poniedziałek, 18 grudnia 2023

Milczenie zastępuje samot­ność, odgradzając nas od ludzi ...

 


30 IV.  O  p r z y t a c z a n i u  a u t o r ó w  w  o b r ę b i e  w y w o d u  w ł a s n e g o. Stawiałem sobie nieraz pytanie, skąd właściwie może pochodzić potrzeba — którą stwier­dzam także u siebie — nawiązywania własnych wywodów do wypowiedzi znanych autorów czy też przytacznia ich w brzmieniu dosłownym, w trakcie wywodu. Może tu iść — tak czasem myślałem — o poparcie zdania własnego autorytetem uznanym: motyw oczywiście mało chwalebny. Że jednak u większości piszących nie to jest motywem istotnym, najlepszy dowód, że równie niemal chętnie przy­wodzi się zdania zdaniu własnemu przeciwne (służą wtedy za odskocznię) jak sprzyjające. Drugim pospolitym po­wodem jest chęć popisania się erudycją: grzech ciężki, którego ja chyba nie popełniam, bo przecież cytaty takie włączam też do zapisek przeznaczonych dla siebie samego. Trzeci powód to większa dosadność słownego ujęcia cudze­go, któremu, jak sądzimy, nasze nie sprosta. Czwarty jest ten, że sformułowanie tamtego pobudziło mnie do użycia zwrotów, które się nie dadzą zrozumieć inaczej jak w nawią­zaniu: np. gdy on użył jakiejś ciekawej przenośni, a ja snuję ją dalej. Sprawia to jednak wrażenie jakby braku samodziel­ności w zakresie wyobraźni, a często, ponadto, nadmiernego stylizowania i jakby wdzięczenia się i mizdrzenia; gdy bowiem tamten rzecz zobrazował spontanicznie i z pewnym rozmachem, ja mogę coś dodać, już tylko rafinując i subtylizując. Jest jeszcze i piąty wypadek, mający jednak sens tylko w zapiskach dla siebie samego: gdy mianowicie myśl moja nie jest dla mnie samego jeszcze dość jasna, i dla tymczasowego jej uchwycenia i przybliżonego sformułowa­ nia posługuję się słowami cudzymi, znaczącymi  m n i e j  w i ę c e j  to samo. Przeciągnięcie właściwej granicy między jednym ujęciem a drugim pozostawiam wtedy spodziewa­nemu dalszemu postępowi swej myśli.

Głębszy jednak, ciekawszy, szczególnie usprawiedliwio­ny, a bodajże i u mnie najistotniejszy wydaje mi się motyw następujący. Na ogół człowiek piszący o rzeczach subtelniej­szych ma duże poczucie osamotnienia; w czytelniku z góry wyczuwa nie tylko obojętność, ale wręcz wrogość; to działa przygnębiająco. Przypominając ludzi cenionych i sławnych, którzy się tymi rzeczami też zajmowali, czuje się piszący po prostu mniej samotnym, i wobec niechęci czytelnika jakoś popartym. Czuje, że jednak jest członkiem jakiejś społeczno­ści duchowej, nie pariasem i wyklętym odmieńcem. Jedno­cześnie i czytelnikowi uprzytomnia fakt istnienia tej społecz­ności, i przez to go, jeśli przeciętny, onieśmiela i jednocześ­nie pobudza do zastanowienia, jeśli nieprzeciętny, zachęca i poniekąd zaprasza do grona.

Wreszcie przytaczanie słów cudzych może być wyrazem wdzięczności dla autora, któremu czuję, że wiele jestem winien, i przez pełną uznania wzmiankę chcę postawić jakby mały pomniczek. Nie bez wstydu wyznaję, że mało się poczuwam do tego motywu.
*
Najpraktyczniej zacząć od wyrzeczenia, bo tak czy tak na nim skończyć wypadnie.
*
Z e  s t o s u n k u  d o  p o t k n i ę ć  w ł a s ­ n y c h. Gdy człowiek zachował się w sposób, którego słuszność, po fakcie, wydaje m u się wątpliwa, naturalną jego skłonnością jest przekonać samego siebie, że w rezul­tacie jednak  m i a ł  słuszność: w wypadku przeciwnym grozi mu nieustanne nawracanie do tego, co powinno było być i być mogło, wieczny żal do siebie samego. Tak to sobie przynajmniej wyobrażamy. Tymczasem na sobie stwier­dziłem, że lepsze samopoczucie towarzyszy nieraz uznaniu, że się nie miało słuszności. Jak to możliwe?
Po pierwsze — myślę — dzięki temu, że dążenie do przekonania się o własnej słuszności jest zawsze i z góry skazane na częściowe niepowodzenie, ile że zawsze jakiś oścień, jakieś „a może...” w sercu zostaje i niepokój zawsze powraca: słuszności bezwzględnej dowieść jest trudno. Kto wie, czy pokorne peccavi nie zapewnia w rezultacie więcej spokoju. Jednak to tak całkiem nie przekonywa.

Ważniejsze jest może to, że jeśli się sobie krótko i węzłowato przyznaje słuszność, to się okazuje jakby lekceważe­ nie wszystkim tym czynnikom zewnętrznym — ludziom i sprawom — które do nas apelowały o wejście w siebie, o przeprowadzenie kontroli. Z a m y k a m y  się niejako w swojej słuszności, odtrącamy jakieś — cenne może — sugestie, które do nas z zewnątrz przychodzą. Peccavi natomiast jest jakimś wyjściem poza prymitywny egotyzm.

A po trzecie: świadomość popełnionego błędu rodzi różne d ą ż e n i a. Zawsze — potrzebę naprawy; a jeśli błąd jest moralny, to i potrzeby takie jak odkupienia, pojed­nania itp. Po przyznaniu sobie słuszności rachunki są zamknięte: jest bierność.

17 XI. R e l i g i a  i  e t y k a. Jak bardzo fałszywy jest pogląd, który w etyce — jak się z tym spotykałem u protestantów szwajcarskich — upatruje istotę religii! Im bardziej się przyglądać zjawiskom religijnym, tym lepiej się widzi, że sprawą istotną jest tutaj przeżycie Boga (ewentualnie czegoś, co w miejsce Boga można podstawić) i poczucie się z nim w komunikacji, a ety­ka jest już tylko wielce szacowną doczepką: człowiek uświęcony życiem w Bogu nie może się już zachowywać nikczemnie.

7 I 1920. O  p r z e k o n a n i u  c z ę ś c i o w y m. Co to może być „przekonanie częściowe”? Chyba coś takiego: danych poręczających prawdziwość mojego poglądu nie mam, ale przy najdalej idącym krytycyzmie nie mogę sobie rzeczy  p o m y ś l e ć  (nie „wyobrazić” !) inaczej niż w tej właśnie postaci.

Czy wolno mi w takich wypadkach starać się innym zaszczepić swój sposób myślenia? Wolno; nie mam jednak prawa wygłaszać twierdzeń o tym co  j e s t,  tylko o tym co  w i d z ę,  i doradzać: patrzcie tak samo. — Ale po co im to doradzać, kiedy sam nie czujesz się pewny? To już rzecz natury: milej żyć z ludźmi widzącymi tak jak ja, i z którymi łatwiej dzięki temu się porozumieć.

(Bez daty). O c e n a  c z y n u  w e d ł u g  n a s t ę p s t w? Jeśli w tej chwili popełniam czyn niemoralny, to moja skaza jest pewna, i już dziś rzeczywista; dobre skutki są problematyczne. Więc nie one mogą być podstawą oceny.

Czyny są dobre  p r z e d e w s z y s t k i m  o ile ujawniają moją wartość wewnętrzną. O cnocie, jeśli kto chce, wolno powiedzieć, że jest to „dyspozycja do spełniania czy­nów dobrych”, ale to cnoty bynajmniej nie definiuje. Bo czyn właśnie  d l a t e g o  jest dobry, że się w nim ujawnia cnota: więc błędne koło.

(Początek 1921). Gdy się zaczęło jak święty, można w sam raz dojść do tego, by nie skończyć jako wielki ladaco.

Gitandżali. Tagorego radość to radość z tego, że świat w swej istocie jest dobry, harmonijny, że odpowiada głębokim potrzebom człowieka. Moja radość to radość z tego, że chociaż świat nie jest dobry, choć potrzebom człowieka nie odpowiada i choć w nim n e panuje harmonia, treści dobre i harmonijne może człowiek wysnuć z siebie samego. Tragizm życia i entuzjazm człowieka.

23 VIII. Etyka jest nauką o mężnym zachowaniu się wobec bytu.

Wartość nie pożąda istnienia.

(Bez daty). Oceniając jakąś etykę nigdy nie pytać: co by było, gdyby się wszyscy stosowali do jej nakazów? Każda etyka rozsądna z góry zakłada, że tylko pewna mniejszość się zastosuje.

22 I. „System” , który chciałbym zbudować, to bynaj­mniej nie system  t w i e r d z e ń. To pewien przemyślany  s t o s u n e k  d o  ż y c i a (pewna „postawa”); a „zbudo­wać”, bo chciałbym mu nadać logikę wewnętrzną i spój­ność. Attitude raisonnée, ale nie rationnelle: racjonalna nie w podstawach swych (intuicyjnych!), ale w swej wewnętrz­nej strukturze.

10 V. G r a v a m i n a  p r z e c i w  n a u c e.

1) Nauka nie uznaje świata wartości. Jest dla niej niedostępny, więc mu zaprzecza. Stąd hegemonia nauki w kulturze pociąga za sobą, u ogółu, albo ignorowanie wartości albo świadome jej deptanie i poniewierkę.

2) To, co się w naukach ścisłych uważa za rzeczywis­tość, jest pewną rzeczywistością swoistą, która przeciw­stawna jest innym. Przyjmowanie słowa wyrzeczonego przez naukę za słowo ostatnie prowadzi do wyniesienia tej właśnie rzeczywistości (fizykalno-matematycznej) na naj­wyższy stopień hierarchii i do poniżenia innych, jako nieważnych. Ale niektóre z tamtych są, wszystko uwzględ­niwszy, właśnie ważniejsze.

Na cóż wszelkie myślenie i wszelka praca i mozół duchowy, jeśli nie prowadzą do przełamania i przegród i zapór stworzonych przez myśl cudzą, środowisko, tradycję, prze­sądy praktyki itp., i zetknięcia się z rzeczywistością o k o  w  o k o, spojrzenia na ten cały nasz świat własny, nieuprzedzonym, niezmąconym spojrzeniem?

25 IX. Rzeczy wartościowe na pewno przemijają: kto nie chce popaść w pesymizm i depresję, musi fakt ten przyjąć spokojnie. Jakie może być źródło tego spokoju? Czy we mnie osobiście przynajmniej nie tkwi gdzieś ta „pocieszają­ca wiara”, że poza wartościowymi  r z e c z a m i  jest jeszcze wartość sama w sobie, taka platońska, i że ta jest ponad­czasowa?

26 II. C z y  t w ó r c z o ś ć  w y m a g a  w y r z e c z e ń? Wczoraj na koncercie Szymanowskiego takie oto silne wrażenie: no patrz, oto masz przed sobą artystów, którzy tworzą radośnie i bez owego obłąkanego rozłamu między ideałem a życiem. Patrzałem na Szymanowską, patrzałem na rozmawiającego Iwaszkiewicza, eleganckiego, w świet­nym humorze, zamożnego, na stanowisku, a przecież — co tu mówić — p o e t ę ; patrzałem na samego Szymanow­skiego, myśląc sobie, ile nieba i słońca musi być w tym jego przepromienianiu muzyką coraz to nowych ukazujących się wierszy, przy czym zawsze wybiera młodzieńcze, prze­korne, pełne werwy, i z tą werwą drugiego i tą jego radosnością się łączy, piękno zaś wykwita z tego wszyst­ kiego bez szamaństwa i celebrowania. Gdzież by on sobie zawracał głowę jakimś „światem ideału” , który by życiu zasadniczo się przeciwstawiał! I myśląc o egzaltacji własnej na te same tematy, przypomniałem sobie Nietzschego: Idealismus, höherer Schwindel.

Ale z drugiej strony myślałem: czy chciałbyś mieć duszę Iwaszkiewicza? myśleć i tworzyć tak właśnie, jak on myśli, czuje i tworzy? Czy te wiersze, do których muzykę kom­ponuje Szymanowski, są takie że, gdy je czytam, za­ spokajają moje głębokie potrzeby? czy chciałbyś, powiedz­my, być ich autorem? Trudno i darmo: w moim odczuciu to byłaby kapitulacja. A w tej samej sali, w którymś tam rzędzie, siedział Berent, może ten w Polsce człowiek, do którego bym najbardziej chciał być podobny: ze względu na skończoność tego co robi, na postawę, na wewnętrzną dojrzałość, na powagę, z jaką ujmuje sprawy sztuki i spra­wy człowieka. Ten — myślałem — swoją twórczość, naprawdę oczyszczoną z surowcowej domieszki, okupuje chyba mnóstwem wyrzeczeń? Poza tym przypomniało mi się, jak to niedawno uświadamiał mnie Wallis: że nawet u Goethego (w popularnym ujęciu takiego właśnie twórcy, który się dla twórczości niczego nie musiał wyrzekać) wyrzeczenia jednak były, i to tragiczne. Nie, hasło „sztuka kosztem życia”, to nie jest blaga!

12 X. Do „zbawienia” nie jest potrzebna nieśmiertel­ność; zbawienie to jest coś, co się osiąga przed śmiercią; co już przed śmiercią wyprowadza nas poza życie.

Zbawienie to oczyszczenie z brudu, nędzy, grzechu, zła, winy, ale także — z wszelkiej empirii.

9 IX. Czym nas raduje przyroda? Tym, że jest ciszą w rozkwicie — pełnią życia przy braku cierpień płynących ze świadomości.

12 IX. Niezbędnych wyrzeczeń dokonywajmy jednym ostrym cięciem, jednym, w tej oto określonej chwili, przezwyciężeniem, przełamaniem siebie samego. I do te­go, czegośmy się wyrzekli, nie wracajmy już płaczliwą tęsknotą. Nie kwestionujmy wyrzeczeń raz dokonanych.
Nie wyrzekajmy się z myślą, że to kiedyś nam jakoś się wróci, — lub że zgoła coś nam „będzie przydane” .

25 IX. Nie chować pod korcem swych dążeń; wobec lu­dzi dawać im wyraz. Nie w nadziei wywaręia wpływu, ale dla korzyści wewnętrznej, którą  m n i e  dać może ich ujawnienie.

5 X. Nagroda, którą znajdujemy w pochwale własnego sumienia, może być nikła, jeżeli to nasze sumienie ma autorytet niepewny i przemawia w imię osobowości, która sama jakoś nie dość okrzepła. Stąd niejedno rozczarowanie.

8 X. Czy warto w sobie wypracowywać ujęcia rzeczywis­tości nowe i dotychczas niebyłe? Osobiście myślę, że warto. Nie dlatego, by nowość sama, jako nowość, była czymś cennym, ale że wtedy się rodzi owo twórcze w nas napięcie, które z istoty na pół tylko istniejącej, biernej, oklapłej, czyni coś naprawdę żywego.

11 X. Piękny wzór bezinteresownej życzliwości, natural­nej i prostej: ci ludzie, którzy w górach, wysoko, znaczą przejścia i robią to z troską, by idący najłatwiej znak dojrzał i najbardziej celowo mógł stąpić. Nie oczekują za to żadnej nagrody, ani nie znają tych, którzy z tego ich trudu będą mieli ułatwienie i korzyść, ale robią swoje z przeję­ciem. To byłaby życzliwość dla  l u d z i. Ale to są też zapewne ci sami, którzy, chcąc mieć dziewięciornik, uważa­ ją, by ciąć płytko pod liśćmi i broń Boże nie uszkodzić korzenia. Życzliwość i liczenie się z istotami, raz w człowie­ku usadowione, rychło ogarniają to nawet co mu, jako człowiekowi, najdalsze.

13 X. Odrywając od spraw małostkowych przyroda nie tylko ogólnikowo daje oczyszczenie i spokój, ale staje się w szczególności wyjątkowo skutecznym lekarstwem na ambicję, miłość własną i próżność.

20 X. Co czas pewien warto sobie przypomnieć, jak wygląda człowiek na szczytach, zapatrzyć się w arcywzór, poczuć się niczym i zmierzyć ogrom tej drogi, której, w najlepszym razie, parę etapów może nam kiedyś uda się przebyć. Potem jednak trzeba co rychlej wrócić do wzorów nam bliższych: bliższych  t y p e m  ludzkim — bo tylko one mogą wzbudzić ciepłą sympatię —
i  p o z i o m e m — to znaczy takich, które nie zanadto nas przewyższają: tylko one bowiem mogą  z a c h ę c i ć.

22 X. Trzeba zawsze mieć przed oczyma cel na tyle wysoki, żeby pobudzał do wytężenia sił, a dość bliski, by nie wydał się nieosiągalny. A w głębi perspektywy mieć zawsze obraz celu ostatecznego.

24 X. Powinienem się cieszyć z potępień, z którymi się tu i ówdzie spotykam; odcinają mnie one, odbudowują „linie fortyfikacyjne”* [ Znane określenie Goethego na to, co u Sokratesa przyjmuje półmityczną postać „dajmona”.] mojej natury. Dzięki nim, gdym już chciał się zdrzemnąć, odnajduję się znów w stanie walki, otrzą­sam z siebie proch kompromisów, wracam — chociaż nie bez sińców — na drogę własną. Cześć i wdzięczność potępiającym, którzy mnie przywołują do mnie samego!

30 X. Należy, w imię wielkiej miłości, praktykować dro­bną życzliwość.

14 I. O  m a ł o s t k o w o ś c i  u m i e r a n i a. Na śmierć się należy przygotowywać nie tylko zasadniczo, ale i z uwzględ­nieniem wszystkich warunków realnych i okoliczności ubocznych. Dawniej myślałem o śmierci tylko in abstracto, w terminach bytu i niebytu; na szczęście pewien przedsmak jej innych aspektów miałem parę lat temu, a próbę generalną, z wszystkimi akcesoriami, całkiem niedawno. Wiem teraz, w jak niepomyślnych warunkach rzecz się odbywa. Bóle i cierpienia fizyczne tak wyczerpują, że trudno jest zachować siłę umysłu potrzebną do stawienia czoła jak trzeba. Ciągłe drobiazgowe zabiegi rozpraszają myśl, a ciągła obecność osób obcych wymaga ciągłego liczenia się z ich sposobem myślenia; człowiek, z małą możliwością oporu, wciągnięty jest, w gruncie rzeczy, w sprawy małostkowe i błahe. Nie ma mowy, by mógł się podciągnąć przez wymianę myśli o śmierci; ludzie nie mają najmniejszej ochoty na takie rozmówki. Wmawiają w sie­bie — bo im z tym wygodnie — że przed pacjentem do ostatniej chwili trzeba udawać; tak że, wiedząc, że się umiera, nie wolno otoczeniu pokazać, że się wie: to wprawia żyjących w kłopot i jest brzydkim nietaktem.

3
5 III. D z i e n n i k  T o ł s t o j a. Poddałem się szczęśliwe­ mu wrażeniu, że oto ktoś bardzo wielki — i jeszcze w późnej starości — tak samo pracował nad sobą jak ja dzisiaj usiłuję pracować. Poczułem się naprawdę poparty. A szczególną uwagę zwróciłem na ustęp, który tu wypisuję:

„Mój Boże, jak trudno żyć tylko przed Bogiem, żyć jak żyją ludzie zasypani w kopalni i wiedzący, że nikt nigdy nie dowie się, jak oni tam żyli. A trzeba, trzeba tak żyć, ponieważ tylko takie życie jest życiem”.

Tak to jest, o to właśnie trzeba się starać.

11 III . Inicjatywy należy podejmować we własnym za­ kresie, godząc się na nieuniknione praktyczne odchyle­ nia od linii, której byśmy zasadniczo chcieli się trzy­mać; inaczej, prędzej czy później, ulegniemy inicjatywie cudzej, a tym samym jednemu wielkiemu odchyleniu i wy­paczeniu.

14 III. C n o t a  m i l c z e n i a. Milczenie zastępuje samot­ność, odgradzając nas od ludzi i chroniąc od małostek, które by wraz z treścią wypowiedzianych niepotrzebnych słów wtargnęły do duszy. Bo mówić o rzeczach błahych, to siłą rzeczy  m y ś l e ć (chociażby powierzchownie) o rze­czach błahych: nie można paplać bezkarnie. No a mówić o rzeczach poważnych? Niestety, to zbyt często odbierać im ich żywotność, ich siłę, ich zdolność krzewienia się w duszy: jak byśmy podcinali łodygę z nierozwiniętymi pąkami. Mową rzeczy poważnych jest twórczość; mową rzeczy niezbędnych możliwie najkrótszy znak, słowny lub inny; rzeczy błahe nie powinny mieć mowy.

20 IV. Cierpienie należy przyjmować jako coś co uderza nas z zewnątrz, tak jakbym się stuknął o kant komody albo zaciął się scyzorykiem. Nie należy przyjmować cierpienia jako czegoś co nas drąży od wewnątrz i nie tyle jest bólem, ile rozkładem. Trzeba na tę część siebie samego, która cierpi, nauczyć się patrzeć jak na skaleczony palec: boli paskudnie, ale to nie jestem ja, tylko palec.

14 VIII. Gdybym miał niezachwianą żelazną wiarę, że istnieje rzecz taka jak słuszność absolutna i że tę słuszność ja posiadłem, sprawa byłaby prosta: rzucałbym swe ziarno na glebę i wiedziałbym, że spełniam rzecz dobrą. Ale tak jak jest, jakie jest wyjście? Można próbować pisania, że się tak wyrażę, w powietrze, śpiewania „sobie a Muzom”, raz na zawsze wyzbywszy się troski o to, co z tego będzie i jaki jest sens, jaka ewentualna międzyludzka funkcja tej działal­ności. Albo: uprzeć się („że to Ja,  w i ę c  mam słuszność”);  jako walkę z otoczeniem traktować wszystko, co się pisze, i z walki czerpać coraz to nową namiętną pasję postawienia na swoim. Piekielna alternatywa, ale lepsze, niż być wiecz­ną ofiarą.

15 VIII. Jeszcze o tej wierze we własną słuszność. Tę wiarę inni ludzie miewają sami z siebie, z temperamentu; dana im jest niemal biologicznie. Uderzenie w jakąś ich opcję, to jest uderzenie w Prawdę, w Rozsądek, w Pana Boga i w Po­rządek Natury. Ja swą wiarę muszę zdobywać poprzez stany aż prawie mistyczne: drążyć w sobie, póki mi się zło albo dobro nie narzuci jak w objawieniu. Solidaryzowanie się z samym sobą; to właśnie jest u mnie zachwiane.

14 IX 1930. Nie ma gruntowniejszej śmierci nad wszechpoznanie. Dlatego dążenie do wiedzy jest powolnym zdą­żaniem do śmierci.

9 XI. P r z y j a ź ń  d l a  z w i e r z ą t.. Mówi się, że przyjaźń dla zwierząt jest często tylko stroną odwrotną niechęci, nawet nienawiści do ludzi. Dawniej na to się oburzałem; dziś myślę, że w tym
j e s t  pewna racja. Nie całkowita; przy tym obstaję. „Skaut jest przyjacielem zwierząt” : tak stoi na poczesnym miejscu w prawie skautowskim; a skaut jako żywo nie jest mizantrop. A u małych dzieci przyjaźń dla zwierząt jest w znacznej mierze objawem pierwotnej, niena­ruszonej życzliwości dla każdej istoty. Ale zajdźmy od strony przeciwnej. Niechęć do ludzi wynika, w przeważnej części, z dwóch źródeł: jednym jest ich niewspółmiemość z tym, czym człowiek w zasadzie być może; drugim to, że ludzie tak bardzo ranią nas w naszych lepszych uczuciach.
Mamy do nich pretensję, że pozostają tak bardzo poniżej tej miary, którą sami w teorii skłonni są uznać, i że sponiewierana jest przez nich nasza potrzeba miłości czy choćby wzajemnej sympatii. W stosunku do zwierząt obie pretensje są niemożliwe: zwierzę z kulturą ani z etyką się nie rozmija, i nie może nas urazić duchowo. Dzięki temu nasza naturalna sympatia dla istot, w stosunku do ludzi zahamowana, w stosunku do zwierząt może żyć dalej, a z wdzięczności, że wolno jej było nie zamrzeć, jeszcze się wzmaga. Lubimy zwierzęta za ich niezdolność, z jednej strony, do niemoralności, z drugiej — do wchodzenia z nami w bolesne, duchowo szarpiące zatargi.

23 XI. K i l k a  m y ś l i  o  s p r a w a c h  e t y c z n y c h. Cnota samotna, samotna na ziemi i niebie, gdyby się dała osiągnąć, czyżby była pociechą? Nawet stoicy, o ile nie mieli — jak Seneka, lub Marek Aureliusz — personalistycznie zabarwionego poczucia obcowania z Rozumem Kosmicznym czy z Duszą Świata, mieli swoich współdążących tu, między ludźmi: bo to był prąd, prawie że sekta. Więc nie byli osamotnieni.

— Kto dziś myśli o postępie moralnym? Nieliczne grupy katolickie i garstka... teozofów. Wciąż ten związek z religią.
— Ambicja, chęć wyniesienia się, wraz ze swym całym orszakiem zjawisk pochodnych — jakże one świetnie umiały zawsze sobie uwić gniazdo w samym ośrodku najwspanialszych dążeń etycznych!
— Bez walki o poziom etyczny życie byłoby już tylko martwotą, czystym mechanizmem dążeń i działań, jałowością, nagością, gorzej niż „prozą”; stracilibyśmy przez tę kapitulację wszystko co nas różni od automatu, od maszy­ny biopsychicznej.

13 XIL T a r t i u f e r i a  w e w n ę t r z n a. Oskarżanie się ogólnikowe trąci pozą, a nawet obłudą. „Patrzcie ludzie, jak ja się potępiam; a kto wie? może to tylko słabostki, które moje czułe sumienie wyolbrzymia do rozmiarów przestępstwa?” Nawet przy obrachunkach ze sobą samym bardzo ostre, ale ogólne formuły potępiające służą nam do tego, by się wymigać od stawienia sobie przed oczy, dobitnie i wyraźnie, konkretnych faktów, które wstyd nam przynoszą. Jak to tam jest u Moliera?

Na każdej mojej chwili jakaś wstrętna skaza;
Życie me: jedna zbrodnia, śmietnisko, zaraza.

Ale żebym miał uwodzić Elmirę?? Coś podobnego!

A c c d i a  i  z w ą t p i e n i e. „Nie ma poza mną potęgi, która by mnie w walce o dobro podtrzymywała; nie ma gałązki, której by się można uchwycić. Zło panuje, cywili­zacja chyli się ku upadkowi; przemoc rządzi światem; żadna niczłomność nie ostoi się wobec męki fizycznej, którą władni są nam zadać zbrodniarze kierujący sprawa­mi ludzkości; świat jest dżunglą, a duch jest bezsilny”. Tak by mniej więcej to brzmiało. Nie dość mocna wiara i rozpacz, to pierwsze i ostatnie ogniwo łańcucha za­mkniętego koliście.

Źródła zła zbyt są głębokie, zbyt jakieś absolutne, metafi­zyczne, by wysiłek woli, postanowienie miały tu coś do powiedzenia. Tu trzeba przeobrażenia, transmutacji całej istoty: „nie ten będzie twój rdzeń, tylko inny”. Potrzebne jest paulińskie „zrzucenie starego Adama”: piorun, który by człowieka spalił całego.

Jednak w skromniejszym zakresie pomocny jest też pospolity, tradycyjny rachunek sumienia. „Nazywać błoto błotem, to już jest wielka łaska” , wyczytałem niedawno w którejś powieści Mauriaca. No, tak od razu „błoto”, tak być nie musi; ale nazwać to złem, to  j e s t  postęp. Wielką ulgą i oczyszczeniem jest już sama jego obiektywizacja dana nam w słownym, określonym jego ujęciu: oto ten wróg, który był we mnie, złączony i zespolony z moją wolą, chcący przeze mnie, ukazuje mi się teraz poza m ną; uchwytny, ograniczony. Widzę go, nazywam i mogę zwal­czać. Ten ja, który w ten sposób przygważdża swe zło i potępia je, to już nie jest ten, który był z nim tożsamy. Potępiam: więc wierzę w dobro i nie jestem cały niewiarą. Potępiam swój egoizm, swą niechęć, swe zwątpienie: więc tkwi we mnie coś, co jest nie tknięte egoizmem, niechęcią, zwątpieniem. Daleko stąd do przeobrażenia, ale się wstąpi­ło na drogę.

Henryk Elzenberg Kłopot z istnieniem


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.