sobota, 30 listopada 2013

Teodor jak miecz


Imię Teodor, podobnie jak Makary, było tak częste, że zawsze do odróżnienia jednego Teodora od drugiego potrzebny był przydomek. Ten, o którym tu mowa, nazywany jest tradycyjnie Teodorem z Ferme, od miejscowości, w której zamieszkał dopiero na starość i w której umarł; za życia musiano go więc nazywać jakoś inaczej. Może był znany jako Teodor-Miecz? Bo zapisano o nim, że bardziej niż ktokolwiek znienawidził ludzką chwałę i że wprawdzie spotykał się z ludźmi, nie usuwając się całkowicie na ubocze, ale był dla nich „jak miecz”. A także, niezbyt konsekwentnie, że trzy rzeczy uważał za najważniejsze: ubóstwo, ascezę i ucieczkę od ludzi. Widocznie tę ucieczkę uprawiał nie w kilometrach, tylko w ostrych słowach.

Był uczniem Makarego, a więc pierwotnie musiał mieszkać w Sketis, jako samodzielny mnich jednakże osiadł w Celach. Ubóstwa nauczył go Makary, ale zdaje się, że ta nauka trafiła w Teodorze na grunt wyjątkowo podatny. Był on człowiekiem piśmiennym i miał trzy książki, które z pożytkiem duchowym czytał sam i pożyczał innym umiejącym czytać. Widział, że przynoszą one pożytek, a mimo to fakt ich posiadania leżał mu na sumieniu; toteż poszedł z tym problemem do Makarego, a dowiedziawszy się, że wprawdzie robi dobrze, ale ubóstwo jest jeszcze lepsze — natychmiast sprzedał książki, a uzyskaną zapłatę rozdał ubogim. Niewątpliwie mistrz rozwiązał ten problem zgodnie z jego najgłębszą tęsknotą serca.

Miłość do samotności także miał wrodzoną, miłości bliźniego zaś musiał dopracowywać się z trudem. Nic dziwnego, że bywał jak miecz! Wielcy starcy usiłowali to jego skrzywienie korygować. Pambo, proszony o „słowo", powiedział mu kiedyś: Idź, okazuj litość każdemu, bo litość ma swobodny przystęp do Boga. Ale ani autorytet Pambo, ani przykład Makarego czy Antoniego nie potrafiły skłonić Teodora, żeby miał litość na przy kład dla czyjejś próżnej chwały. A miał nos wyżła na wszelkie jej przejawy, choćby najstaranniej uszminkowane na cnotę. Jakiemuś gościowi, który pokornie prosił go o pouczenie, nie odpowiedział ani słowem przez trzy dni, a kiedy tamten wreszcie odszedł zawiedziony, Teodor mruknął do ucznia: To handlarz; chce się potem popisywać cudzymi słowami. Innym razem młody mnich przyszedł po radę, czyby na jakiś czas nie wstrzymać się od jedzenia chleba, zastępując go grochem. Teodor zamiar pochwalił, ale gdy tylko się okazało, że ów brat chce groch zmielić w piekarni, w której bracia mielili ziarno na mąkę i piekli sobie chleb — wycofał aprobatę i zganił ucznia za chęć publicznego demonstrowania swojej ascezy. Niejeden pustynny mądrala przekonał się kosztem upokorzenia, że swoich pięknych teorii lepiej nie rozwijać przed Teodorem, który absolutnie słów nie ceni. Chyba potrzebny był im taki piołun, taki miecz, choć nie ogłosili go świętym.

Trzeba mu przyznać, że tę nienawiść próżnej chwały równie konsekwentnie stosował wobec samego siebie. Wyświęcony mimo swych protestów na diakona, nigdy nie zgodził się pełnić tego urzędu, uważając się za niegodnego. Nauczać także czuł się niegodny, skoro sam grzeszny i w niebezpieczeństwie. Z początku nie chciał w ogóle mieć uczniów, uważając ich za pokusę i troskę, nawet gdyby mieli się uczyć od niego tylko rękodzieła. Później przyjął jednego; uczeń ten, Izaak, w przyszłości jeden z pustynnych świętych, wspomina, jak był zdezorientowany, kiedy starzec mu usługiwał, a na prośby wydawania poleceń w ogóle nie odpowiadał. Izaak w końcu przedstawił ten problem innym starcom, cieszącym się w Celach autorytetem, a ci przyznali mu rację i przyszli upomnieć Teodora: — Abba, ten brat przyłączył się do ciebie, żeby ci służyć: dlaczego nie dajesz mu żadnych poleceń? Odpowiedź była błyskawiczna: — Czy to ja jestem opat klasztoru, żebym mu rozkazywał? Jeśli chce, niech się uczy z mojego przykładu.

Ryzykowne stwierdzenie, bo przykład mógł objąć także i te cechy Teodora, których przekazywać raczej nie należało; ale jemu chodziło nie o postawę wewnętrzną, tylko o czynności służebne, w których gotów był przyjąć pomoc, ale nie całkowitą wyrękę. Absolutnie też nie pozwalał na żadne pobożne krętactwa wobec gości; gdyby przyszli, podczas kiedy śpi albo je, mają się dowiedzieć, co robi. Żeby zrozumieć sens tego polecenia, trzeba pamiętać, ze uczniowie słynnych starców miewali w takich wypadkach pokusę powiedzieć: „On się teraz modli", zamiast przyznać, że mistrz, nawet bardzo stary, mógłby spać albo jeść w ciągu dnia, kiedy zjawiali się goście: na pustyni jadło się przecież dopiero wieczorem, spało się tylko w nocy albo wcale. Ponieważ jednak goście, którzy odważyli się do niego przyjść, mogli się z góry spodziewać ostrego przyjęcia, było kwestią prostej sprawiedliwości, żeby upokorzenie spotykało także samego gospodarza. Na taką sprawiedliwość było Teodora stać. Może dlatego odwiedzano go pomimo wszystko?

Nie był na pewno pogodny ani tym bardziej radosny. Pod koniec długiego życia przyznał, że nosi habit już przez siedemdziesiąt lat, ale dotąd ani przez jeden dzień nie zaznał wewnętrznego pokoju; z drugiej strony jednak gotów był obywać się raczej bez niego do śmierci i prowadzić przez całe życie wewnętrzną walkę, niż znaleźć pokój ludzki tylko, niepełny i sztuczny. Wielu w naszych czasach znajduje pokój, jeszcze zanim Bóg im go ześle — powiedział kiedyś, i właśnie takiego pokoju nie chciał. Nic dziwnego, że wolny był od strachu: czego jeszcze mógł się bać człowiek, który zgodził się cierpieć? Chwilami Teodor wydaje się jakby poskładany w całość z elementów ze sobą sprzecznych: ten człowiek, który był dla bliźnich jak miecz, głosił jednocześnie i wierzył, że nie ma innej cnoty prócz tej jednej: nie gardzić. Ten człowiek, który przez całe życie nie zaznał słodyczy pokoju Bożego i mógłby mieć tysiączne wymówki, żeby szukać sobie ludzkich pociech — głosił jednocześnie i wierzył, że kto poznał, jak dobrze jest żyć w pustelniczej celi, ucieka od ludzi nie z powodu pogardy. Są ludzie bardziej lub mniej zdolni do radości, po prostu z natury; Teodor znajdował w samotności tyle szczęścia, ile go zaznać potrafił. Nie miał jednak złudzeń co do natury tego szczęścia, wiedział doskonale, że może być tak głębokie, iż właściwie nieodczuwalne; i że szukając go gdzieś płyciej, łatwo zniechęcić się i odejść. Chyba on jeden na pustyni potrafił powiedzieć, iż większy to dziw, kiedy ktoś wytrwa w życiu mniszym, niż kiedy odchodzi.


Za: Małgorzata Borkowska OSB, Twarze Ojców Pustyni, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2001

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.