poniedziałek, 27 października 2014

Jerofiejew brygadzistą


Zatem. W zeszłym tygodniu zdjęli mnie ze stanowiska brygadzisty, a pięć tygodni temu - wyznaczyli. Przez cztery tygodnie, sami rozumiecie, gruntownych zmian człowiek nie wprowadzi, i ja nie wprowadziłem żadnych gruntownych zmian, a jeżeli komuś zdawało się, że wprowadziłem, to jednak wychrzanili mnie nie za te zmiany.

Sprawa zaczęła się dużo prościej. Zanim ja nastałem, cały proces produkcyjny przedstawiał się następująco: z rana siadaliśmy do gry w durnia, na pieniądze (umiecie grać w durnia?) Tak. Potem wstawaliśmy, odwijaliśmy kabel z bębna, układaliśmy kabel i zasypywali ziemią. A potem - wiadoma sprawa: siadaliśmy i każdy po swojemu zabijał czas wolny, bo przecież, bądź co bądź, każdy ma własne marzenia i odmienny temperament: jeden pił wermut, drugi, skromniejszy - wodę kolońską „Świeżość”, a kto miał większe aspiracje - pił koniak na międzynarodowym lotnisku Szeremietiewo. I waliliśmy się spać.

A nazajutrz było tak: wpierw zasiadaliśmy i piliśmy wermut. Potem wstawaliśmy, aby wyciągnąć spod ziemi wczorajszy kabel i wyrzucić go, ponieważ cały zdążył już oczywiście zmoknąć. A potem - no cóż - potem siadaliśmy do durnia, grać o forsę, i waliliśmy się spać, nie kończąc gry.

Wczesnym rankiem budziliśmy się nawzajem: „Locha! Wstawaj, gramy! Stasik, wstawaj dogrywać wczorajszą partię! Wstawaliśmy i kończyliśmy grę. A potem – przed świtem, o brzasku, nie popiwszy ani „Świeżości”, ani wermutu - łapaliśmy się za bęben z kablem i zaczynaliśmy go rozwijać, żeby do jutra zamókł i nie nadawał się do niczego. A już potem - każdy na własną rękę spędzał czas wolny, ponieważ każdy ma swoje własne ideały. I wszystko zaczynało się od początku.

Kiedy zostałem brygadzistą, uprościłem ten proces do granic możliwości. Teraz robiliśmy tak: jednego dnia graliśmy w durnia, drugiego dnia piliśmy wermut, trzeciego od nowa rżnęliśmy w durnia, na czwarty dzień od nowa wermut. A kto miał intelektualne ciągoty, ten przepadał z kretesem na lotnisku Szeremietiewo, siedząc i pijąc koniak. Bębna, oczywiście, nawet palcem nie tykaliśmy - ba, gdybym nakazał dotknąć bęben, wszyscy roześmieliby się jak bogowie, potem tłukliby mnie po twarzy pięściami, no a wreszcie rozeszliby się: jedni grać w durnia na pieniądze, drudzy pić wermut, jeszcze inni - „Świeżość”.

Do czasu wszystko szło wspaniale, raz w miesiącu wysyłaliśmy im zobowiązanie, a oni nam dwa razy w miesiącu pobory. Myśmy na przykład pisali: z okazji zbliżającej się setnej rocznicy zobowiązujemy się skończyć z wypadkami przy pracy. Albo tak: z okazji sławnej setnej rocznicy osiągniemy taki poziom, aby co szósty z nas kształcił się zaocznie na wyższej uczelni. Z wypadkami i uczelnią to naturalnie czysty pic, skoro poza durniem świata bożego nie widzieliśmy, a było nas do kupy pięciu.

O, wolności i równości! O, braterstwo i konsumpcjo! O, słodyczy braku kontroli! O, rozkoszna poro w życiu mojego narodu - od otwarcia do zamknięcia sklepów.

Odrzucając wstyd i niepotrzebną troskę o dzień jutrzejszy, żyliśmy wyłącznie życiem duchowym. Rozszerzałem horyzonty kumpli w miarę swoich możliwości, a im bardzo się podobało, kiedy je tak rozszerzałem, w szczególności zaś lubili wszystko to, co dotyczyło
Izraela i Arabów.


Wieniedikt Jerofiejew, MoskwaPietuszki
tłumaczenie: Andrzej Drawicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.