(...) Dodajmy tutaj, że postać dandysa jako wzór kulturowo-egzystencjalny była bliska Kaltenbrunnerowi, uważał wręcz, że to dandys zachował jeszcze pewne pojedyncze elementy, z których składały się dawne wzorcowe postaci – święty, bohater, mędrzec.
W latach 1981-85 opublikował trzytomowe dzieło Europa. Seine geistigen Quellen in Porträts aus zwei Jahrtausenden – zbiór ponad stu pięćdziesięciu kilku- lub kilkunastostronicowych portretów, a raczej biograficznych esejów lub wręcz mikromonografii poetów, pisarzy, filozofów, świętych, mistyków, artystów, uczonych ze wszystkich narodów Europy (Polskę reprezentuje hrabia August Cieszkowski). Pomieścił w nim – unikając wyuczonych uprzedzeń, politycznych przesądów, ideologicznych afektów – całe spektrum europejskiego ducha, we wszystkich jego odcieniach, odmianach, tonacjach. Po mistrzowsku łącząc „życie i twórczość”, znalazł miejsce zarówno dla ludzi znanych i wielkich, jak i dla postaci zapomnianych, dziwaków i outsiderów zepchniętych na margines lub do podziemia życia duchowego, dla Tomasza z Akwinu i Alfreda Schulera – „kosmika” i pogańskiego apokaliptyka, dla Hildegardy von Bingen i dla Ciorana. Nie oznacza to rzecz jasna, że wszyscy z nich są mu jednako bliscy. Najsilniej przyciągają go ci, którzy – jak na przykład de Maistre, Nietzsche, Donoso Cortés, Guénon, bracia Jüngerowie, Jacob Burckhardt – mają poczucie nieusuwalnej złożoności ludzkiego świata, godzą się z faktem, że nasza egzystencja daje się zracjonalizować jedynie fragmentarycznie, potrafią dostrzec sprzeczności, tragizm, a po części i demonizm, przenikające i rządzące historią, są radykalnie sceptyczni wobec „wielkich rozwiązań”.
W latach 1987-1992 opublikował drugą monumentalną trylogię Vom Geist Europas, zbiór ponad stu esejów poświęconych nieprzemijalnym wartościom Zachodu, czyli naszej „matczyny”, europejskim formom życia, krajobrazom, ideom, sylwetkom, tradycjom. Pragnął rozbudzić świadomość, że jesteśmy uczestnikami i dziedzicami ponadindywidualnej tradycji. „Pokolenie – pisał – które tej świadomości już nie zna, jest generacją Kaspara Hausera: wydziedziczoną, ślepą na wartości, sproletaryzowaną. Bez tradycji nie ma tożsamości”.
Już wcześniej pojawiał się u niego motyw chadzających własnymi drogami konserwatywnych samotników, konserwatywnych partyzantów, żyjących poza organizacjami i partiami, będących jednoosobowymi centrami oporu przeciwko wszechwładnej niwelacji społecznej i kulturalnej. I tę strategię wybrał. Zamiast fascynować się cybernetyką, pisze o Atenach i Sparcie jako o wzajemnie dopełniających się przeciwieństwach, o barokowym malarstwie, o magii zapachów, wonności i kadzideł w różnych religiach i kulturach („od olejku różanego do dezodorantu”), wygłasza „pochwałę snu” i „oświeconego obskurantyzmu”. Wędruje w przeszłość Europy, a może lepiej – w jej duchową głębię – aby wydobywać spod kurzu zapomnienia i przywracać życiu duchowemu zapomniane postaci, idee i wartości, tworzące całe bogactwo jej duchowej kultury. Skonstatuje:
Zachód (Abendland) nie istnieje już jako duchowa, metapolityczna i polityczna jedność. Upadł, chociaż na sposób inny niż przewidywał Oswald Spengler w swoim monumentalnym dziele. Koniec Zachodu nie oznacza jednak w żadnym razie, abyśmy mieli poddawać się rezygnacji. Stary, wielki Zachód zniknął, ale mamy przecież młodą, mniejszą Europę. Nie znamy nowych brzegów, ku którym zmierzamy. Lecz odwołanie się do tego, co zachodnie, co we wzorcowy sposób manifestuje się w Sofoklesie i Wergiliuszu, Augustynie i Mistrzu Eckharcie, w Antonellu i Goethem, może być czymś więcej niż tylko nostalgią lub historiograficzną erudycją. Zachód upadł, zaś Europa może tylko wówczas starać się o pozostanie Europą, jeśli kierować się będzie zachodnią tradycją. I dalej wyznawał: Są jeszcze europejscy ludzie, w których żyje zachodni duch. Do szczęśliwych zrządzeń losu w mym życiu zaliczam darowane mi wcześnie spotkania z tymi ludźmi. Nie tworzą oni żadnej partii, żadnej sekty, żadnego koleżeńskiego związku. Są wspólnotą indywidualności.
To oni z łagodną niezłomnością trwają przy przekonaniu, iż znakiem prawdziwej religii i kultury jest to, że hałas żyjących nie zagłusza szeptu umarłych. Kaltenbrunner naucza teraz, że człowiek konserwatywny woli stać na straconym posterunku, niż biec z duchem czasu; że „katastroficzne przeczucia nie przeszkadzają mu, niezależnie od tego, kim jest – szarym człowiekiem czy genialnym twórcą – wypełniać obowiązków dnia codziennego, a nawet pozostawić po sobie coś wartościowego, jakieś dziedzictwo, którym żywić się będą inni”.
Znamienne, że zjednoczenie Niemiec jedynie przyspieszyło ucieczkę na „wewnętrzną emigrację” pisarza, który w drugiej połowie lat 80. XX w., przed politycznym przełomem, raz jeszcze zabrał głos w kwestiach politycznych i historycznych. W 1986 roku włączył się w „spór historyków”, publikując na łamach „Rheinische Merkur” artykuł Strach przez martwym drapieżnikiem (martwy drapieżnik to oczywiście Adolf Hitler). W 1987 roku na łamach miesięcznika „MUT” opublikował głośny artykuł zatytułowany Czy Hitler określa dyrektywy naszej polityki?, przedrukowany potem przez inne prawicowe i konserwatywne periodyki.Tuż przed zjednoczeniem, w 1988 roku, pod jego redakcją ukazała się książka Was ist deutsch? Die Unvermeidlichkeit, eine Nation zu sein(Co jest niemieckie? O nieuchronności bycia narodem). W tym okresie po raz ostatni wypowiada się publicznie na temat narodowej i państwowej polityki, pisze o potrzebie „nowej niemieckiej lojalności” wobec narodu, atakuje oficjalny „rozrachunek z przeszłością”, podkreśla konieczność zerwania z tradycją samooskarżeń, postuluje, aby zaprzestać spoglądania na historię Niemiec wyłącznie przez pryzmat Trzeciej Rzeszy.
Potem nie napisał już żadnego publicystycznego artykułu (na co komu publicystyczne i felietonowe jęki jednodniówki), przestał troszczyć się o konserwatywny światopogląd i kształt konserwatywnej prawicy, całkowicie wycofał się z życia publicznego i politycznego, uciekł z „planowej gospodarki rynkowej” i współczesnej antykultury do „transcendentalnej gospodarki równoległej”, do szarej strefy ducha, której jeszcze nie kontrolują technokratyczni totalitaryści i kulturalni nihiliści. Czy miał to być akt samotnej, konserwatywnej rewolty przeciwko współczesnemu światu? Absolutne wyzwolenie spod „dyktatury aktualności”? Czy pójście za radą podziwianego przezeń Nicolása Gómeza Dávili, że walkę ze współczesnym światem trzeba toczyć w samotności, bo tam gdzie dwóch, tam zdrada?
Nad motywami „ucieczki” Kaltenbrunnera zastanawiał się w zeszłym roku na łamach kwartalnika konserwatywnej prawicy „Sezession” Götz Kubitschek, który w swoim wydawnictwie wznowił w 2008 roku jedną z jego książek. Kaltenbrunner, przypomina Kubitschek, wycofał się z życia publicznego i politycznego, nigdy jednak nie wyjaśnił motywów swojego kroku, nie tłumaczył się i nie usprawiedliwiał, milczał. Czy odszedł zawiedziony, że zjednoczenie Niemiec nie stało się żadnym przełomem i wszystko zostało po staremu? A może – domyśla się Kubitschek – doszedł do przekonania, że jakakolwiek forma uczestnictwa w działalności publicznej to marnotrawienie czasu na błahostki? Może ocenił, że jego, wcale nie taki mały, wpływ jako wydawcy i publicysty tak naprawdę niczego nie był w stanie zmienić (akurat na rok przed zjednoczeniem wydawnictwo Herdera zawiesiło publikowanie „Inicjatywy”)? A może po prostu uznał, że powiedział wszystko, co miał do powiedzenia w kwestiach politycznych? W politycznych zapewne tak, ale nie w innych. Połowa lat 90. XX w. to niezwykła erupcja twórczej energii Kaltenbrunnera: po wydaniu niewielkiej książeczki o „symbiozie dusz Katarzyny Emmerich i Clemensa Brentano”, opublikował w roku 1993 obszerną książkę Johannes ist sein Name. Priesterkönig, Gralshüter, Traumgestalt (Jan jest jego imię. Król-kapłan, strażnik Graala, postać marzenia), którą austriacki admirator jego twórczości „integralny tradycjonalista” Martin Schwarz zaliczył – obok Das Mysterium des Grals Juliusa Evoli i Templer und Rosenkreuzer Wolfganga Frommela – do najważniejszych i najwnikliwszych dzieł poświęconych, fundamentalnemu dla duchowej samoświadomości Europy, mitowi Graala. W trzy lata później pojawiło się liczące 1390 stron dzieło Dionysius vom Areopag. Das Unergründliche, die Engel und das Eine (Dionizy Areopagita.Niezgłębione, anioły, Jedno). Uważa się, że jest to jeden z najpiękniejszych, najsubtelniejszych i najgłębszych w naszej epoce manifestów europejskiej duchowości, w którym autor „z delikatną wrażliwością i niezwykłym znawstwem rozjaśnia metafizyczną tkankę czasów”. Wspomniany wyżej Martin Schwarz przyznał, że nie potrafi w piśmiennictwie niemieckim znaleźć czegoś porównywalnego. To dzieło życia, opus maximum, filozoficzno-teologiczno-literacka summa, symbioza i synteza, w której idee wyrażone są na sposób estetyczny, filozoficzny monolog przechodzi niezauważalnie w liryczną prozę lub modlitwę. Jak napisała komentatorka jego twórczości Magdalena Gmehling:
Czytelnik prowadzony jest do subtelnej medytacji i refleksji nad nauką Dionizego o ponadboskim, niezgłębionym, nadbytującym „Jednym”. Wiruje razem w korowodzie anielskich hierarchii pojmowanych jako „myśli Boga”. Transcendentalne rozświetlenie bytu, restytucja duchowo-duchownej tradycji pod mityczno-mistycznym znakiem, a wreszcie odczucie tego, co niezmienne i święte – oto, co porusza przekraczającą dogmaty filozofię Kaltenbrunnera, która nie zna topornego dualistycznego myślenia.
Swoim dziełem dołączył Kaltenbrunner do grona niemieckich, chrześcijańskich, teozoficznych i gnostycznych wizjonerów, proroków i „wtajemniczonych”. I całkowicie odsunął się od świata. A przecież tego „spirytualnego idealistę” i „metafizyka światła” lewicowy publicysta Claus Leggewie nazwał niegdyś „absolutną supergwiazdą nowego niemieckiego konserwatyzmu”. Kaltenbrunner publikował nie tylko w pismach konserwatywnych, jak „Zeitbühne”, „Criticón”, „Epoche”, czy konserwatywno-liberalnych jak „MUT”, ale również w czasopismach i gazetach głównego nurtu jak „Die Welt”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Rheinische Merkur”, występował w radio i telewizji, brał udział w licznych konferencjach, seminariach i publicznych debatach z udziałem znanych postaci establishmentu politycznego i kulturalnego, wygłaszał wykłady i prelekcje. Było w nim coś z „konserwatywnego dandysa” poruszającego się lekko po salonowym parkiecie.
W latach 80., kiedy odszedł w kierunku apolitycznego „wiecznego konserwatyzmu”, pochwalił go sam prezydent Richard von Weizsäcker, a kanclerz Kohl wysłał list do czasopisma „MUT”: „Wielce szanowny panie Kaltenbrunner, jako stały czytelnik »MUT« studiuję – częstokroć z wielką sympatią i aprobatą – Pańskie artykuły”. Kanclerz cenił je szczególnie za „zaangażowaną, acz rzeczową argumentację”, ponieważ jednak pewne sądy wydały mu się niesprawiedliwe lub nietrafne, zaprosił Kaltenbrunnera do siebie, aby mogli „w spokoju porozmawiać”. Nie wiemy, czy doszło do pogawędki z kanclerzem, wiemy, że gdyby chciał, Kaltenbrunner mógłby błyszczeć na salonach jako „konserwatywny dandys”. Tymczasem wycofał się do swojej klauzury w Kandern, w miasteczku liczącym 8 tys. mieszkańców, położonym w najdalszym, południowo-zachodnim krańcu Niemiec, w, graniczącym ze Szwajcarią i Alzacją, powiecie Lörrach, u podnóża Schwarzwaldu. W domu, stającym na skraju miasteczka, na końcu ulicy, która zaraz przechodzi w polną drogą biegnącą do lasu, nie ma komputera, telewizora, radia, telefonu, faksu i Internetu, dzwonka u drzwi. Mieszkaniec tego refugium, „świecki mnich” Gerd-Klaus Kaltenbrunner ze światem utrzymuje wyłącznie kontakt listowny (listy odbiera sam na poczcie), nie posiada samochodu, bardzo rzadko przyjmuje gości na rozmowę (oni zdradzili nam trochę szczegółów o jego dzisiejszym życiu). Pije herbatę z ziół, które sam zbiera, raczy się wyłącznie miejscowym winem, je najprostsze, bezmięsne potrawy. W 2007 roku odpowiedział na pytania konserwatywnego tygodnika „Junge Freiheit”, gdzie od czasu do czasu zamieszcza recenzje, notatki i zapisy lektur. Na pytanie o ojczyznę odpowiedział, że jest nią „mój ogród i moja biblioteka”. Kiedy w jednym z tekstów cytował jednego ze swoich ulubionych autorów, francuskiego moralistę i mistyka Josepha Jouberta: „Jeśli chcesz dobrze myśleć, mówić, pisać i działać, stwórz sobie najpierw odpowiednie miejsce”, miał na myśli zapewne to miejsce, w którym żyje. Przytaczał też inną myśl Jouberta: „Każdy płomień, jeśli ma świecić, potrzebuje pustej przestrzeni wokół siebie. Bez przestrzeni nie ma światła”. On też zbudował sobie pustą przestrzeń, by jego własne, wewnętrzne światło miało wystarczająco wiele miejsca. Wybrał „pustelnię”, ponieważ „jedynie w samotności potrafimy myśleć prawdy inne niż tylko taktyczne” (Nicolás Gómez Dávila). Być może zresztą za jego egzystencjalnymi wyborami kryje się coś jeszcze głębszego, jak utrzymuje bowiem pewien duchowny, który kilkakrotnie odwiedzał Kaltenbrunnera, któregoś dnia w latach 90. podczas spaceru po ogrodzie w życie pisarza nagle, jak ognisty grom, wtargnęło „ponadnaturalne światło”.
„Czytanie i modlitwa” są dlań dwoma wymiarami tej samej czynności duchowej; czyta dzieła klasyczne, brewiarz rzymski sprzed II Soboru Watykańskiego, psalmy, pisma Ojców Kościoła, mistyków i dawnych teologów, hymny kościelne, Dantego, Angelusa Silesiusa, Jakuba Böhme,pięciotomowy „Der Fränkische Koran” autorstwa zapomnianego poety i katolickiego mistyka Ludwiga Derletha (owoc prawie czterdziestoletniej pracy). Poza „Junge Freiheit”, pisuje do niszowych religijnych czasopism jak ewangelicki kwartalnik „Quatember. Viertlejahreshefte für Erneuerung und Einheit der Kirche” związany z Berneuchener Bewegung, do dwumiesięcznika „Vobiscum”, organu arcybiskupstwa Vaduz, wydawanego pod opieką arcybiskupa Wolfganga Haasa, w tradycjonalistycznym „Theologisches” i sedewakantystycznym „Einsicht” (organ Koła Przyjaciół Una Voce). Spod jego pióra wychodzą misterne miniatury apologetyczne i hagiograficzne (ulubioną świętą Kaltenbrunnera, której poświęcił całą książeczkę, jest święta Filomena), portrety pisarzy i myślicieli religijnych, mistyków, krótkie eseje poświęcone np. ikonie jako „oknu do transcendencji”, „tajemniczemu światu apokryfów”, sztuce sakralnej i liturgicznej itp. Określa się jako „chrześcijański ezoteryk” (w tym sensie, w jakim „ezoterykami” są Dionizy Areopagita lub Mistrz Eckhart) i „pogodny apokaliptyk”. Uważa się za członka Kościoła katolickiego, którego już prawie nie ma, nie realnego Kościoła papieży, lecz „Kościoła prawie niewidzialnego”, tożsamego z „ostatnią trzódką wiernych”, który mógłby – wedle jego propozycji wyrażonej na łamach „Einsicht” – nosić nazwę „Kościół integralno-katolicki”, „Kościół katolicko-ortodoksyjny” ewentualnie „Katolicki Kościół Czasów Ostatecznych”. Paralelę dla tego „Kościoła”, w którym za dziesięć, dwadzieścia lat możliwa będzie już tylko sukcesja„metaintelektualna” i mistyczna, dostrzega we wspólnotach rosyjskich staroobrzędowców.
Do tego punktu doszła niezwykła droga duchowa Gerda-Klausa Kaltenbrunnera; jeśli porównać jego sytuację z tą sprzed lat, to można powiedzieć, że wybrał milczenie. Pytany przez „Junge Freiheit”, jaka jest jego ulubiona muzyka, odpowiedział, „muzyka ciszy”. O tej muzyce pisał przed wielu laty w eseju „Grzech śmiertelny – hałas”:
Wszystko, co wielkie, rośnie w ciszy. Nie ma duchowej iluminacji, nie ma słowa brzemiennego w sens, które nie zawdzięczałoby siebie ciszy starszej niż świat. Język, który waży, otoczony jest wielką ciszą. Nie składa się tylko ze słów, lecz ze słów i milczenia. Tak, jak ukwiecona gałąź wiśni narysowana tuszem na japońskich rysunkach, pozornie izolowana drży na tle białego papieru. (…) Burza, morska kipiel nie hałasują. Ich dźwięki są tylko kontrapunktem owej wszechobejmującej ciszy, pierwotniejszej niż wszystkie zjawiska we wszechświecie. Kto się ku niej zbliży, zrozumie słowa proroka Izajasza, które tak lubił Goethe: „W spokoju jest wasze ocalenie, w ciszy i ufności jest siła wasza”. Czy odnalazł ją w swoim hortus inclusus?
Zanotował gdzieś: „Pisarz jest rodzajem anioła, który leci poprzez niebiosa, dotyka ziemi, po czym znowu odlatuje do domu”. Tę definicję można chyba odnieść do niego samego.
Tomasz Gabiś cały artykuł o Kaltenbrunnerze tutaj
Pierwodruk: „Arcana” nr 96 (2010).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.