędzie mordu, zdruzgocze cały ogród ze wstydu i hańby. Palce taty zaciśnięte na trzonku, podobne do drapieżnych pazurów, wdrążały się w drewno trzonka w męce konieczności i nie byliśmy dumni z siebie, ale nikt nie odwołał spadania obucha, natomiast zaraz potem usiedliśmy na Chloe wszyscy, świnie bowiem przytomniały po wbiciu noża i pragnęły uciekać.

Mama płakała, gdyż ludzie są głupi, tata z wściekłością, tak rzadką w jego czynach, wbił żołnierski bagnet w pierś Chloe i wtedy opadł z niej tłuszcz, uniosła się niby prężna dziewczyna, więzy na jej nogach pękły, gdyż były zrobione zbyt gorączkowo. Świnia ruszyła, raczej runęła ku drzwiom inteligentna i bystra. Wypadliśmy za nią błyskawicznie, a może dopiero dziś wypadamy, gdyż była podwójną śmiercią, znaczącą drogę ucieczki pasemkiem krwi czarnej, więc błyszczącej w światłach nocy. Gibka Chloe opuściła ogród, przebiegła zgrabnie ulicę i zniknęła w zaroślach konopi, które wówczas rosły między ulicą i aleją. Sądziliśmy błędnie, że zamierza zagubić się w cieniach policyjnej nocy, aby rankiem, po krwawych śladach, sprowadzić żołnierzy w czołgach, samolotach, z ciężkimi działami i miotaczami płomieni, by wypalili ogród i zamienili nas w proch za zdradę oraz niewdzięczność, do jakiej zdolni są tylko ludzie.

I my runęliśmy w konopie, z martwego świata w martwą ciemność, chropowatą i szorstką, gdyż łodygi tej rośliny bronią się przed ingerencją i są bezlitosne dla skóry rąk oraz twarzy. Wiele nocy przedzieraliśmy się przez ten oschły las szeroki na pięćdziesiąt metrów. Tata prowadził nas nieomylnie albo przypadkowo, może był wówczas wilkiem i czuł krew Chloe, czego nie stwierdzam, gdyż trzymałem się sukni mamy, mama, wierna żona, umiała iść śladami męża.

Kiedy minęły te noce, wychynęliśmy z konopnej dżungli naprzeciw Chloe spoczywającej w rowie, zamarłej niby bieluchny kamień przed błyszczącą w blasku gwiazd nawierzchnią alei.

Zbliżaliśmy się ku niej ze czcią i szacunkiem, przekonani, że wybaczyła nam ludzką słabość, albo wściekli ze strachu, więc bezlitośni wobec zwierzęcia uczącego nas moralności, i wtedy Chloe ożyła, wspaniałym susem, pięknym jak lot oszczepu, wyskoczyła na autostradę. Potem pobiegła, podobna do ślicznego małego konika w kierunku przeciwnym niż miasto.

- Leci na lotnisko- rzekł zmęczony tata.

Nie jestem przeświadczony, że tata wypowiedział tę myśl. W każdym razie opanował nas wreszcie spokój niezrozumiały a chłodny, biegliśmy bez pośpiechu rowem, wzdłuż alei wymarłej i pustej, prowadzącej do nieskończoności, zdecydowani dumnie i bez strachu dobiec donikąd.

Mieliśmy szansę jak ta kobieta goniona przez Thomasa, bo był to chyba Thomas, powrócić do ogrodu z drugiej strony Ziemi, jeżeli Ziemia była wówczas okrągła. Powietrze nocy, rześkie, pachnące, dawało przyjemność, jakiej przedtem i potem…Chloe podobna do białej żaglówki pędziła bezgłośnie, nie zmieniając kursu wyznaczonego przez autostradę, czarną rwącą rzekę. Nie staraliśmy się wcale zmniejszyć dzielącej nad od Chloe odległości, bo był może właściwy czas na wyjście z domu i opuszczenie ogrodu.

Pomyślałem o Cigi śpiącej na strychu a cała przyjemność biegu błyskawicznie zmieniła się w gorycz albo przypisuję sobie uczucia, do których nie byłem i nie jestem zdolny. W delikatną ciszę nocy wdarło się nagle trzeszczenie motocykla, a na wiadukcie, nad nie istniejącym wówczas torem kolejowym, pojawiło się przyćmione światełko pojazdu. Chloe przystanęła na środku alei, wyciągnęła ryj, a rozumieliśmy, że podejmuje decyzję stanowiącą o nas, o życiu, śmierci, końcu biegu.

- Chloe- szepnął tata miękko i wbrew pozorom nie prosił jej o nic, chyba tylko o wybaczenie. Leżeliśmy bezbronni w płytkim rowie, przytuleni do trawy, ale widoczni, nadzy a umarli być może. Głos obudził Chloe z rozmyślań, lewą nogę oblewała jej ciecz wybiegająca spod rękojeści bagnetu. Nie spojrzała w naszym kierunku, chociaż tata właśnie wstał, by przyjąć z zarozumialstwem bliską przyszłość, lecz ostatnim wysiłkiem woli ruszyła do przodu, mimo że motocykl był już blisko.

Ten żołnierz zauważył Chloe, ostro oraz zręcznie skręcił w prawo, a my w trójkę staliśmy albo leżeliśmy dalej i tylko chcieliśmy wstać, bo tak byłoby ładniej, i nie czulibyśmy wstydu z powodu zabijanej świni. Chloe zrobiła to samo, co kierowca pojazdu i żołnierz przerzucił motocykl na drugą stronę, już miał ją minąć przy hamowanej prędkości, kiedy Chloe zdecydowanym ruchem rzuciła się pod przednie koło i zdążyła.

Motocykl, jak sądzę, wyjechał wtedy w niebo oderwany od jezdni niby startujący samolot, zawisł w powietrzu i trwał tam od początku do końca świata jak czatna giwazda. Patrzyliśmy długo w oblicze wszechświata oraz na szybującego żołnierza, który twardo dzierżył drążki sterowe pojazdu, w końcu jednak bezgłośnie wrócił na Ziemię, nadział się na granatowy słupek wymierzający odległości a ocucił nas trzaskiem krótkotrwałym jak mgnienie oka. Zakłócona nocna cisza dopadła go, otuliła milczeniem i jest niewątpliwe, że było inaczej, ale mogło być i tak, bo fałszywe wyobrażnie bywa jedyną prawdą do przyjęcia. Staliśmy nad rowem lub leżeliśmy w nim dość długo, a może w ogóle nas tam nie było, jednak Chloe zabiła lotnika przed wiaduktem i leżała rozłożona na środku alei. Pogruchotana kołem motocykla nie drgnęła już, wypełniwszy swój zamysł i nadawszy swej śmierci sens głębszy, niż my zamierzaliśmy przy świniobiciu. Pusta droga błyszczała martwo, we wraku pojazdu leżał, trzymając sie nadal pogiętej kierownicy, lotnik z głową zamienioną w ugnieciona truskawkę.

Chloe, owinięta w fartuch szewski, targaliśmy z powrotem idąc rowem, z męką doszlismy do konopi, tam odpoczęliśmy, wróciliśmy raz jeszcze przed wiadukt i myliśmy aleję szmatami zmoczonymi w kałuży pod wiaduktem.

Stała tam zawsze woda z zaległych opadów, chyba właśnie w tym celu.

Szorowaliśmy kilomter klinkierowej autostrady, wywabiając z niej czarną strużkę krwi Chloe, i była to praca nadaremna, ponieważ trzeba by wydłubywać krwinki z ziemi między poszczególnymi kamieniami, poza tym ślady mycia były wyraźniejsze niż krew.

Nie wiedzieliśmy wówczas, że nad ranem deszcz miał przemyć świat.

Tylko prawdopodobnie Chloe przewidziała ten fakt i dlatego z beztroską, a może zimnym namysłem, pozwoliła sobie naznaczyć alejkę krwawym śladem. Nie spaliśmy już tej nocy, która minęła niezmiernie szybko, aczkolwiek nie skończyła się do dziś. Mamie jednak nie przeszkodziło nic, by usmażyć świński mózg, spożywany przez nas z uszanowaniem jak serce wroga… - Nie znosiła ich- powiedział tata.

- Gdy wiedziała, że trzebna zginąć, nie chciała umrzeć głupio- mama podkreśliła, iż Chloe chciała się przydać.

- Tak- potwierdził tata.- Pojechała do piekła na żołnierzu.

- Ona poszła do nieba- rzekła mama i zdając sobie sprawę z grzechu, przeżegnała się oraz przeżegnała nas, a Bóg jej wybaczył, bo spadł deszcz z nieba pogodnego i suchego.

Anatol Ulman

Cigi de Montbazon

poniedziałek, 31 marca 2025

Japończycy w lustrze

 

Tokio, październik 1986

Dyplomata i bankier europejski wchodzą do ekskluzywnego nocnego klubu w dzielnicy Ginza. Gdy tylko siadają, elegancki Japończyk przy stoliku obok zwraca się do swojego towarzysza hulanki:

– Śmierdzi! Coś tu śmierdzi!

Europejczycy udają, że nie rozumieją, i zamawiają dwie whisky. Japończyk powtarza swoje:

– Śmierdzi!

A potem przez hostessę przesyła im bilecik, na którym jest napisane: „...i uważajcie, tu nie będziecie nawet w stanie zapłacić rachunku!”

Rzeczywiście, udaje im się z najwyższym trudem. Rachunek opiewa na równowartość pięciuset euro.

Nowo zdobyte bogactwo obudziło w Japończykach arogancję, a ich silna niechęć wobec gai jin, obcych, objawia się obecnie o wiele częściej niż w przeszłości. „Nie ma pan nic przeciwko siedzeniu obok gai jin?”, pytają niekiedy stewardesy JAL, przeprowadzając check-in pasażerów pierwszej klasy. Jakiś czas temu prasa opublikowała list cudzoziemca, który opowiadał, jak jego japoński kolega, towarzysz podróży, nieustannie był przepraszany przez japońską szefową stewardes „za dyskomfort związany z siedzeniem obok gai jin”.

Niektóre dyskoteki w dzielnicy Roppongi są najzwyczajniej w świecie zamknięte dla obcokrajowców. „Gai jin robią za dużo hałasu” – oto rzekomy powód. Na drzwiach sauny Oban w dzielnicy Shinjuku – tylko dla mężczyzn – widnieje napis: „Cudzoziemców prosi się o niewchodzenie”. Gai jin są uważani za nosicieli HIV.

Wyspiarze, których morze oddziela od świata, pustelnicy, którzy przez ponad dwieście lat (od 1638 do 1853 roku) dobrowolnie rezygnowali z kontaktów z zagranicą – Japończycy zawsze mieli duże trudności w porozumiewaniu się z innymi. Rozdarci pomiędzy kompleksem niższości a kompleksem wyższości, znajdują ratunek w myśli, że są tak różni od wszystkich, że aż wyjątkowi, i dlatego, oczywiście, nikt nie może ich zrozumieć.

– Życzę wam miłego pobytu, ale muszę powtórzyć, że nigdy nas nie zrozumiecie – powtarza co rok pewien profesor Uniwersytetu w Kioto, witając zagranicznych studentów przyjeżdżających uczyć się o Japonii.

The Roads to Sata, piękna, dopiero co opublikowana książka młodego Anglika Alana Bootha, który na piechotę przeszedł prawie trzy tysiące kilometrów archipelagu, kończy się znamienną rozmową między autorem a pewnym staruszkiem z wyspy Hokkaido. Gdy Japończyk wyjaśnia pisarzowi, że nic nie zyska, poznając język, podróżując po kraju czy rozmawiając z ludźmi, Anglik pyta go, co w takim razie powinien zrobić.

– Nic. Nic. Wy nigdy nie zrozumiecie Japonii.

Niektórzy twierdzą, że w przeszłości Japończycy nie byli aż tak świadomi „bycia Japończykami”.

– Inaczej niż wy, ludzie Zachodu, my nigdy nie musieliśmy konfrontować się z innymi narodami, nigdy nie prowadziliśmy wojen, a jedynie małe lokalne potyczki – mówi Shichihei Yamamoto, historyk, właściciel niedużego wydawnictwa w Tokio. – Jednym z najważniejszych wydarzeń z naszej przeszłości jest bitwa, która trwała cztery godziny.

Dopiero w połowie XIX wieku, kiedy Japonia musiała otworzyć granice, kraj ten nauczył się konkurować z Zachodem i określać własną pozycję w stosunkach międzynarodowych. Wtedy Japończycy zaczęli zadawać sobie pytanie, kim są. Idea wyjątkowości została zaczerpnięta od cudzoziemców. Jezuita Francesco Saverio, który w 1549 roku dotarł na południe archipelagu, napisał w swoim dzienniku: „Ludzie przez nas napotkani należą do najwartościowszych... i mam wrażenie, że nie spotkamy już nikogo, kto by mógł równać się z Japończykiem”. Od tamtej pory zdumienie i zachwyt wywołane innością tubylców wpływały na zachodni ogląd tego kraju i jego mieszkańców. Japończycy to wykorzystali.

Od dziesięciu lat badają oni nową dziedzinę, nihonjin ron, „teorię japońskości”. Dziesiątki „okrągłych stołów”, programów telewizyjnych i rozpraw mają za temat Japonię. Książek objaśniających „człowieka japońskiego” człowiekowi japońskiemu jest już ponad tysiąc. Wiele stało się bestsellerami. Jedna z nich, oparta na rzekomym podobieństwie pomiędzy Japończykami a Żydami, sprzedała się w ciągu roku w liczbie miliona egzemplarzy. Każdy aspekt „japońskości” jest traktowany z uwagą, od „myśli japońskiej” po „uśmiech japoński”. Niedawno weszła do księgarń pozycja pod tytułem Japoński nos.

– Japońskość stała się prawdziwą religią Japonii – mówi profesor Yamamoto. – Japończycy sami są dla siebie bogami.

Czy tak było od początku? Najstarszą religią Japończyków jest szintoizm i zawsze uderzał mnie fakt, że na głównym ołtarzu świątyń szintoistycznych, zamiast wizerunku boga albo jego symbolu, znajduje się lustro, jakby naprawdę bóstwem byli przeglądający się w nim Japończycy.

Ostatnio pewien pracownik wydziału medycyny na Uniwersytecie Tokijskim opublikował książkę, pozornie naukową, Mózg japoński: unikalność i uniwersalizm. Przy pomocy komputerowych diagramów i kolorowych schematów doktor Tadanobu Tsunoda wykazuje, że umysł Japończyków funkcjonuje inaczej niż u pozostałych istot ludzkich. Zgodnie z tą teorią, Japończycy są Japończykami, ponieważ mówią po japońsku. Jako że język japoński jest o wiele bogatszy w samogłoski od innych języków (na przykład ooo oooo oo oo oznacza: „Dzielny król ukrywa swój ogon, kiedy wychodzi”), mózg Japończyka, dzięki długiej ekspozycji na te dźwięki, miałby rozwijać się szybciej niż u reszty ludzi. Dwadzieścia lat eksperymentów pozwoliło doktorowi Tsunodzie skonstatować także, iż Japończycy przetwarzają samogłoski w lewej półkuli mózgu, podczas gdy inne narody – w prawej. To wyjaśniałoby, zdaniem uczonego, dlaczego Japończycy mają lewą część mózgu o wiele lepiej wykształconą niż gai jin.

Zdumiewa w tym wszystkim fakt, iż książeczka, przeznaczona dla wąskiego grona naukowców, stała się narodowym bestsellerem. Może dlatego, że istnieje nieuświadomione, ale szeroko wśród Japończyków rozpowszechnione pragnienie posiadania cech, których inni nie mają? Testy przeprowadzone przez doktora Tsunodę dowodzą na przykład, że Japończycy są „osobami wyjątkowo wrażliwymi, znajdującymi ukojenie podczas słuchania cykad albo innych owadów”. Ludzie Zachodu, przeciwnie, są jakoby absolutnie niewrażliwi na owe dźwięki. „Dla gai jin te delikatne odgłosy przypominają hałas starego samochodu albo szum klimatyzatora”, pisze Tsunoda. A Japończycy się cieszą.

Pogląd, że mieszkańcy tego kraju jako jedyni żyją w szczególnej harmonii z naturą, jest w Japonii bardzo popularny. Podziela go z pełnym przekonaniem sam Nakasone. W kwietniu tego roku premier, w obecności tysiąca gości zaproszonych na podziwianie kwitnących wiśni w cesarskich ogrodach Shinjuku, powiedział, że owszem, widywał pelargonie w oknach Europejczyków podczas swojej niedawnej podróży na nasz kontynent, ale Japończycy to jedyny naród, który naprawdę potrafi rozkoszować się kwiatami.

Teoria wyjątkowości jest wykorzystywana chociażby w kontaktach międzynarodowych. Japończycy tłumaczą, że muszą postępować „na sposób japoński”, unikając w ten sposób respektowania oczywistej zasady wzajemności. Japonia to na przykład jedyny kraj na świecie, który nie uznaje testów lekarstw przeprowadzanych za granicą, czyli na cudzoziemcach. Od niedawna niektóre zagraniczne preparaty farmaceutyczne mogą być sprzedawane także tutaj... ale tylko pod warunkiem, że cudzoziemcy, na których zostały wykonane testy, mieszkają w Japonii! W ubiegłym roku podczas pewnej konferencji międzynarodowej profesor uniwersytetu pracujący dla MITI stwierdził, że śnieg padający na archipelagu jest unikalny – bardziej wilgotny i miękki od europejskiego, a zatem wyłącznie narty japońskie mogą być używane w tym kraju. Narty z importu nie gwarantowałyby bezpieczeństwa.

Teoria wyjątkowości leczy japońskie kompleksy. Bowiem choć Japończyk uważa, że gai jin śmierdzą (używa się tu określenia „ci, którzy cuchną masłem”), jego ideał piękna to jednak cudzoziemiec. Na przykład w niemal wszystkich reklamach mody występują modelki i modele z Zachodu. Japończycy nie uważają się za ładnych. Na początku XX wieku pisarz Soseki Natsume wyznał w dzienniku prowadzonym podczas pobytu w Londynie, jak bardzo cierpiał, porównując się z Europejczykami – czuł się niski, brzydki i trupio blady. Dwa lata później wyjechał z Anglii z głęboką depresją.

Opuściwszy swoją ojczyznę, Japończyk ma wrażenie, że jest niezdarny i nieprzygotowany. To dlatego każde duże japońskie przedsiębiorstwo posiada specjalny dział szkoleń dla pracowników udających się za granicę. Są oni instruowani, jak postępować w samolotach, restauracjach i hotelach na Zachodzie. Kursy trwają zazwyczaj kilka tygodni.

Ichiro Kawasaki, japoński ambasador, który służył swojemu rządowi w Buenos Aires i Warszawie, napisał w książce Japan Unmasked: „Ze wszystkich ras na świecie Japończycy są fizycznie najmniej atrakcyjni, z wyjątkiem może Pigmejów i Hotentotów”. Swoją szczerość przypłacił utratą stanowiska.

Teoria wyjątkowości narodziła się pod koniec XIX wieku, w epoce Meiji, kiedy obcokrajowcy tysiącami przyjeżdżali do Japonii, aby przekazywać Japończykom podstawy technologii i nauk Zachodu. Miała ona działać jak psychologiczny mechanizm obronny wobec napływu gai jin. Fakt, że dziś teoria odżywa, czterdzieści lat od klęski w drugiej wojnie światowej, i to z taką gwałtownością, zaczyna niepokoić wielu intelektualistów. Wtedy doprowadziła do szowinizmu i ultranacjonalizmu lat trzydziestych. Co przyniesie tym razem? „Opowiadając się za wyjątkowością Japonii, obudzimy nietolerancję, która zawsze gdzieś się w nas czai”, czytamy w artykule wstępnym dziennika „Nihon Keisai Shimbun”. Od „wyjątkowego” do „lepszego” jest tylko jeden krok.

Czym uzasadnić tak wielką butę? Premier Nakasone znalazł bardzo prostą odpowiedź:

– Rasa japońska jest doskonała, ponieważ od czasów bogini Amaterasu Japończycy pozostali nieskażeni domieszkami niczym najlepsza sake, robiona wyłącznie z ryżu. – Dwa lata temu Nakasone powtórzył swoją teorię w Hiroszimie: – Tak wiele osiągnęliśmy, ponieważ od dwóch tysięcy lat nasza rasa nigdy się nie zmieszała z żadną obcą rasą.

Często właśnie „czystością rasową” tłumaczone są dzisiejsze sukcesy ekonomiczne Japonii. Cudzoziemcowi pytającemu, dlaczego przestępczość jest tu niższa niż na Zachodzie, władze odpowiadają: „Ponieważ my jesteśmy narodem etnicznie bardziej jednorodnym”. I utrzymują, że kryzys przemysłu samochodowego w Ameryce zapoczątkowało przyjęcie czarnych robotników do fabryk Detroit.

Japońskie uprzedzenia związane z obcokrajowcami jeszcze się pogłębiają, gdy gai jin jest kolorowy. Pewna japońska klasa, która w najlepsze korespondowała z klasą dzieci amerykańskich, otrzymała nagle od dyrektora nakaz zerwania wymiany listów. Szkoła odkryła, że korespondenci ze Stanów byli czarni.

Pogląd, iż mniejszości utrudniają rozwój kraju, jest tu popularny, a ugruntował go oczywiście Nakasone, kiedy 22 września ubiegłego roku przed zgromadzeniem młodzieżówki swojej partii wyraził opinię, że Japończycy są bardziej inteligentni od Amerykanów, gdyż Afroamerykanie, Portorykańczycy i Meksykanie obniżają średnią IQ w Stanach Zjednoczonych. Japończycy generalnie nie uważają dyskryminacji za fakt godny potępienia. Praktykują ją we własnym społeczeństwie.

Siedemset tysięcy potomków Koreańczyków przybyłych do Japonii trzysta lat temu w poszukiwaniu pracy albo przywleczonych tutaj siłą i wyznaczonych do robót przymusowych na początku XX wieku nadal jest uważanych za obcych i za obywateli drugiej kategorii. Około dwóch milionów burakumin, czyli niedotykalnych z dawnych czasów, wciąż stanowi mniejszość traktowaną z pogardą. Po 1975 roku, kiedy trzeba było znaleźć miejsce dla setek tysięcy uchodźców z Kambodży i Wietnamu, Japonia przyjęła niechętnie zaledwie kilka tysięcy. Uciekinierzy z Indochin nie potrafiliby się odnaleźć w jednorodnym etnicznie społeczeństwie japońskim – taki argument podało Tokio.

W rzeczywistości mieszkańcy archipelagu wcale nie są jednorodni. Wystarczy przejść się ulicami Tokio, aby spotkać Japończyków, którzy przypominają Mongołów czy Filipińczyków, ale to im nie przeszkadza nadal szczycić się mitem jednorodności. Nawet za cenę ukrywania prawdy historycznej. W ubiegłym roku nieoczekiwanie zostały wstrzymane prace archeologiczne w starożytnym grobowcu cesarskim niedaleko miasta Osaka, pod pretekstem, że świeże powietrze zniszczyłoby znajdujące się w nim dzieła sztuki. Prawdziwy powód, oczywiście nigdy niewypowiedziany wprost, jest taki, że wyniki prac wykopaliskowych mogły potwierdzić niewygodną dla Japończyków hipotezę, czyli że przodkowie rodziny cesarskiej, „czystej” krwi japońskiej, byli Koreańczykami. Zgodnie z mitem, ród cesarzy Japonii pochodzi w prostej linii od bogini słońca Amaterasu i jakkolwiek w 1946 roku władca został zmuszony do stwierdzenia, że jest „człowiekiem”, w dzisiejszych podręcznikach szkolnych nadal czytamy, że cała nacja pochodzi od bogów.

Ideę „czystej rasy” rozdmuchano podczas drugiej wojny światowej. Oficjalna propaganda tamtych czasów stwierdzała, że Japończycy różnią się od innych narodów i że to do nich, jako „potomków bogów”, należy historyczne dzieło panowania nad światem. Po tym, jak generał Yamashita w 1941 roku pokonał Brytyjczyków i podbił Singapur, mieszkańcy Tokio powtarzali z satysfakcją swoje popularne powiedzenie: „Biali, w opinii ich własnego uczonego, Darwina, pochodzą od małp. My, Japończycy, pochodzimy od bogów. Jest oczywiste, kto wygra wojnę, jeśli bogowie walczą z małpami!”

W pamięci średniego pokolenia Japończyków – a należy do niego także Nakasone – propagandowa idea „czystej rasy” pozostaje niezatarta, tak samo jak przekonanie o niższości innych narodów, w szczególności azjatyckich. Oto powód, dla którego ludzie z Azji Południowo-Wschodniej mają ogromne trudności ze znalezieniem mieszkania w Tokio, a studentom medycyny z Malezji, Indonezji czy Filipin nie wolno praktykować na japońskich pacjentach.

Kiedy Nakasone powiedział, co sądzi o inteligencji japońskiej i amerykańskiej – zanieczyszczonej przez czarnych – słuchało go około pięćdziesięciu lokalnych dziennikarzy, ale nikt nie powtórzył jego słów. Wypowiedź premiera nie była żadną sensacją: wszyscy myślą tutaj tak samo. Dopiero kiedy gazeta partii komunistycznej „Akahata” (Czerwony Sztandar) opublikowała przemówienie i podchwyciła je prasa amerykańska, wybuchł skandal i Nakasone musiał się tłumaczyć.

Nieco wcześniej szef Ministerstwa Edukacji Fujio stwierdził, że jego zdaniem Japończycy nie muszą już się wstydzić roli odegranej podczas drugiej wojny światowej. Najwyraźniej Japonia nie czuje się dobrze w roli pokonanego i kozła ofiarnego, którą znosiła przez ostatnie czterdzieści lat.

Dzisiaj Japonia jest pierwszym krajem kredytodawcą świata; krajem z najwyższym dochodem, krajem, który bardzo wielu cudzoziemców wskazuje z podziwem jako wzór, krajem, który wkrótce prześcignie Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię pod względem bogactw posiadanych poza granicami. A jednak ten ekonomiczny olbrzym pozostaje politycznym karłem; kimś w rodzaju uczniaka cały czas zagrożonego tym, że skrzyczy go nauczycielka. Gdy premier składa hołd poległym za ojczyznę w świątyni Yasukuni, Pekin protestuje z oburzeniem. Gdy podręczniki szkolne prezentują japońską wersję przebiegu drugiej wojny światowej, wszystkie inne kraje azjatyckie oponują z furią. To zrozumiałe, że Japończycy nie chcą już być traktowani jak parias społeczności międzynarodowej.

Minister Fujio nie zwlekał z oceną sytuacji. Zaraz po objęciu urzędu powiedział, że:

• tak zwane „rzezie” popełnione przez Japończyków w Azji nie są żadnymi rzeziami, ponieważ „zabijanie to nie przestępstwo, kiedy jest się na wojnie”;

• odpowiadający norymberskiemu proces tokijski, w którym skazano na śmierć ośmiu hierarchów starego reżimu, był „arbitralnym procesem wytoczonym zwyciężonym przez zwycięzców”;

• bomby atomowe zrzucone przez Amerykanów na Hiroszimę i Nagasaki, których ofiarą padły setki tysięcy ludzi, były prawdopodobnie jeszcze bardziej niemoralne od masakr i wojennych zniszczeń dokonanych przez Japończyków w Azji.

Nakasone – głównie z powodu reakcji świata na to przemówienie – zażądał dymisji Fujia. Ale kiedy ten wyszedł po raz ostatni z ministerstwa, setki urzędników pojawiły się w oknach, żeby bić mu brawo.

To naturalne, że Japończycy chcą zajmować w świecie miejsce odpowiadające ich nowo zdobytemu bogactwu. „W XIX wieku Wielka Brytania wprowadziła międzynarodowy ład ekonomiczny i stanęła na jego straży. Stany Zjednoczone zrobiły to samo w wieku XX. Czas, aby Japonia stworzyła system międzynarodowy, który odzwierciedlałby jej interesy”, napisał niedawno pewien ekonomista z tokijskiego instytutu badawczego Nomura. Jego rodacy przygotowują się do tej globalnej roli. A jako że Anglicy i Amerykanie wpłynęli na świat nie tylko poprzez gospodarkę, ale i kulturę, Japończycy zastanawiają się teraz, co mogą dać planecie oprócz swojej silnej waluty.

Na siódmym piętrze Ministerstwa Edukacji mała, starannie wyselekcjonowana grupa tworzy pod kierownictwem profesora Takeshiego Umehary Międzynarodowy Instytut do Badań nad Japonią, o którym tak marzył Nakasone. Instytut zostanie otwarty w Tokio, zatrudni około sześćdziesięciu uczonych wielu specjalności, a jego budżet wyniesie miliard jenów.

– Naszym zadaniem będzie odnaleźć specyfikę kultury japońskiej, aby ją przekazać reszcie ludzkości – mówi profesor Umehara, szczęśliwy, że może mi przedstawić swoje teorie i nadzieje. Zauważając, że jestem Włochem, dodaje: – W przyszłości cudzoziemcy będą musieli umieć cytować naszego poetę Basho, tak jak my umiemy cytować Dantego.

Wiele osób, zwłaszcza w sąsiednich krajach, gdzie Japonia ma bardzo niewielu przyjaciół, niepokoi się możliwą eskalacją tej „nowej japońskiej arogancji”, jak ją nazwał dziennik „Asahi”. Inni uważają, że to spóźniona reakcja. Jared Taylor napisał w swojej ostatniej książce Shadows of the Rising Sun: A Critical View of the Japanese Miracle: „Od kiedy Japończycy znów zaczęli się puszyć, przestawanie z nimi staje się coraz trudniejsze”.

Japonia, ze wszystkimi swoimi problemami, dostarczała dziennikarzowi ciągłej pożywki, zwłaszcza intelektualnej. Trzeba było dużo czytać, spotykać się z ludźmi, ze specjalistami. A jednak tęskniłem za przygodą, za wyzwaniem związanym z robieniem czegoś trudnego, na granicy ryzyka. Gdy na Oshimie wybuchł wulkan, ludność została ewakuowana, a władze zakazały wstępu na wyspę, ruszyłem w drogę.

Tiziano Terzani

W AZJI

Przełożyła Joanna Wajs

czwartek, 27 marca 2025

Podążaj za smrodem trupów, a trafisz do Kambodży

 W ciągu jednego tygodnia sto tysięcy Kambodżan, wychudzonych, osłabionych głodem i gorączką, żywych szkieletów pokrytych czarnymi łachmanami i rojem much, przekroczyło granicę z Tajlandią, żeby ustawić się w kolejce po jedzenie i lekarstwa do punktów rozdawnictwa, które mimo ogromnych trudności politycznych i biurokratycznych powstały dzięki różnym organizacjom międzynarodowym.

– Są jak kondukt pogrzebowy zombi – mówi jeden ze świadków. – To niewiarygodne, że coś podobnego mogło się zdarzyć w dzisiejszym świecie.

Czyja to wina?

Na samym początku bez wątpienia Amerykanów.

W 1970 roku Kambodża – w której panował Sihanouk – jakimś cudem nie dała się wciągnąć w wojnę indochińską. Kluczowym słowem była neutralność i dla księcia Sihanouka oznaczała pozwolenie Wietkongowi i Wietnamczykom z północy na wykorzystywanie rozległych terenów wzdłuż granicy na bazy oraz pozwolenie Amerykanom na ich bombardowanie za pomocą B-52. Nixonowi i Kissingerowi jednak to nie wystarczało: zamach stanu obalił Sihanouka, oddał władzę proamerykańskiemu rządowi Lon Nola i otworzył drogę do ataków Wietnamu Południowego i bombardowań amerykańskiego lotnictwa.

W bardzo solidnie udokumentowanej książce Sideshow angielski dziennikarz William Shawcross dowodzi, że pomysł Kissingera i Nixona, by zlikwidować wietnamskie bazy w Kambodży, stał się przyczyną marszu komunistycznej partyzantki w głąb jej terytorium; natomiast konsekwencją nalotów dywanowych B-52 było zniszczenie przez Amerykanów społecznej tkanki kraju i powstanie owego monstrum, jakim byli Czerwoni Khmerzy.

W kwietniu 1975 roku Czerwoni Khmerzy przejęli władzę i pod przewodnictwem Pol Pota i Ienga Sary’ego, przekonani, że są najbardziej radykalnymi rewolucjonistami w historii świata, usiłowali zrealizować model komunizmu integralnego. Tymczasem wymordowali jedną trzecią ludności, dokonując czegoś, co niektórzy nazwali autoludobójstwem.

W tym momencie do akcji włączyły się Chiny i odegrały decydującą rolę. Pekin popierał reżim Pol Pota przeciwko Wietnamowi. Mimo że Chińczycy mieli w Kambodży tysiące techników i doradców, a zatem wiedzieli doskonale, co się tam dzieje, nie próbowali nigdy powściągnąć obłędnych zapędów swoich sojuszników.

W grudniu 1978 roku Wietnamczycy szesnastoma dywizjami najechali na Kambodżę, obalili rząd Czerwonych Khmerów, zniszczyli przynajmniej dwie trzecie ich sił wojskowych, ustanowili w Phnom Penh słaby rząd Heng Samrina i zostawili na miejscu co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy swoich żołnierzy mających kontrolować kraj. Oczywiście, od tej chwili zaczęła się bezpośrednia odpowiedzialność Hanoi za wszystko, co tam się działo i dzieje.

Kraje południowo-wschodniej Azji i społeczność międzynarodowa również ponoszą część odpowiedzialności, chociażby pośredniej, za wydarzenia w Kambodży. Nastawieni skrajnie antykomunistycznie członkowie ASEAN widzieli w Wietnamie główne zagrożenie regionu, a w Kambodży jego ewentualną przeciwwagę. Popieranie Pol Pota oznaczało w każdym razie opowiedzenie się po stronie Chin, a dla takich krajów jak Tajlandia czy Singapur było to idealnym rozwiązaniem.

Tajlandia uległa naciskom Pekinu i pozwoliła, by zaopatrywał resztki wojska Czerwonych Khmerów, a niektóre jej rejony stały się „twierdzami” partyzantki Pol Pota walczącej z Wietnamczykami.

Tymczasem w Kambodży nowy rząd, uznany wyłącznie przez ZSRR i kraje bloku radzieckiego, borykał się z udręczoną ludnością pozbawioną kadr, zniszczonym rolnictwem i ciągłymi atakami tych Czerwonych Khmerów, którzy zdołali przeżyć.

Hanoi pozwoliło, by upłynęło trochę czasu i teraz – z początkiem pory suchej – postanowiło wzmocnić kontrolę nad krajem i zlikwidować ostatnie punkty oporu Pol Pota wzdłuż granicy z Tajlandią i w górach.

Wietnamczycy, otwarcie oskarżający Tajów o wspieranie Czerwonych Khmerów, ostrzegają tych pierwszych przed „igraniem z ogniem” i Bangkok, czując się zagrożony, uzyskał już zwiększoną pomoc wojskową Stanów Zjednoczonych, a także bezwarunkową solidarność krajów zrzeszonych w ASEAN.

W każdym razie wietnamska inwazja na Tajlandię, choćby o ograniczonym zasięgu, mająca zlikwidować „twierdze”, jest mało prawdopodobna.

„La Repubblica”, 3 listopada 1979

GRANICA KAMBODŻAŃSKA. Jej głowa kołysze się nad moimi plecami jak puste naczynie. Jej ręka obsypana ropnymi krostami obija się o moją pierś jak złamana gałąź, ale kobieta żyje, bo na szyi nadal czuję słaby oddech. Nie wiem, kim jest; to tylko przerażająca kupka kości podniesiona przeze mnie w lesie, który przemienił się w cmentarz. 

– Podążaj za smrodem trupów, a trafisz do Kambodży – usłyszałem od tajlandzkiego żołnierza na ostatnim posterunku, gdzie porzuciłem czerwoną ziemię traktu, aby wejść w głąb buszu. 

Fetor wkrótce stał się nie do zniesienia. Nawet zwierzęta musiał przestraszyć, bo w biały dzień w dżungli panowała dziwna cisza. Wychodząc z trawy wyższej ode mnie, ujrzałem ich na polanie: nieruchomego chłopczyka skulonego nad swoimi odchodami, innego chłopca, już zobojętniałego, obok zwłok mężczyzny z dłońmi zesztywniałymi w powietrzu, kobiety wstrząsane drgawkami pod palącym słońcem, wysuszającym ostatnie kałuże i szybko rozkładającym ciała.

 Widziałem ich wszędzie, a tych, których nie widziałem, instynktownie wyczuwałem w każdych zaroślach. Mężczyźni, kobiety, dzieci w wieku moich własnych dzieci, dziesiątkami, setkami rozrzuceni po lesie. Z wybałuszonymi, nieobecnymi oczami, patyczkami zamiast rąk i nóg, ze zwiotczałą skórą, przykryci czarnymi szmatami przesiąkniętymi kałem i brudem, trawieni gorączką, niezdolni uczynić choćby jeden krok więcej, leżący na ziemi byle gdzie, tu i tam, niczym wielkie ptaki ustrzelone w samym środku bujnej tropikalnej roślinności. Wycieńczeni przez tę starą jak świat, a przez nas już zapomnianą plagę, którą nazywaliśmy „głodem”.

Byli częścią liczniejszej grupy obozującej tu niedawno. Kiedy reszta poszła dalej, oni zostali bez swoich tobołków, bez mat, bez wody. Najsilniejsi podzielili się ich ostatnimi ubraniami. Porzuceni w lesie nie płakali, nie błagali o pomoc; większość należała już do innego świata.

Cisza była rozdzierająca. Do umarłych można się szybko przyzwyczaić, do umierających nie. Widok umierających jest nie do zniesienia, zwłaszcza jeśli się wie, że można by ich uratować. Szosa znajdowała się w odległości zaledwie dwóch czy trzech kilometrów – kto tam dotrze, ma szansę na przeżycie. Inni z nadejściem świtu nie będą się różnić od tych pokrytych muchami albo rojącymi się robakami. Przerzucenie sobie przez plecy chudej jak szkielet kobiety i ruszenie w drogę nie było decyzją, lecz odruchem. Leżała najbliżej moich stóp. 

Granica między Kambodżą a Tajlandią biegnie przez środek pięknej równiny soczystozielonych lasów, gdzieniegdzie przeciętej wierzchołkiem jakiegoś wzgórza, również pokrytego niezgłębioną gęstwiną. Od miesięcy, ogromnymi falami, tysiące Kambodżan, którym głód, choroby i strach odebrały rozsądek, zmierzają na zachód i wchodzą niczym armia żywych trupów do dzikiego świata buszu, będącego ogromnym cmentarzyskiem Khmerów. Szukają jedzenia, wody, lekarstw. 

– Jesteśmy jak żółwie, które na oślep brną w stronę jeziora – mówi jeden z nich. 

Jeśli dotrą do drogi, zostaną uratowani i trafią do obozu uchodźców.

Wyszedłem z lasu z moim lekkim brzemieniem. W cieniu zagajnika palm kokosowych kilkuset Kambodżan rozbiło obóz i gotowało w zamulonej wodzie jakieś korzonki wykopane z ziemi. Nikt się nie odwrócił. Ciężką ciszę przerywało tylko stukanie łyżek o czarne garnki nad płonącymi polanami.

Wielu wyglądało zdrowo. Byli silni. Prawdopodobnie należeli do armii Pol Pota, niektórzy nawet do kadr – może komisarzy politycznych, sądząc po zegarkach na nadgarstkach oraz długopisach w kieszonkach wypłowiałych i zakurzonych mundurów. Obojętne, wzgardliwe spojrzenia. Obok grupki, która w spokoju się posilała, łapała powietrze jak ryba jakaś dziewczynka, umierająca bez kropli wody na spieczonych wargach. Nikt nie zwracał na nią uwagi. 

Silni, twardzi, beznamiętni, wyrośli w kraju, gdzie każdy ślad przeszłości, każda świętość religii i tradycji zostały unicestwione, wyglądali na doskonałe okazy owego „nowego człowieka”, którego Pol Pot chciał stworzyć kosztem połowy społeczeństwa. Wyszkoleni w zabijaniu, zdecydowani przetrwać. Jedni z nich dokonywali rzezi, drudzy ocaleli z pogromów. Las ich wyrzyguje, katów i ofiary, połączonych głodem i malarią, która nie zna się na polityce.

Ciężarówka Czerwonego Krzyża z trzema młodymi Szwajcarami przystaje na drodze i lekarz na słomianej macie zaczyna szukać żyły umierającego, żeby mu podać glukozę. Powierzam jego opiece moją chudą jak szkielet kobietę i wracam do lasu. 

– Proszę brać tylko najlepszych, możemy położyć w ciężarówce najwyżej trzydziestu! – słyszę, jak za mną woła.

Człowiek szybko się uczy wybierać, kto może żyć, a kto musi umrzeć. Powróciwszy na polanę, automatycznie zabrałem chłopca leżącego przy martwym ojcu, a nie tego wyniszczonego przez dyzenterię; dziewczynę znajdującą jeszcze siły na odpędzanie od siebie much, a nie tę obok, może jej siostrę, której puls był ledwie wyczuwalny, a oczy już mnie nie widziały.

Chodziłem tam i z powrotem wiele razy, a jednak bardziej czułem się katem tych, których zostawiałem, niż wybawcą tych, których zabierałem. Dla nich także nie zrobiłem wystarczająco dużo. Chuda jak szkielet kobieta umarła dwie godziny później. Jakby była rzeczą, położyłem ją na stercie trupów, piętrzącej się coraz wyżej w zaimprowizowanym przydrożnym szpitalu. W plątaninie nóg i rąk nie dało się już zliczyć umarłych.

Wkrótce wokół sali szpitalnej z mat zebrała się gromadka tajlandzkich wieśniaków. Po prostu patrzyli, nie wykonywali żadnego gestu, nie pomagali. Niektórzy śmiali się cicho z typowo azjatyckim zażenowaniem, mając przed sobą ten fakt zwyczajny, ale przecież nie do zaakceptowania, jakim jest śmierć. Jakaś dziewczyna głaskała z uczuciem małpkę przytuloną do jej piersi, podczas gdy jeden z młodych Szwajcarów szlochał, zamykając powieki chłopcu, którego nie potrafił utrzymać przy życiu. 

Dzień minął szybko i oślepiające słońce znikło niespodziewanie, jak to bywa w tropikach, za koronami palm wśród poblasków o barwie ognia. Niebo pociemniało, w okamgnieniu przechodząc przez wszystkie odcienie niebieskiego, pomarańczowego i fioletowego. Kiedy pomagałem ładować umierających na ciężarówkę, stada nietoperzy zaczynały krążyć nad naszymi głowami, a las skrywający wszystkich tych bezimiennych ludzi pogrążał się w najczarniejszej nocy.

„La Repubblica”, 4 listopada 1979

SAKEO, obóz uchodźców na granicy tajlandzko-kambodżańskiej. Mam wokół siebie trzydzieści tysięcy duchów ubranych na czarno, przykucniętych, siedzących, leżących, które kręcą się bez celu, śpią, jedzą, myją się, wypróżniają, umierają albo czekają i jedynym dźwiękiem rozbrzmiewającym mi w uszach jest nieustanny, krótki, obsesyjny kaszel. Wraz z głodem, malarią i dyzenterią wśród tych trzydziestu tysięcy ludzkich widm rozpowszechniła się również gruźlica. A przecież im się poszczęściło. Uciekli z Kambodży, zdołali przetrwać w dżungli.

Od tygodnia przebywam w obozie uchodźców: nie ma jeszcze ani jednego baraku, ani jednej studni, kuchni, żadnego dachu, pod którym można by się schronić, kiedy, tak jak dzisiaj, niespodziewana ulewa w kilka sekund przemienia ziemię w błotnistą pułapkę.

To jest średniowieczne miasto, w którym wybuchła epidemia dżumy. Jelita kobiety z rozprutym brzuchem wkłada się jej z powrotem do środka bez znieczulenia, dzieci rodzą się bez położnych, zmarłych układa się w stos w jednym miejscu, aż w końcu zjawi się grabarz z sąsiedniej buddyjskiej świątyni, do niedawna bezrobotny, i je zabierze; dwa tysiące lirów za pochowanie dziecka, cztery za dorosłego. Płaci Czerwony Krzyż.

Grupa młodych Szwajcarów, Francuzów i Niemców pracuje w obozie jako lekarze i pielęgniarze; inna organizacja humanitarna założyła „sekcję sierot”, w której karmi się i leczy kilka setek dzieci porzuconych, a więc skazanych na śmierć.

W obozie, jedni obok drugich, żyją żołnierze Czerwonych Khmerów, byli wojskowi Lon Nola, przedstawiciele klasy średniej z Phnom Penh, którą Pol Pot postanowił zlikwidować, oraz intelektualiści, którzy z pobudek patriotycznych dołączyli do Czerwonych Khmerów po zwycięstwie z 1975 roku.

– Naprawdę wierzyłem, że historie o rzeziach są wymysłem CIA – wyznaje Seang Hac, inżynier, specjalista od wydobycia ropy naftowej, który w 1977 roku zostawił w Paryżu żonę i trójkę dzieci, żeby pracować dla swojego kraju. – Dopiero kiedy przyleciałem do Phnom Penh, zrozumiałem, że popełniłem straszliwy błąd, za który przyjdzie mi zapłacić życiem.

Razem z pięciuset innymi patriotycznie nastawionymi intelektualistami został umieszczony w obozie reedukacyjnym. Kiedy na początku tego roku „wyzwoliła” ich inwazja wietnamska, nie żyła już nawet połowa z nich.

Polityczni przeciwnicy, wrogowie wojenni, oszukani i rozczarowani, kaci i ofiary, znaleźli się tutaj na skutek licznych katastrof, począwszy od 1970 roku, kiedy Waszyngton uznał za niewystarczającą neutralność Sihanouka i przez marcowy zamach stanu uruchomił proces przemieniający ten „kraj uśmiechu” w cmentarzysko. Za pomocą swoich B-52 Amerykanie wykorzenili miliony chłopów z ich wiosek i zmusili do przeniesienia się do miast. Pol Pot opróżnił miasta i sprowadził wszystkich z powrotem na wieś (przez co skazał większość na śmierć). Czerwoni Khmerzy posłużyli się głodem jako narzędziem do podporządkowania sobie ludności i wyeliminowania warstw najbardziej im wrogich. Teraz głód eliminuje również Czerwonych Khmerów, bo on nie zna się na polityce.

A przecież głód był i jest nadal sprawą polityczną.

Tajlandia, która w przeszłości przyglądała się obojętnie rzeziom dokonywanym przez Czerwonych Khmerów, bo interesowało ją jedynie utrzymanie państwa buforowego między sobą a Wietnamem, obecnie zdaje sobie sprawę, że państwo buforowe pozbawione ludności nie ma żadnego sensu; a zatem, kiedy już odesłała na pewną śmierć dziesiątki tysięcy Kambodżan, postanowiła przyjąć wszystkich uchodźców teraz przekraczających jej granicę.

Kraje świata zachodniego, które nigdy nie zrobiły wiele, nawet w sferze polityki międzynarodowej, żeby powstrzymać rzezie dokonywane przez Pol Pota, i które niedawno przegłosowały w ONZ uznanie jego rządu za jedyny legalny, teraz wysuwają oskarżenia o ludobójstwo pod adresem Hanoi i Phnom Penh.

– Ludzie tacy sami jak my umierają z głodu. Nie możemy pozostać obojętni – oświadczył kilka dni temu w Bangkoku jeden z trzech amerykańskich senatorów, którzy pojechali do Kambodży w celu przekonania nowego rządu, by przyjął pomoc drogą lądową przez Tajlandię.

Ale „ludzie tacy sami jak my” ginęli również pod amerykańskimi bombami w latach 1970–1973. Jak można nie dostrzegać, że pomysł wysłania pomocy dla Kambodży przez Tajlandię zwiększa jedynie podejrzenia Hanoi, że Bangkok, Pekin i Waszyngton chcą pod pozorem międzynarodowej akcji humanitarnej udzielić pomocy pozostałym przy życiu siłom Czerwonych Khmerów, które, cóż za zbieg okoliczności, skoncentrowane są właśnie wzdłuż granicy z Tajlandią?

Każdy rozgrywa kartę głodu.

Hanoi powiada, że to przesada ze strony zachodniej propagandy. Ministerstwo spraw zagranicznych w Phnom Penh przyznaje, że dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy Kambodżan cierpi na niedożywienie, ale twierdzi, że rząd potrafi temu zaradzić i ewentualna pomoc międzynarodowa musi przejść przez jego ręce. Hanoi chce, by rząd w Phnom Penh, jego podopieczny, został uznany za jedyny legalny rząd Kambodży. Tajlandia nie chce, by na jej granicy z Kambodżą dominowali Wietnamczycy. Stany Zjednoczone, Chiny i większość krajów zachodnich chcą, by Wietnam powrócił w swoje granice i zrezygnował z indochińskich ambicji.

Trzydzieści tysięcy kambodżańskich nieszczęśników w obozie, podobnie jak pozostałe setki tysięcy w dżungli, dziś wieczór chciałyby jedynie coś zjeść.


Tiziano Terzani

Duchy

Korespondencje z Kambodży

wstęp Angela Terzani Staude

przełożyły

Anna Osmólska-Mętrak

Joanna Ugniewska

Joanna Wajs

Sztuka niebycia rządzonym: etyka polityczna od Sokratesa po Mozarta

 Wziąłem znowu do ręki piękną książkę, która wyszła dwa lata temu w Niemczech, napisaną przez starego przyjaciela. Nosi ona tytuł Die Kunst, nicht regiert zu werden: ethische Politik von Sokrates bis Mozart [Sztuka niebycia rządzonym: etyka polityczna od Sokratesa po Mozarta].

Autor, Ekkehart Krippendorff, przez lata wykładał w Bolonii, zanim wrócił na uniwersytet w Berlinie. Wysuwa on fascynującą tezę, że polityka w swojej najszlachetniejszej postaci bierze się z bycia ponad zemstą i że najgłębsze korzenie kultury europejskiej można odnaleźć w niektórych mitach o Kainie czy o Eryniach – mitach, które miały przypominać ludziom o konieczności przerwania zaklętego kręgu zemsty, aby cywilizacja mogła się rozwijać. Kain zabija brata, ale Bóg zakazuje ludziom mszczenia się za Abla i po naznaczeniu Kaina – znak jest też ochroną – skazuje go na wygnanie, gdzie założy on pierwsze miasto (Według afgańskiej legendy tym miastem jest Kabul). Zemsta nie jest ludzką sprawą, należy do Boga.

Według Krippendorffa teatr, od Ajschylosa po Szekspira, miał decydujące znaczenie w formowaniu człowieka Zachodu, ponieważ dzięki pokazaniu na scenie wszystkich uczestników konfliktu, z których każdy miał własny punkt widzenia, przemyślenia i wybory, zmuszał do refleksji nad sensem namiętności i daremnością przemocy, która nigdy nie osiąga celu.

Dziś, niestety, na scenie świata my, ludzie Zachodu, jesteśmy jedynymi bohaterami i jedynymi widzami, tak więc w naszych telewizorach i gazetach widzimy jedynie nasze racje, czujemy jedynie nasz ból. Świat innych nigdy nie jest pokazywany.

Tiziano Terzani

Listy przeciwko wojnie

sobota, 22 marca 2025

Przyjemna książka dla młodzieży

 Kristýna to ekscentryczka. Podoba się chłopakom, ale że jest stanowcza i inteligentna, prędzej czy później każdy od niej ucieka. Cóż, nikt się nie spodziewa po dziewczynie z różową farbą na głowie, że wieczorem będzie wolała ślęczeć nad równaniami z chemii, zamiast obejrzeć film. Czasem zastanawia mnie, dlaczego Kristýna nie może sobie znaleźć sensownego faceta. Pewnie nawet nie wie, jak taki idealny partner powinien wyglądać. Wszystkiemu winien jest jej tata – zwiał na Sri Lankę, gdy miała piętnaście lat. Nastoletniej Kristýnie po prostu brakowało męskich wzorców.

Tata Kristýny został buddyjskim mnichem, co niezbyt odpowiada ideałowi męskości. Czasem przychodzi do niej we śnie, prosząc, by załatwiła mu to czy tamto, albo by złożyć jej życzenia urodzinowe. Komórki nie odbiera. Moja przyjaciółka jest rzecz jasna potwornie wkurzona. Przyznaje wprawdzie, że byłoby gorzej, gdyby popełnił samobójstwo, ale i tak jest na ojca zła. Trudno przecież do rubryki „zawód rodzica” we wniosku o stypendium czy w urzędowym formularzu wpisać „mnich buddyjski”.

 2. 

Gdy po Pradze paradują tak zwani krysznowcy, Kristýna przechodzi na ich widok na drugą stronę ulicy. Najbardziej ją irytuje, gdy któryś z tych samozwańczych mnichów w żółtym habicie próbuje wcisnąć jej na placu Republiki albo Pawłowa natchnioną książkę o cyklu karmicznym czy innych bzdurach.

– Pani wygląda na osobę z otwartym umysłem... – zagaja.

To pewnie z powodu tych różowych włosów. Kristýna przystaje i robi nienawistny grymas. Krysznowiec nie daje za wygraną. Wierzy w siłę perswazji, więc namawia dalej.

– Wie pani, co to jest karma? – pyta.

– Owszem, mam jedną w łazience – prycha Kristýna i próbuje uciec. Gość jest jednak szybszy.

– Chciałbym opowiedzieć pani coś o życiu. Nie tylko o tym obecnym, ale także przeszłym i przyszłym. Na pewno to panią zaciekawi. Mam tu pewną książkę...

– Nie jestem zainteresowana, wiem o tych sprawach wystarczająco dużo.

– Ale to dotyczy życia...

Kristýna mrozi faceta spojrzeniem.

– Niech pan zrozumie, naprawdę nie jestem zainteresowana!

– A powinna pani! – Mężczyzna się nie poddaje. I to jest ten moment, w którym Kristýna wpada w furię.

– Posłuchaj, ty... atrapo! Mój ojciec jest prawdziwym mnichem buddyjskim w klasztorze Weduwa koło Koggali na południu Sri Lanki, jeśli to panu coś mówi! Jeżeli będę chciała się czegoś dowiedzieć o karmie, zapytam jego!

Facet stoi jak wryty. Tego się nie spodziewał.

– Ale w tej książce...

– Mnie nie interesują pana książki! Jeśli chce je pan komuś dać, proszę je wysłać ojcu na Sri Lankę, on je skontroluje!

Krysznowiec milczy.

– Chociaż wątpię, czy zechce na nie tracić czas. On ciągle medytuje! Panu też radzę, skoro jest pan mnichem. I niech pan wyrzuci te słuchawki od iPhone’a, dyndają panu na szyi!

Koleś wbija wzrok w ziemię. Nic nie mówi. Książkę chowa wstydliwie za plecami.

– Pochwalony Budda, do widzenia! – cedzi przez zęby Kristýna i odchodzi.

Gość stoi przed wejściem do KFC. Zaczyna nagle myśleć o sobie jak o namolnym owadzie, którym być może był w poprzednim wcieleniu.

 3. 

Nigdy nie pojmę, dlaczego ojciec Kristýny spakował manatki i porzucił rodzinę. On sam twierdzi naturalnie, że wyruszył w podróż w poszukiwaniu własnego ja. Sądzę jednak, że tak naprawdę uciekł przed odpowiedzialnością, kiedy jego firma zbankrutowała w czasie kryzysu.

Gdy Kristýna była mała, rodzinne interesy szły dobrze. Wyremontowali dom na przedmieściach Pragi, w ogrodzie mieli basen z podgrzewaną wodą. Ojciec kupił dzieciom wielkiego psa, plazmowy telewizor i opłacił im setkę dodatkowych zajęć. Potem przyszedł kryzys, interesy podupadły. Trudną sytuację pogorszyły jeszcze kłótnie z żoną, rosnące długi i młodzieńczy bunt Kristýny (wyjątkowo ciężki przypadek). I właśnie wtedy facet postanowił uciec od problemów, spakował się więc któregoś ranka i wyjechał na Sri Lankę. Długi zostawił żonie, a sam, wolny od zmartwień doczesnego życia, medytuje sobie beztrosko za murami klasztoru.

Po rozwodzie mama Kristýny zajęła się ezoteryką. W odróżnieniu od ojca nie mogła porzucić dwójki dorastających dzieci i zostać mniszką. Wyrzuciła z gabinetu męża wszystko, co go przypominało, i zamieniła pokój w kącik wiedzy tajemnej, który Kristýna nazywa wyrocznią. Na półkach kobieta ustawiła świeczki i lecznicze kamienie naładowane energią, nad drzwiami zawiesiła łapacz snów, a w mieszkaniu bez przerwy pali kadzidełka. Założyła też grupę ezoteryczną „Wenus”, do której wciągnęła sąsiadki, i teraz radzi im z kart, co powinny zrobić ze swoim życiem. W wolnym czasie przepowiada ludziom przyszłość. Układa jeden horoskop za drugim i uczy się korzystać z energii. Kristýna podejrzewa, że matka próbuje na odległość zakłócić aurę medytacyjną męża na Sri Lance.

– Ja bym wszystkie te sklepy i herbaciarnie ezoteryczne po prostu zamknęła, a książki religijne usunęłabym z księgarni, zakazała ich druku albo paliła – wścieka się Kristýna za każdym razem, gdy zaczynamy o tym rozmawiać. – To jest ogłupianie ludzi. Oferuje się im łatwe rozwiązania, mówi, że jeśli obejmą drzewo, to poczują się lepiej, a kiedy przeczytają historię Buddy, to znajdą właściwą drogę w życiu. Ale to niczemu nie służy. To jak podpieranie budynku, który i tak się zawali. Ja też kiedyś uległam matce, miałam wtedy siedemnaście lat, i poszłam z nią na kurs reiki. Słyszałaś o tym?

– To jakaś lecznicza energia z Japonii czy coś w tym rodzaju, nie?

– Tak. Legenda mówi, że wędrowiec doświadczył trzech cudów w drodze na świętą górę, bla, bla, bla i w końcu odkrył uzdrawiającą energię reiki. Kurs prowadziła pani Nováková, odbywał się w jej mieszkaniu w bloku na Pankrácu. To dopiero mistyka. Gdybyś tylko widziała tych biednych ludzi, co tam chodzili. Bankrut, matka z czwórką dzieci, kioskarka i ja z mamą. Wszyscy wierzyli, że po odbyciu rytuału inicjacyjnego ich życie zmieni się jak za dotknięciem różdżki. I że objawi im się prawda, że ujrzą ją wyraźniej niż inni. Na rytuał był przeznaczony osobny pokój, przypominał trochę wyrocznię mamy. Na jednej ścianie wisiał obraz Jezusa, na drugiej Budda, a na trzeciej jakiś afrykański bożek. Mieliśmy usiąść pod wizerunkiem, który był nam duchowo najbliższy. Zamknęliśmy oczy, a Nováková przez jakieś trzy kwadranse sapała w rogu, że niby przesyła nam w ten sposób energię.

– I co? Widzisz od tamtego czasu wyraźniej prawdę?

– Zrozumiałam, jaka to głupota i że to robienie ludziom wody z mózgu.

– Czyli jednak na coś ci się to przydało, nie?

**

Narysowałam na kartce wszystkie dzieci z naszej grupy, twarze wypełniłam cielistym pastelem. Kolor nosił zresztą taką nazwę – cielisty. Do Longa jednak nie pasował, jego skóra miała ciemniejszy odcień. Pomalowałam mu więc twarz na pomarańczowo. Przedszkolanka mnie za to zganiła. Powiedziała, że Long w niczym się od nas nie różni i nie wolno mi go kolorować inną farbą. Rzecz w tym, że jednak był inny i nie mogłam na to nic poradzić. Gdy po południu przyszła po mnie mama, pani pokazała jej mój obrazek.

– Proszę spojrzeć, co narysowała Janička!

Strasznie się bałam, że mama mnie zruga. Czułam się winna, choć nie byłam pewna, co tak naprawdę przeskrobałam.

– Narysowała koleżanki i kolegów. Czy jest w tym coś złego?

– Niech się pani dobrze przyjrzy. – Przedszkolanka wskazała palcem chłopca z pomarańczową twarzą. – Czy widzi pani, jak pokolorowała Longa?

– Widzę. – Mama przymrużyła oczy. – I co z nim nie tak?

– Pomalowała go innym kolorem!

Mama spoglądała na panią, nie pojmując, w czym rzecz.

– Narysowała wszystkie dzieci tak, jak je widzi. W tym przecież nie ma nic złego.

– No, ale tego typu zachowania trzeba wyłapywać na wczesnym etapie.

– A gdyby do grupy chodził czarnoskóry, jego też musiałaby kolorować na różowo jak pozostałe dzieci?

Przedszkolanka nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. W drodze do domu mama cały czas kręciła głową.

– Jezu, wszyscy mamy równe prawa i się szanujemy, ale to nie znaczy, że jesteśmy jednakowi – powiedziała później do ojca. – Ona po prostu maluje Wietnamczyka tak, jak go widzi! Ze skośnymi oczami! I uważa to za coś absolutnie normalnego!

– Dobrze już, dobrze, może faktycznie przedszkolanka trochę przesadza. Boi się, że dzieci będą się śmiać z tego chłopca. Wiesz, że potrafią być okrutne.

– Ale ona tylko pogarsza sprawę, bo podkreśla jego odmienność.

Wtedy właśnie zrozumiałam, że Long jest Wietnamczykiem.

Pamiętam jeszcze jedną historię. Bawiliśmy się w piaskownicy, gdy nagle jedno z dzieci, zapomniałam już które, wypuściło z rąk łopatkę, naciągnęło kąciki oczu aż do uszu i zaczęło wołać: „Chiński głuptasiński, japoński gamoński! Chiński głuptasiński, japoński gamoński!”. Podobno usłyszało to od wujka. Rozbiegliśmy się po placu zabaw, powtarzając za nim. Także Long naciągnął swoje kąciki. „Chiński głuptasiński, japoński gamoński!” – wołaliśmy. Po chwili jednak przybiegła przedszkolanka i zaczęła nas rozganiać.

– Przestańcie natychmiast! Ale już! Słyszycie? Nie wolno tak mówić, zrozumiano?

Potem zwróciła się do Longa:

– A tobie w szczególności nie wolno!

Nie rozumiałam, dlaczego twarz Longa trzeba malować taką samą cielistą farbą jak nasze, a on nie ma prawa biegać z innymi dziećmi i krzyczeć: „Chiński głuptasiński, japoński gamoński!”.

W domu tata wytłumaczył mi, że Chińczykom i Japończykom niekoniecznie spodobałoby się stawianie ich w jednym rzędzie z głupkami i gamoniami, a rodzice Longa pochodzą z Wietnamu i dlatego jego ojciec nie mówi dobrze po czesku. Powiedział również, że nie wolno mi nikogo wyśmiewać z powodu akcentu czy wyglądu, bo mnie też byłoby przykro, gdyby ktoś w Wietnamie robił sobie żarty z moich żółtych włosów i z tego, że nie mówię po wietnamsku.

Dotarło do mnie, że świat jest znacznie większy, niż myślałam, i że poza Pragą istnieje jeszcze coś takiego jak Wietnam, w którym mieszkają obok siebie Chińczycy, Japończycy, Wietnamczycy i Czesi, ale nikt się tam z nikogo nie nabija. Wydało mi się to wspaniałe. Zaczęłam uważniej przyglądać się Longowi, który pochodził z Wietnamu, ale nie było w nim nic szczególnego poza tym, że miał skośne oczy.

**

– Pani Jano – odezwał się, gdy usiadłam – opowiadałem już pani dowcip o Japończykach i wyborach?

Pokręciłam głową.

– No to pani opowiem. – Mrugnął do mnie po szelmowsku. – Tylko ostrzegam, jest trochę frywolny. Nie przeszkadza to pani?

Znów pokręciłam głową, bo nie wiedziałam, co to słowo oznacza. Pan profesor wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać, jakby przystępował do jakiejś ceremonii.

– Ambasador USA pyta ambasadora Japonii: How often do you have elections in Japan? Japończyk namyśla się chwilę, po czym mówi: Usually evely molning.

Patrzyłam na niego bezradnie. Po chwili parsknął takim śmiechem, że kartki zaczęły fruwać po stole.

– Pani Jano – wyjaśnił, widząc, że dalej nie chwytam. – Japończycy od zawsze mylą „l” z „r”.

Anna Cima 

Obudzę się na Shibui

**

Znaleźć drogę do Japonii. Rozmowa z Anną Cimą [wywiad]

Pytam o to także dlatego, że Obudzę się na Shibui pod wieloma względami wydaje się właśnie nowe i świeże – Japonia, ciekawa forma (trzy połączone ze sobą historie), żywy, młodzieżowy język. Czy, mając na uwadze wspomnianą obecną sytuację czeskiej literatury, świadomie starała się pani zaproponować czytelnikom coś nowego, innego?

Nie, zupełnie o tym nie myślałam. Japonia stała się tematem mojej książki po prostu dlatego, że od kilku lat jest nieodłączną częścią mojego życia. Z kolei jeśli chodzi o język, zdecydowałam się na taki, a nie inny, bo to opowieść w pierwszej osobie z perspektywy młodej dziewczyny, siedemnastoletniej, a potem dwudziestoczteroletniej Jany z Pragi. Doszłam do wniosku, że język mówiony lepiej odda jej osobowość. Natomiast pomysł na trzy połączone historie przyszedł z czasem – na samym początku napisałam część praską, później tę, której akcja rozgrywa się na Shibui, a na końcu rozwinęłam motyw tłumaczenia opowiadania Kiyomaru Kawashity.

Cała rozmowa ↓

poniedziałek, 17 marca 2025

Aleksander Fredro - duch żydowski ogarnął cały świat

 Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś więcej. Żydzi wszystko wiedzą. Idziemy więc do Rubina, znajomego kupca. Ciemno było w korytarzu, gdzieśmy z nim rozpoczęli nasze badanie. Ale on cedzi przez zęby odpowiedzi swoje, wtem nagle chwyta mego wuja pod ramię - ten nadstawia ucha... a Żyd pociągnąwszy rękaw zapytał: "A gdzie Pan to sukno kupował? Mam świeży towar - co osobliwszego!" Niechże cię piorun trzaśnie i z twoim towarem - pomyśleliśmy sobie i wyszliśmy czym prędzej. Żyd zawsze Żydem. Pieniądz jego gwiazdą przewodnią i nie ma się czego dziwić, pieniądz tylko dźwignąć go może na stanowisko mniej wystawione na wzgardę powszechną.

Roku 1809 w Galicji, a zwłaszcza we Lwowie, zapał Żydów w naszej sprawie był ogromny. W 1812-tym w Litwie, a potem i Księstwie Żydzi stali się naszymi głównymi nieprzyjacielami. Teraz wątpię, aby byli przychylni jakiej bądź zmianie w Galicji. Ubodzy wprawdzie płacą czasem więcej podatku, niż mają majątku, ale ogólnie biorąc, cały handel i cała administracja kraju w ich ręku. Chłop bez Żyda żyć nie może. Szlachcic go potrzebuje jako pośrednika w interesach z urzędnikami. Urzędnik tak cywilny, jak i wojskowy z żydowskich tylko rąk chce przyjmować kubany, a kubanów chciwy. Wielka przyszłość czeka Żydów. Duch żydowszczyzny ogarnął świat cały. Pieniądz stał się wszystkim. Ale kiedy on jest dla Żyda sam przez się szczęściem, dla świata jest tylko środkiem do osiągnięcia tych wszystkich materialnych rozkoszy za granicą, bez których nikt żyć nie chce. We Francji nawet, owej Francji rycerskiej, gdzie uczucie wbrew częstokroć rozsądku rozwijało częstokroć potęgę swoją do najszczytniejszych krańców fantazji, gdzie człowiek władzą ducha ulatniał się, oddzielał się od siebie samego i wznosił się czystym tylko instynktem ku nieśmiertelności, tak jak się wznosi motyl do stref słonecznych, kiedy jeszcze jego poczwarka, kołysząc się gdzie u kwiatu, świadczy o jego pobycie na ziemi, w owej Francji znika poezja wszędzie i ze wszystkiego. Piśmiennictwo francuskie czuć rzemiosłem. Każdy teraz pisać będzie przeciw natchnieniu, przeciw przekonaniu, jeżeli tylko może wiele pieniędzy zyskać. Kto na zawadzie, nieprzyjaciel - żadna świętość cnoty i zasługi nie zasłoni, jeżeli nie własna siła. Po sercach, po głowach w górę! w górę! pnie się tłum zimny, chciwy i nie żyjący tylko w obecnej chwili. Żydzi wszędzie. Żydzi w Paryżu, w Rzymie, w Londynie i w Przemyślu, skąd w nocy, o świetle księżyca i w majowej pogodzie, tysiąc ośmset dziewiątego, ruszyliśmy w dalszą drogę do Nienadowej, do brata pana Wojciecha, pana Antoniego Dembińskiego, byłego oficera z Kościuszkowskich czasów.

Trzy po trzy 

piątek, 14 marca 2025

Za prawdę o homoseksualizmie – wyrok! „Mowa nienawiści” już działa, a będzie tylko gorzej. Ostrzegamy

 Patrz też: Przerażająca historia Fredericka Seeliga czyli homoseksualizm może być czymś więcej niż tylko dewiacją seksualną →


Kilka dni temu Sejm poparł ustawę o karaniu tzw. „mowy nienawiści”. Tymczasem wyroki za rzekomą „mowę nienawiści” przeciwko wolontariuszom Fundacji Pro-Prawo do Życia zapadają bez przerwy od lat, mimo że żadnej ustawy w tej sprawie jeszcze nie ma i nie było. Fundacja przygotowała krótką kronikę policyjno-sądową aby zobrazować jak wyglądają takie represje.

6 marca Sejm przyjął tzw. „ustawę kagańcową”, w świetle której przestępstwem będzie „mowa nienawiści”, czyli np. mówienie na temat skutków ideologii LGBT i gender oraz konsekwencji homoseksualnego stylu życia. Za popełnienie przestępstwa inspirowanego taką „nienawiścią” grozić ma do 5 lat więzienia.

Fundacja Pro-Prawo do Życia przypomina, że takie ustawy od dawna funkcjonują już na Zachodzie i służą zastraszaniu i kneblowaniu wszystkich ludzi, którzy chcieliby powiedzieć prawdę w przestrzeni publicznej lub w mediach. Pomimo tego, że ustawa nie weszła jeszcze w życie (musi ją poprzeć Senat a potem podpisać Prezydent), to wyroki za „mowę nienawiści” de facto zapadają w Polsce już od wielu lat. W ocenie Fundacji, ustawa „kagańcowa” ma jeszcze bardziej zaostrzyć represje, które od dawna już są stosowane.

Rok temu członek zarządu Fundacji Mariusz Dzierżawski został skazany prawomocnym wyrokiem sądu na rok ograniczenia wolności i 15 000 zł kary za organizację kampanii „Stop pedofilii”, w ramach której Fundacja podawała do wiadomości publicznej wyniki badań naukowych na temat powiązań homoseksualnego stylu życia z pedofilią. W ocenie gdańskiego sądu, Mariusz Dzierżawski „znieważył” w ten sposób aktywistów LGBT i utrudnił im „działalność edukacyjną”, którą środowiska te prowadzą m.in. wśród dzieci i młodzieży. Kilka miesięcy później w Gdańsku zapadł inny wyrok sądu – były wiceprezydent miasta ds. edukacji Piotr K., który wdrażał w gdańskich szkołach „edukację seksualną” i współpracował z trójmiejskimi aktywistami LGBT, został skazany za molestowanie nieletniego. Wcześniej Piotr K. publicznie domagał się ukarania Fundacji za organizację akcji „Stop pedofilii”.

Podobna sytuacja miała miejsce w Szczecinie. Tamtejszy sąd skazał kierowcę fundacyjnej furgonetki na 30 000 zł kary za „zniesławienie” aktywisty LGBT poprzez informowanie mieszkańców miasta o powiązaniach homoseksualizmu z pedofilią. Niedługo później do wiadomości publicznej przedostała się informacja, że lider środowisk LGBT w Szczecinie przebywa w więzieniu za pedofilię, gdyż wykorzystał seksualnie 13-letniego chłopca.

Tego typu prześladowania to od wielu lat codzienność wolontariuszy Fundacji Pro – Prawo do Życia. Aby lepiej to zobrazować, Fundacja przygotowała fragment kroniki policyjno-sądowej za okres jednego tygodnia: 27 lutego – 6 marca.

27 lutego, Oleśnica – rozprawa wolontariuszki Kasi, zarzut: organizacja akcji informacyjnej na temat aborcji pod tamtejszym szpitalem,

28 lutego, Warszawa – rozprawa wolontariusza Jana, zarzut: organizacja zgromadzenia publicznego,

28 lutego, Oleśnica – wyrok nakazowy, grzywna 1200 zł dla wolontariuszki Kasi za organizację akcji antyaborcyjnej na Rynku w Oleśnicy,

28 lutego, Wrocław – wyrok nakazowy, grzywna 1000 zł dla Mariusza Dzierżawskiego dotyczący akcji informacyjnych na terenie miasta,

3 marca, Wrocław – wpływa 12 wniosków o ukaranie Mariusza Dzierżawskiego w związku z organizacją ulicznych akcji informacyjnych,

4 marca, Wrocław – wpływa kolejny wniosek o ukaranie Mariusza Dzierżawskiego,

4 marca, Wrocław – wyrok nakazowy, grzywna 1500 zł dla Mariusza Dzierżawskiego za organizację akcji na ulicach miasta,

5 marca, Wrocław – wyrok nakazowy, grzywna 400 zł dla Mariusza Dzierżawskiego za organizację akcji ulicznych,

6 marca, Szamotuły – rozprawa wolontariusza Adama, zarzut: prezentowanie prawdy o aborcji w przestrzeni publicznej,

6 marca, Wrocław – rozprawa wolontariusza Adama w związku z organizacją akcji ulicznej,

6 marca, Wrocław – rozprawa wolontariusza Adama w związku z organizacją akcji antyaborcyjnej pod szpitalem,

6 marca, Rzeszów – przesłuchanie na policji wolontariuszy Krzysztofa i Arkadiusza, zarzuty: prezentowanie prawdy o aborcji podczas finału WOŚP.

Fundacja podkreśla, że to tylko tydzień z życia wolontariuszy. Tak właśnie wygląda ich codzienność – nieustanne przesłuchania i rozprawy sądowe. Niektórzy wolontariusze, w szczególności koordynatorzy regionalni odpowiadający za organizację ulicznych akcji informacyjnych i publicznych różańców, czasami kilka razy tego samego dnia muszą stawiać się w sądzie lub na policji. Zdarzały się sytuacje, że rozprawy przeciwko jednej osobie odbywały się tego samego dnia w dwóch różnych miastach.

Jak mówi Mariusz Dzierżawski, członek zarządu Fundacji:

„Taka sytuacja trwa od lat. Poprzednia władza PiS przez 8 lat nic z tym nie zrobiła. Pomimo naszych licznych apeli do rządu oraz Komendanta Głównego Policji, sprawę zignorowano, dając przyzwolenie na dalsze prześladowania sądowo-policyjne. Teraz aborcyjna koalicja Tuska aktywnie te represje wspiera oraz usiłuje przeforsować kolejne zmiany, takie jak ustawa „kagańcowa” o tzw. „mowie nienawiści”, których celem jest zaprowadzenie totalnej cenzury. Trzeba się temu przeciwstawić poprzez mobilizację kolejnych osób do działania i organizację kolejnych akcji w przestrzeni publicznej.”

Kilka dni temu w Rzeszowie odbyła się konwencja wyborcza Rafała Trzaskowskiego, w której brała udział również minister Barbara Nowacka, forsująca w szkołach „edukację seksualną” dzieci przesyconą ideologią LGBT i zachętami do rozwiązłości. W związku z tym, zjawili się tam też wolontariusze Fundacji, aby ostrzec zgromadzonych przed konsekwencjami deprawacji. Jeszcze zanim działacze Fundacji przyjechali na miejsce, czekał już na nich agresywny urzędnik miejski w asyście policji, aby szukać pretekstu prawnego do rozwiązania legalnego, pokojowego zgromadzenia. Jak relacjonuje koordynatorka akcji Marta:

„Bojowy urzędnik, uzbrojony w skórzaną teczkę, czekał już na nas na miejscu pikiety. Próbował coś perswadować, ale jak rozmawiać o ewentualnej pikiecie skoro ona jeszcze nie ma miejsca? Urzędnik wydelegowany przez Pana Prezydenta wraz z grupą policjantów gorączkowo przerzucał dokumenty z tajemniczej teczki, jakiś policjant gdzieś dzwonił. Kolejną próbę rozwiązania pikiety czas zacząć!”

Urzędnik i policjanci zaczęli wymyślać kolejne, kuriozalne argumenty, aby przestraszyć wolontariuszy i rozwiązać zgromadzenie, zanim zdążyło się one rozpocząć. Działacze Fundacji nie ugięli się jednak i kontynuowali akcję głosząc prawdę na temat „edukacji seksualnej” i ideologii LGBT. Wywołało to wściekłość aktywistów Koalicji Obywatelskiej. Jak relacjonuje Marta:

„Pluli, rzucali inwektywy, ktoś próbował obalić baner, pewna kobieta próbowała mnie uderzyć.”

Jak podsumowuje Mariusz Dzierżawski:

„Staramy się docierać do ludzi, kształtować ich świadomość i budzić ich sumienia. To zadanie trudne, wymagające poświęcenia, wyrzeczeń i znoszenia prześladowań. Ale właśnie to musimy robić. Wiele środowisk mówi prawdę o takich zjawiskach jak LGBT i aborcja, ale czyni to w kierunku osób już przekonanych i uświadomionych.

Przekonywanie przekonanych nie ma sensu, więc kontynuujemy nasze kampanie w przestrzeni publicznej tak, aby zobaczyło i usłyszało je jak najwięcej osób. Jakiś czas temu, w trakcie podobnej akcji, podszedł do nas działacz Koalicji Obywatelskiej, który zaczął zarzucać nam głoszenie rzekomych kłamstw na temat aborcji. Nasi wolontariusze na bieżąco odpowiadali na jego „argumenty”, po czym członek KO… podziękował nam za rozmowę i podał rękę naszym działaczom. Tak właśnie działa kontakt z prawdą, o ile tylko ktoś na przyjęcie tej prawdy jest otwarty.”

Fundacja Pro-Prawo do Życia Pach

https://pch24.pl/za-prawde-wyrok-mowa-nienawisci-juz-dziala-a-bedzie-tylko-gorzej-ostrzegamy

czwartek, 13 marca 2025

Fraszki - Jan Izydor Sztaudynger


Zakochany jest jak człowiek w lesie - zapatrzony w jedno drzewo.

Dzięki szatańskiej pysze jednych nie słucham, drugich nie słyszę.

Nie zbudzę się pewnego ranka, ot, spodziewana niespodzianka.

Ma własne zdanie na zawołanie.

Czasami od siebie sami odwracamy się plecami.

Niejednego karła własna małość zżarła.

Jestem taki, jak mnie Pan Bóg stworzył.
No - trochę świństwa od siebie dołożył.

Bóg mowę nam wymyślił dla ukrywania myśli.

Niejeden by nie zaczynał, gdyby mógł przewidzieć finał.

Doskonały, gdy się grzechy nie udały.

Ujrzeli dwaj starcy Zuzannę w kąpieli...
Chcieli postraszyć, ale czym - nie mieli.

Dawniej udawałem cnotę, dzisiaj udaję ochotę.

Dni mnie oszukały, znienacka w lata się zmieniały.

Śmierci nie ma - jest tylko przed nią trema.

Jej drabina do kariery, ma cztery litery.

Prawda w oczy kole, a więc kłamstwo wolę.

Skarżysz się na chmurę pyłu - to dlaczego idziesz z tyłu?

Szczęśliwi łysi, nic im nie stoi, nic im nie wisi.

Cnota z okazją razem noc przespały,
cnoty nie było, kiedy rano wstały.

To nietakt duży pokrzywom mówić o róży.

Mimo najszybszych samolotów, do wczoraj nie ma już powrotu...

Dla tej pani bliźni - to tylko mężczyźni.

On był stały - tylko one się zmieniały.

Koncert miał dziwnie nieskładne brzmienie:
wpierw grały zmysły, potem sumienie.

Lustro ma zgagę, wszystko mu się odbija.

Zakaz to najlepsza propaganda.

Nic tak serca nie studzi, jak poznawanie ludzi.

"Traktuje ją jak powietrze" - lecz bez powietrza żyć nie można.

Postaw świnię przy korycie, a rozpłynie się w zachwycie.

Czasami najwięcej rzucają cienia własne wyjaśnienia.

Najgłośniejsze hurra w orła nie zmieni knura...

Nie zawsze trzeba mieć za drania tego, co jest innego zdania.

Musiała mu przypomnieć, że miał się z nią zapomnieć.

Kochać ludzi, wszystkich ludzi? O, jak to trudzi!

Nim język puścisz w taniec, załóż na mordę... kaganiec!

Oto para idealna,
on Amor, ona amoralna.

Powodzenia połowa - wierzyć we własne słowa.

Szczęścia szuka w pornografii, kto inaczej nie potrafi.

Ludzie mali nie cierpią swojej skali.

Nic tak nie potrafi gryźć jak cudzy laurowy liść.

Najbardziej zawsze nadęci, kastraci i impotenci.

Była wierna jak skała, lecz czasami kruszała.

Rzekła lilia do motyla:
- Nikt nie patrzy, niech pan zapyla!

Była piękna, dobra, święta, do dziś płacę alimenta.

Doświadczenie - to dar nieba. Masz, gdy go ci już nie trzeba.

Do rządu, nierządu i pogody ma zaufanie tylko młody.

Piekło na człowieka w jego sercu czeka.

Prawda kole w aureolę.

Nie każdy jest taki mądry, by żonę woleć od flądry.

Minęła młodość i uroda, została reszta - szkoda!

Modli się pod figurą - a diabła ma za skórą.

Modli się pod figurą, wszystko mu jedno pod którą.

Często trwalszy ślad na piasku niźli życie pełne blasku.

Ludzkość - to brzmi butnie, i zawodzi okrutnie.

Mogił i łez kraina w sercu się kończy i zaczyna.

Niech skórę łoją, byle nie moją.

Daruj minutom, dniom, godzinom - miną...

Do żłobu każdy trafi, choć nie zna geografii.

Nie zna imienia pana, a już randka rozbierana.

Sól i uczucia chronią nas od zepsucia.

Cnota to kopalnia złota.

Dziewczęcym udkiem bronię się przed smutkiem.

Fortuna toczy się kołem, pod kołem to pojąłem.

Rzekł ktoś rzucając chudą żonę: - Kości zostały rzucone!

Dureń z miłości się zabija, a mądry wzgardzi i omija.

Brak okazji, odwagi, ochoty - powody niejednej cnoty.

Przyjrzałem się tej Ewie - niech jabłko wisi na drzewie!

A kiedy strzyżesz owieczki, opowiadaj im bajeczki.

Każdy ma całą śmierć, choćby miał życia tylko ćwierć.

Rwie się wątła nitka cnoty w labiryntach ochoty.

Szumi las, ma czas.

Niektórzy wysoko lecą nie dzięki skrzydłom, lecz plecom!

Innych nie sądzę, sam też lecę na pieniądze.

Jak ocalić takie jagnię, które samo wilka pragnie.

Największa krzywda, jaką znają dzieje,
gdy krzywdy chcącej krzywda się nie dzieje.

Czas ludzi łudzi.

Bardziej potrafi nam popsuć krew pchła niźli lew.

Pomału się zakochiwałem, odkochiwałem cwałem!

W pogoni za ideałem, wszystkie świństwa popełniałem.

A może tylko zmieniamy ramy, gdy umieramy.

Postępek męski - uśmiechem witać klęski.

Chcesz być szczery? A masz wariackie papiery?!

Styk - i ostygł!

To pieści zuchwały, co kocha nieśmiały.

Alimenta - to niespodziana rozkoszy płęta.

Jak atutowy as zabija wszystko czas.

Tym wściekłość losów na siebie kruszę,
że zawsze wolę to - co muszę.

Najlepsza w świecie emerytura, to pod ziemię dać nura.

Nie pojmie głodnego syty, bo ich różnią apetyty.

Dzięki długoletniej wprawie sam siebie trawię.

Czasem, gdy runie piedestał, widać, że nikt na nim nie stał.

Wygłaszaj wzniosłe zasady, łatwiej wtedy popełniać zdrady.

Mówię. Krzyczę. Piszę. Czy warto było mącić ciszę?

Cierpliwość trzeba mieć anielską, ażeby znosić własne cielsko.

Pokrywa całus albo kwiat intencje najpodlejszych zdrad.

Pamięć niech będzie przeklęta. Wciąż robi remanenta!

Żona mi odpowiada, bo mi nie odpowiada.

Ja byłem zwierzę. Ona święta. Ale szeptała: - Lubię zwierzęta!

Aby się oprzeć o ideały, trzeba, by one się opierały.

Mądry nawet tej nie wierzy, z którą aktualnie leży.

Co robimy od stuleci? Dzieci...

Nie ma mistrzów. U Amora każdy za terminatora.

Głos przyrodzenia zagłusza głos sumienia.

Łajno dla łajna to fajna ferajna.

Nie narzucaj światu swojego formatu.

Nie zaglądaj w spraw kulisy, siedzą tam zawsze świnie i lisy...

Była w sam raz na jeden raz.

Na żadne zbytki nie mam ochoty, a zwłaszcza już na zbytek cnoty.

Milczenie jest złotem... Potem.

Aby kobiety gubić, trzeba kobiety lubić.

Kocham bliźnich jak braci - gdy szczodrzy i bogaci.

Myjcie się, dziewczyny, nie znacie dnia ani godziny.

Nie da ci ojciec, nie da się matka tego, co może dać ci sąsiadka.

Nigdy żadnemu z nas nie powiedziała pas.

Gdzież takie ziarna co chwalą żarna?

Na miłości zęby zjadłem, każdy z innym czupiradłem.

Cierpienie, gniotąc nas, człowieka zmienia w głaz.

Niech żywi nadziei nie tracą. Nadziei? Ale na co?

Kto ojcem dziecka? Pomoc sąsiedzka.

Jak świat światem bat źle współżyje z grzbietem.

Modelowała go natura z młodego orła - na starego knura.

Obdziela i obdziera nas czas.

Cóż pozostało cioci, jak być aniołem dobroci.

Tylko dzięki bladze z prawdą sobie radzę.

Ssać umieją z wszystkich cycy - gdy z nich dobrzy politycy.

Alimenty - tarapaty taty.

Zaloty - polowanie na panie.

Dopiero syty ma apetyty.

Cóż pozostało cioci, jak być aniołem dobroci.

Tylko dzięki bladze z prawdą sobie radzę.

Ssać umieją z wszystkich cycy - gdy z nich dobrzy politycy.

Alimenty - tarapaty taty.

Zaloty - polowanie na panie.

Dopiero syty ma apetyty.