Przed oczyma jego, Andrzeja, rozpościera się teraz wielometrowa przestrzeń zastawiona odkopanymi setkami trumien. Nie są to trumny normalnej wielkości, w jakich grzebie się ludzi, lecz jakby ich modele podobne do surowych skrzyneczek służących kobietom do przechowywania drobiazgów rodzaju srebrnej biżuterii. Początkowo on, Andrzej, sądzi, że ogląda cmentarz przeznaczony dla krasnoludków, ale już po chwili wie, iż przypuszczenie nie może odpowiadać prawdzie, gdyż pudełeczka są zbyt małe, aby skrywać truchełka skrzatów.
Niemniej skrzyneczki w każdym prawie szczególe przypominają właśnie trumny.
Zrobione z czarnego dębu, zaprawione przez czas i stwardniałe w wilgotnym piachu, gdyż wydmy są suche jedynie przy powierzchni, stoją w regularnych szeregach na sypkiej bieli podłoża. Poza rytymi w drewnie kwiatami podobnymi do nieśmiertelników nie mają żadnych ozdób, w tym znaków religijnych ani tabliczek oznaczających, kto i kiedy wypełnił swym ciałem wnętrze trumienki. Przypominają nam się cmentarze ludzi, na których pyszne nagrobki sąsiadują z zapadniętymi dołami, gdzie rosną chwasty, jakby obok siebie leżeli lepsi oraz gorsi. Ale nie lepsi są dłużej zapamiętywani i nie o lepszych pamięć jest przekazywana poprzez napisy wykute w kamieniach.
Trumienki mają szereg otworów wywierconych w wiekach, jakby starano się zapewnić małym nieboszczykom możliwość oddychania słonym powietrzem pobliskiego morza.
Początkowo on, Andrzej, nie pojmuje sensu tego zabiegu, ale wdrażając myśl w intencje nieznanych wytwórców skrzynek i pamiętając, że zakopuje się u nas trumny z powodów higienicznych, przypuszcza, iż znaleziona sposób naturalnego wysuszania zwłok. Otwory zapewniają obieg powietrza wysuszonego przez wierzchnie warstwy piasku. Nie czuć przecież tej ohydnej woni, jaką wytwarza gnijące po śmierci ciało człowieka czy małego zwierzęcia, nad wszystkim dominuje zastarzały zapach dębu, może trochę za słodki, lecz pachnie jedynie zmarłą dąbrową.
Gdy tak patrzymy na niezrozumiały, miniaturowy cmentarz i gdy on, Jakub, jest zdania, iż w czasie naszego snu silny wiatr od morza odwiał dziwaczne cmentarzysko, malutki Pleton odwraca się ku nam powoli, uroczyście, by wyjaśnić rzecz całą.
– Cmentarz nie narodzonych – mówi podniosłym tonem. – To jest cmentarz nie narodzonych.
Bywają wyjaśnienia ciemniejsze od ich braku i takim właśnie częstuje Pleton jego, Andrzeja, który doskonale pamięta liczne, także samodzielne, wyprawy skrzatów w poszukiwaniu owego cmentarza, ale przecież nie wie nic więcej.
Ociężale podnosimy się z piasku i pijemy łyk ciepłej wody z butelki schowanej w torbie.
Potem ostrożnie zbliżamy się do cmentarza i bierzemy w dłoń pierwszą z brzegu, lekką trumienkę.
– Więc kto w niej spoczywa? Kto? – pyta on, Andrzej.
– Nikt – odpowiada nieśpiesznie Mechiavelli.
– Ten konkretnie Nikt – dopowiada Pitigoras – nazywałby się Paweł ze Sławna.
Urodziłby się w mroźny dzień dwunastego lutego tysiąc trzysta dziewiątego roku. Studiowałby medycynę w nowo założonym Uniwersytecie Karola w Pradze. Wynalazłby ziołowe, skuteczne leki przeciwko nowotworom. Zostałby za to spalony w roku tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym pierwszym, gdyż człowiekowi nie wolno ingerować w zrządzenia Pańskie. Ale lek doskonalony przez dzielnych, odważnych ludzi dokonałby przewrotu w medycynie. Paweł ze Sławna nie urodził się jednak. Umarł w trzewiach matki swojej Marii, gdy utopiono ją w rzece Wieprzy, badając prawdziwość zarzutu o czary.
– A ten Nikt? – wskazujemy na trumienkę podobną do wszystkich, lecz stojącą w innym rzędzie.
– To ona Nikt – tłumaczy Sefona. - Anna Magdalena Przypołudnik. Mogła urodzić się dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. Byłaby dzieckiem nieślubnym, owocem młodzieńczej namiętności poczętym w aromatach stogu siana na polu za wsią Lipnica. Została wyskrobana, by nie plamić honoru rodziny i nie dopuścić do mezaliansu, jakim byłby ożenek jej matki, córki przełożonego olbrzymiego gospodarstwa rolnego, z chłopakiem, który śmierdział obornikiem, gdyż w takim miodzie pracował. Nie narodzona Anna Magdalena w dziewiętnastym roku życia napisałaby gruby tom wierszy. W dwanaście lat później do poezji tych świat przyłożyłby skromny stempel Nagrody Nobla.
Matka Anny żyje, jest wożona samochodem marki „Mercedes”.
– I jeszcze ta – prosi on, Andrzej.
– Ach, ten Nikt – zastanawia się Didirot. – Twórca logicznej, materialistycznej teorii bezprzyczynowości w przyrodzie. Zwałby się Piotr Janusz Nemesius. W roku tysiąc osiemset trzydziestym został w łonie matki Ludwiki przekłuty długim bagnetem. Ostrze wymóżdżyło jego niedojrzałą, ośmiomiesięczną głowę, która miała kiedyś skonstruować filozoficzny system o nieocenionej wartości dla rozwoju nauk przyrodniczych i humanistycznych. Postęp ludzkiego świata zmieniłby kierunek i nadałby sens wysiłkom jednostek oraz społeczeństw.
Jesteście bowiem uwikłani w sprawdzalne doświadczalnie teorie przyczynowości, ale są one prawdziwe tylko na pewnym poziomie, nazwijmy go ziemskim. Nemesius przeniknąłby prawa wszechświata. Einstein uszczknął z nich tylko drobną cząstkę.
Nemesius miałby teraz pomniki, monografie, biografie, erę w dziejach człowieka, a tak posiada tylko tę trumienkę, w której przebywa Nikt.
– Więc jest to cmentarz nie narodzonych geniuszy? – konkluduje on, Andrzej. – Taki mizerny symbol. Wieloznaczny, więc nic nie znaczący.
– I tak, i nie – spokojnie tłumaczy Pleton. – W każdym razie nie tylko geniuszy.
Krasnoludek pochyla się i wydłubuje spod przypadkowej trumienki czarne ziarnko piasku.
– To również ślad nie narodzonego. Byłby głośnym mordercą. Nienawidzonym przez jednych, czczonych przez drugich jako bohater. Najpierw, oczywiście, byłby rozkosznym maleństwem z dużymi oczyma, ze słodkimi dołeczkami w buzi, z kręconymi włoskami na głowie. Pieszczochem matki, ciotek i znajomych. Już w wieku dwóch lat budowałby inteligentne zdania wzbudzające podziw i wesołość.
W wieku dziewięciu połamałby żebra dziewczynce w szkole. Poczułby wtedy pierwszy nie zastąpiony niczym smak cudzego cierpienia. Mając wspaniale rozwinięty mózg, zrozumiałby, iż najlepiej zadawać cierpienie i chlubić mord w majestacie aprobowanych przez społeczeństwo racji. Pełno tu takich kamyczków.
Niestety, matkę tego bohatera kopnął w brzuch jego własny ojciec. Poronienie, bolesna strata.
– A te różowe drobiny piasku to z pewnością nie narodzone dziwki? – próbuje zgadnąć on, Andrzej.
– Chyba oszalałeś, Zatraceński – krzyczy wzburzona Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – Handlowanie pupą nie jest złem. Większość oficjalnych żon sprzedaje się mężom za pracę, prezenty i uległość. Te, które nazywasz dziwkami, są znacznie tańsze. A różowe ziarenka to nie narodzeni naiwni. Ty mógłbyś być takim ziarenkiem, gdyby los ci pomógł przed pięćdziesięciu laty.
Od morza zrywa się ciepły wietrzyk i zaczyna pracę na wędrujących wydmach.
Podrywa niektóre drobiny i toczy je w kierunku lądu. Wkrótce robi się silniejszy, choć wcale nieporywisty. Cmentarz nie narodzonych powoli pogrąża się w piaskowy niebyt.
– Po co? – bezradnie pyta on, Andrzej Zatraceński. Ma na myśli szereg niejasnych zagadnień: dlaczego skrzaty poszukiwały cmentarza przez prawie całe lato, jaki był cel jego odnalezienia, co powoduje, iż bez żalu patrzą, jak ponownie staje się wydmą?
Mechiavelli robi perskie oko, wypluwa piasek, który wiatr nawiał mu do ust, i odpowiada również pytaniami:
– Po co panna Nu-Nu chce lecieć na latawcu, a twój sąsiad zbiera modele samochodów?
Po co czytałeś książki i dlaczego kobiety muszą mieć zawsze modne buty? Po co na działkach ludzie sadzą kwiaty i po co jedzą je mszyce?
Tych pytań jest kilkaset i on, Andrzej, zdaje sobie sprawę, że większość rzeczy i czynności wykonywana jest przez ludzi bez powodu i wyraźnego celu, bo stanowią wypełniacze czasu, jaki jest przeznaczony.
Piasek, który najpierw sypał stoki przed trumienkami, wypełnia już szczeliny między nimi i gromadzi się na wieczkach. Opuszczamy cmentarz nie narodzonych, brnąc po piachu w kierunku morza.
Anatol Ulman, Potworne poglądy cynicznych krasnoludków
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.