piątek, 13 maja 2016

Dawniej to były czasy!


Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. Ciekawe czasy, niezwykłe wydarzenia, fenomenalne jednostki - wszystko to, w moim odczuciu, należało do przeszłości i raz na zawsze się skończyło.

W okresie mojego najwcześniejszego dzieciństwa, w latach pięćdziesiątych, „wielkimi epokami” były dla mnie, przede wszystkim, czasy niedawnej wojny, a także - poprzedzające je lata trzydzieste. Te pierwsze jawiły mi się jako wiek heroicznych, wręcz tytanicznych zmagań, w których ważyły się losy świata, drugie zaś jako złoty wiek wolności i beztroski, gdy świat, jakby opromieniony łagodnym światłem zachodzącego słońca, pławił się w rozkoszach i niewinnych szaleństwach.

Później, gdzieś z początkiem lat sześćdziesiątych, kolejną „wielką epoką” stał się dla mnie, niespodzianie, dopiero co miniony okres stalinowski, w którym żyłem już wprawdzie, lecz byłem zbyt mały, by świadomie doświadczyć jego złowrogiej potęgi. Oczywiście, doskonale zdawałem sobie sprawę, że - podobnie jak wojna - był to okres koszmarny, czas jakiegoś zbiorowego obłędu, upadku i zbrodni, niemniej, właśnie przez tę skrajność, kazał się on widzieć jako czas wyjątkowy, zgoła niesamowity. I było mi osobliwie żal, że ledwo się o niego otarłem, że nie zdążyłem się weń zagłębić, skazany na perspektywę dziecinnego wózka, pokoju czy ogródka na peryferiach miasta. Z najdzikszych orgii i rzezi, uprawianych i dokonywanych przez ówczesną władzę, z szaleńczych i opętańczych transów, w które popadało tysiące ludzi, z całego tego gigantycznego zgiełku, wrzawy i majaczenia na jawie dochodziły mnie zaledwie niewyraźne echa, których sensu najzupełniej nie pojmowałem.

Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych.

Oto rozpoczynam naukę gry na fortepianie. Moją nauczycielką jest starsza, dystyngowana pani z ziemiańskiej rodziny, po studiach pianistycznych w Paryżu, Londynie i Wiedniu jeszcze w latach dwudziestych. I już od pierwszej lekcji zaczynam wysłuchiwać, jak to kiedyś było wspaniale, a teraz jest beznadziejnie - jakie były talenty i jacy mistrzowie, jak szybko się uczono i rozkoszowano muzyką.

- Bach, Beethoven, Schubert, a nade wszystko Mozart, ten istny cud natury, wcielona doskonałość, zapewne postać Boga! Dzień, w którym przyszedł na świat, winien być czczony na równi z narodzinami Chrystusa! Zapamiętaj to sobie: dwudziesty siódmy stycznia tysiąc siedemset pięćdziesiątego szóstego. Teraz nie ma już takich geniuszy. W ogóle teraz muzyka... Ech, co tu wiele mówić! Nicość, pustynia, ugór!

Albo inny przykład. Interesują mnie szachy. Po kilku latach samodzielnych praktyk w domu zapisuję się do klubu, żeby rozwinąć swoje umiejętności. Instruktor, zdegradowany przedwojenny inteligent, nie stroniący obecnie od kieliszka, ćwiczy z nami – kilkuosobową grupką młodocianych adeptów - rozmaite debiuty i końcówki, i pokazuje, „jak się gra” taką to a taką partię. Wtem, po wykonaniu jakiegoś posunięcia, przerywa pokaz - a zdarza się to dość często - i zadaje pytanie:

- Wiecie, kto wymyślił ten ruch? Kto pierwszy raz zagrał w ten sposób? Naturalnie nikt nie wie, a naszemu instruktorowi o nic innego nie chodzi. Przystępuje więc do tak zwanej ogólnokształcącej dygresji:

- Capablanca. W 1925 roku, na turnieju w Londynie. Mam nadzieję, że wiecie, kto to był Capablanca...
- No... mistrz - bąka ktoś z nas.
- Mistrz! -wyśmiewa tę mizerną odpowiedź nasz instruktor-mistrzem to i ja jestem. To był
ARCY-mistrz! Geniusz! Jeden z największych szachistów, jakich nosiła ta ziemia. Wirtuoz gry pozycyjnej! Teraz nie ma już takich szachistów. Nie ma takich turniejów. W ogóle szachy zeszły na psy.
- No a Botwinnik, Petrosjan, Tal? - próbuje ktoś oponować, wymieniając aktualne w owym czasie sławy sowieckie.

Na twarzy naszego instruktora pojawia się grymas niewymownej dezaprobaty, po czym popada on w posępną zadumę.

- Nie, nie - mówi wreszcie krzywiąc się z niesmakiem, który graniczy ze wstrętem - to nie to! To nie ma nic wspólnego z tym, jak kiedyś grywano w szachy i kim kiedyś byli szachiści. Lasker, Alechin, Reti, o, to byli giganci, tytani, obdarzeni prawdziwą iskrą bożą. Kapryśni, spontaniczni, pełni polotu, dowcipu. Renesansowe typy! I szachy rzeczywiście były królewską grą! A teraz... Ech, szkoda gadać! Zawody nakręconych robotów.

Antoni Libera Madame

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.