piątek, 31 stycznia 2025

Panna Vogel, dziewczyna Schulza, nauczycielka Bobkowskiego

 

Mózg miała jak kryształ, wyobraźnię geometryczną, coś metalicznego w stylu. Rozdarta pomiędzy kilka języków i kilka namiętności, czuła, że się nie spełnia. Debora Vogel, przyjaciółka i po trosze utrapienie Witkacego, bo "chumanistyczna" [!] i aż nazbyt sprawna w dialektyce, wkroczyła w jego życie około 1928 roku. W lipcu 1930 w pracowni Witkacego poznała Brunona Schulza. Był to początek czegoś na kształt romansu tych dwojga. Dziwnego chyba, skoro Dozia (jak podpisywała się w listach) traktowała partnera per "wy". Lecz właśnie jej zachęta zdołała zwrócić Brunona ku literaturze. Jak wyglądała ta muza najpiękniejszej prozy polskiej XX wieku, mówi jedno zatarte zdjęcie i jedna fotografia zaginionego pastelu Witkacego. Lecz oto niespodzianie wyłania się jej inny, żywy portret.

Wyłania się z nader czytanej książki (najciemniej pod latarnią!) – Szkiców piórkiem Andrzeja Bobkowskiego. Jak się okazuje¹, przyszła pisarka udzielała z zapałem przyszłemu pisarzowi lekcji niemieckiego, a ściślej - kultury niemieckiej. Wedle zapisów w diariuszu Bobkowskiego działo się to w roku 1930, a więc w czasie, gdy lwowianka panna Vogel, po uzyskaniu doktoratu z filozofii u profesora Rubczyńskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim, a przed podróżami po Europie, mieszkała w Krakowie. Tak wynika z jej biogramu w posłowiu, jakim Karolina Szymaniak opatrzyła w 2006 roku wznowienie zbioru "montaży" Akacje kwitną (1934). I kiedy to Debora zawarła swą najważniejszą dziś dla nas znajomość. Dziesięć lat później Bobkowski, przemierzający rozgromioną Francję na rowerze, z autentyczną wdzięcznością wspomina jej lekcje:

Jestem opętany przez myśli. Odbywa się u mnie w głowie strzelanie do rzutków. Najpierw wylatują w powietrze te okrągłe czapki niemieckie, widziane wczoraj, i zamieniają się w bezkształtne obrazy książek i nazwisk: Luther, Hegel, Marks, Nietzsche, Hitler, Rosenberg – i w uszach surmy Wagnera: Ta, ta taaaaa… ta, ta, ta, ta, ta, tiiiiiii – Tra, tara, tara iiiii… Trzeci akt „Lohengrinna”. W oczach twarz panny Dory Vogel, nauczycielki niemieckiego, siedzącej ze mną nieraz długo ponad godzinę, dla jej własnej przyjemności (liczyła tylko za godzinę) i karmiącej mnie tą kulturą z całą nieszczęśliwą, jak to raz powiedział Słonimski, miłością Żydówki do Niemców. „Niech pan jeszcze to przeczyta”. Na następny raz 50 stroniczek „Nathan der Weise” w różowym wydaniu „Universal”. Raz kazała mi napisać jej charakterystykę. Zacząłem od zdania: „Fräulein V. hat grosse Zahlen, aber auch grosse Hand” [Panna V. ma dużo liczb i długie ręce]. A właśnie łydki miała cienkie i była bardzo malutka. Bardzo ją kochałem. Nazywałem ją „Minna von Barnhelm”. A ona z uporem tuczyła mnie jak gęś, którą zresztą wtedy byłem. „Będziemy czytać Schnitzlera, ale niech pan mamie nic nie mówi”. „Pan” miał 16 lat. [s 87-88]

Potwierdza to, że dwudziestoletnia podówczas panna Vogel miała dar inspiracji. We wspmnieniu uczeń zwie ją nie Deborą, lecz Dorą, lecz wątpliwości rozwiewa heglizm, którym dręczyła Witkacego. Reakcja Bobkowskiego na tę filozofię jest nie mniej jak Witkacego negatywna i również żywiołowa:

Dotąd wierzyło się w siłę i w wyższość człowieka wolnego – Niemcy nauczyli nas już, wdeptali w głowę myśl, że zdolnym do prawdziwego wysiłku jest tylko niewolnik; że TYLKO on potrafi naprawdę budować i tworzyć. Niemcy niszczą nas bardziej od wewnątrz niż na zewnątrz. Skutki tego mogą być potworne. I równocześnie, gdy myśl pokrywa się gęsią skórką, nucę wewnątrz walca z „Fausta” Gounoda. Myślami też jestem na pograniczu, w myślach też odczuwam linię demarkacyjną. Aż nagle widzę znowu cienkie, wygolone i rude brwi panny Dory. Sypią się słowa niemieckie, układają w zdania, spadają w takt kropel deszczu za ścianą. Wspomnienia, senne i rozmazane. Sens? Te hełmy? Tam, w dżungli Konga, nad brzegami jakiejś rzeki, Frobenius wspominał dziwną termitierę. Wysoki stożek, nad nim przepiękna kopuła, pocięta korytarzami i arteriami, w których malutkie mrówki poruszały się z rytmicznym dźwiękiem. Cicho i spokojnie. Lecz co cztery tygodnie ten spokój nagle pryskał. Z wewnątrz dolatywały odgłosy jakby eksplozji, głuchych wybuchów. Aż w któryś dzień powierzchnia termitiery była zniszczona, kanały otwarte, i tysiące żółtawych trupów walało się w czerwonej ziemi ruin. Kopuła pękała. W nocy, w świetle lampy, widziało się młodą generację tego samego gatunku termitów, która wyszedłszy z dolnych warstw termitiery, mordowała i niszczyła górę bez reszty. Nocy następnej uprzątała trupy i zwaliska, tworzyła swój ład i znowu następował okres ciszy i spokoju… Dlaczego zaczynała książkę, której tytułu już nie pamiętam, właśnie od tego? Fräulein Dora – was meinte eil [pośpiech]. Fräulein Dora wyciągała z torebki papierosa, słuchała, czy nikt nie idzie i szybko częstowała mnie. Potem płynął i łamał się chwilami jej zgrzytliwy głos:

– Als höchste Ordnungsfoim der Menschen wird heute von den Deutschen der Staad betrachtet. Nach der Hegeischen Philosophie war er der höchste Wert auf Erden und verpflichtete als solcher die Menschen, sich ihm bis zur Aufopferung des Lebens hinzugeben…

[Ponieważ państwo według Niemców stanowi najwyższy stopień odpowiedzialności ludzi. Według filozofii heglowskiej było ono najwyższą wartością na ziemi i jako taka zobowiązało ludzi do poświęcenia aż do poświęcenia życia …]

– Fräulein Dora, diese Wertung ist falsch. Das ist faaaaalsch, das ist ein Wahnsinn!!…
[Panno Doro, ta ocena jest błędna. To błąąąąd, to szaleństwo! …]

W ciemnej nocy chlupie deszcz, wiatr rzuca strumieniami wody o ścianę i szarpie drzwiami. Leżę pod kocem skurczony, jak gąsienica przebita szpilką i wiję się nie mogąc usnąć. I tylko ciągle coś tańczy w takt walca z „Fausta”. [s 135-136]

Tragiczny paradoks, że owa filozofia walk insektów zapuściła szpony w duszy mądrej panny Vogel. Nie mniejszym jest drugi - że zadrasnęła jednak i umysł jej ucznia. Bo jak inaczej wyjaśnić, że w roku 1940, a i później, był on w najlepsze, jak to odkrył Łukasz Mikołajewski, zaciekłym antysemitą. (...)

Jan Gondaczewski Czekając na Golema

No cóż, skoro pan Gondaczewski nie widzi innych wyjaśnień antysemityzu Bobkowskiego, chętnie mu je podsuniemy.

Z tej samej książki:

Stojąca obok Żydówka spojrzała na nas z nienawiścią i powiedziała: „Prawda, jak tu U NAS we Francji dobrze? Ale Polski, proszę pana, to już nie będzie”. Nie powiedziałem nic na to, choć normalnie jestem mocny w gębie. Może miała rację? Ale i Francja jej nie pomogła.

Pojedynczy żydzi może i mogą mieć swój urok osobisty, i posiadanie paru dobrych znajomych Żydów nie wyklucza antysemityzmu na poziomie społecznym. Otóż żydzi są ksenofobami, i dalecy są od tego by doceniać kraj, który ich gości. A jako, że są zwartą i bardzo wpływową grupą etniczną, która kieruje się nienawiścią i niechęcią wobec obcych, antysemityzm to właściwie jedyna racjonalna postawa dla Polaka, który życzy Polsce jak najlepiej.

W końcu czego pan Gondaczewski spodziewa się po nacji, która postrzega się za naród wybrany, a innych za bydło, którego jedynym sensem istnienia jest służenie żydom? To wyrzynanie Palestyńczyków, jakie obecnie obserwujemy, nie wzięło się z nikąd. Przeciwnie, jest emanacją ducha Talmudu. Nawet ci żydzi protestujący przeciwko Izraelowi - na ile szczere są te protesty, to inna sprawa - odwołują się do autorytetu Talmudu. A nie ma bardziej plugawej książki uchodzącej wśród ludzi za "święta księgę".

Polecamy zatem panu Gondaczewskiemu lekturę nieocenzurowanego Talmudu, czy choćby prace Kevina MacDonalda. Albo po prostu trochę refleksji nad współczesnym światem. Pan Gondaczewski jest humanistą ale chyba nie ucieknie jego uwadze dziwny fenomen statystyczny, jak to jest że 80 % administracji Biedna było żydami? Trump jest finansowany całkowicie przez żydów. Kogo interesy zatem będą przede wszystkim reprezentować. Przeciętnego Amerykanina?

Ulice wasze, kamienice nasze, jak mawiali żydzi przed wojną. Ulica, to docelowe miejsce każdego, kto obiektywną krytykę żydowskiej aktywności zbywa hasłem: "to antysemityzm", i uważa że dalsza dyskusja jest niepotrzebna.

Bynajmniej nie włączam się tu w walkę polityczną o odrodzenie Polski i wyzwolenie jej spod żydowskiej okupacji. Głównym zadaniem człowieka, jest walka z własną ignorancją, i są znacznie trudniejsze rzeczy które należy zrozumieć, z podstawowym aspektem grzechu pierworodnego - założeniem o byciu odseparowaną istotą, osobą istniejącą w przestrzeni i czasie. Nie mniej, humaniści którzy zostali uwarunkowani przez hasło: "to antysemityzm" mogą potraktować tenże antysemityzm, jako ćwiczenie duchowe. Może pan Bobkowski był mądrzejszy niż im się to wydaje.

piątek, 24 stycznia 2025

Dramat egzystencjalny w pewnej komorze gazowej i inne żydowskie historie



Elie Wiesel otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla w 1986 roku. Z tego powodu i dzięki dziesiątkom swoich książek w pewnym sensie przyjął rolę „Mesjasza Holokaustu”. Przetłumaczona na 30 języków, jego książka Night z 1958 roku sprzedała się w nakładzie nie mniejszym niż dziesięć milionów egzemplarzy. Tak, dziesięć milionów! Podobnie jak książka Denisa Aveya, którą omawialiśmy wcześniej, jest to opowieść o skradzionej tożsamości: udaje, że jest panem Lazarem Wieselem, który był od niego piętnaście lat starszy i który naprawdę miał wytatuowany na lewym ramieniu „numer Auschwitz” A7713.

W 2009 roku węgierski Żyd Nikolaus Grüner, po dwudziestu latach badań nad tym tematem, wydał następujący komunikat prasowy:

„Elie Wiesel A-7713 nigdy nie istniał, a człowiek podający się za „Elie Wiesela” z obozowym numerem A-7713, doskonale wiedząc, że ten numer należy do kogoś innego, jest oszustem najgorszego rodzaju. W przypadku tego oświadczenia ja, Nikolaus Grüner A-11104, posiadam poświadczoną i pisemną wiedzę na ten temat”. Grüner odważnie ignoruje otrzymywane przez siebie groźby śmierci, oświadczając, że kopie wszystkich jego dokumentów są bezpiecznie przechowywane i zostaną ujawnione, jeśli zostanie zabity. Wezwał Eliego Wiesela na rozprawę sądową w Budapeszcie i opublikował swoją książkę Stolen Identity A7713. ⁴⁰⁰ Elie Wiesel najwyraźniej nie ma tatuażu na żadnym ramieniu. Grüner znał więźnia Auschwitz, którego tożsamość została skradziona.

Grüner ustalił, że karty rejestracyjne i oficjalne dokumenty z archiwów Muzeum Auschwitz pokazują, że Lazar Wiesel, urodzony 4 września 1913 r., otrzymał numer i tatuaż A-7713; podobnie jego brat Abraham, urodzony 10 października 1900 r., otrzymał sąsiedni numer A-7712. Ten ostatni numer to ten, który według Elie Wiesela należał do jego ojca Shlomo, który był z nim. Nie istnieją żadne takie zapisy rejestracyjne dla Eliego ani dla ojca: nie ma ich. To kolejna historia o kradzieży tożsamości. Być może słowo „kłamstwo” [lie] w imieniu tego faceta nie jest przypadkowe. Jest największym żyjącym kłamcą na świecie.

W Dniu Pamięci o Holokauście w 2010 r. we włoskiej Izbie Deputowanych przewodniczący Izby przedstawił Eliego Wiesela jako „najbardziej autorytatywnego żyjącego świadka okrucieństw Shoah wśród ocalałych z nazistowskich obozów koncentracyjnych”. W kwietniu 2012 r. Wiesel przedstawił prezydenta Obamę w US Holocaust Memorial Museum i zganił go za to, że jeszcze nie rozpoczął wojny z Iranem. Czy Wiesel może w ogóle instruować prezydenta USA, kogo ma bombardować?⁴⁰¹ W 2012 r. US Holocaust Memorial Museum przyznało swoje najwyższe wyróżnienie:

„Na cześć niezwykłej wizji i moralnej postawy Wiesela, które nie tylko stworzyły Muzeum, ale zainspirowały światowy ruch pamięci i edukacji o Holokauście, nagroda odtąd będzie nazywana Nagrodą Muzeum Holokaustu Stanów Zjednoczonych im. Eliego Wiesela”. Rada Muzeum Holokaustu Stanów Zjednoczonych jest organem zarządzającym tym Muzeum, cieszącym się 55 nominacjami prezydenckimi i dziesięcioma przedstawicielami Kongresu. Zobacz „Elie Wiesel oszukuje świat” autorstwa Carolyn Yeager, www.eliewieseltattoo.com. Mieszkaniec Kentacy  Robert Ransdell zaoferował nagrodę w wysokości tysiąca dolarów każdemu, kto pokaże, że laureat Pokojowej Nagrody Nobla Elie Wiesel ma ten tatuaż (maj 2012). Istnieje paradoks tożsamości dla tego Mesjasza Holokaustu, oszukańczego i kłamliwego Wiesela.

Napisana już w 1958 r., Noc nie zawiera żadnych komór gazowych! Zamiast Cyklonu są tam ogromne doły typu Moloch z płonącymi dziećmi:

„Niedaleko od nas płomienie, ogromne płomienie, buchały z rowu. Coś tam płonęło. Ciężarówka podjechała blisko i rozładowała swój ładunek: małe dzieci. Niemowlęta! Tak, widziałem to na własne oczy… dzieci wrzucane w płomienie”. Niegodziwi naziści rozładowywali ciężarówki pełne małych dzieci do ogromnych dołów, a ciała były łatwopalne.

Ludzkie ciała składają się w 70% z wody. Naprawdę nie palą się same.

Nic dziwnego, że „trochę dalej był kolejny, większy rów dla dorosłych”. Dziesięć tysięcy osób wysyłano na śmierć każdego dnia w Buchenwaldzie. W halucynogenny sposób kohorty maszerowały w stronę ognistego dołu. On sam jest częścią kontyngentu maszerującego w stronę piekła, a potem cudem przeżywa, podczas gdy jego przyjaciele zostają spaleni. Nawet Matka Ziemia była tym zszokowana:

„Później dowiaduję się od świadka, że ​​przez miesiąc po miesiącu ziemia nie przestawała drżeć; i że od czasu do czasu tryskają z niej gejzery krwi”. Krew Wybranego Ludu Bożego domagała się uwolnienia… Spotyka oczywiście diabolicznego doktora Mengele:

„Dr Mengele trzymał listę: nasze numery. […] Myślałem tylko o jednym: nie spisywać mojego numeru i nie pokazywać lewego ramienia”. Od tamtej pory ludzie próbowali dokładnie obejrzeć jego lewe ramię, niejasno spodziewając się znaleźć numer tatuażu – ale… go tam nie było.

Te Holo-halucynacje zakończyły się dość nagle, gdy w 1988 r. przybył Fred Leuchter: jego Raport sucho zauważył, że nie można było wykopać żadnego dołu bez napełnienia go wodą i z pewnością nic by się w nim nie zapaliło.⁴⁰² Wysoki poziom wód gruntowych był spowodowany połączeniem trzech rzek. W ten sposób płomienna fantazja została zastąpiona zimnym, naukowym faktem. Jedyny amerykański ekspert od komór gazowych pisał z pewnym autorytetem.

Wielu lubiło takie książki typu „jak znienawidzić” o diabolicznych SS-manach. „Eyewitness Auschwitz” Filipa Müllera (1979) zostało uznane przez The New Republic za „naładowane piekielnymi informacjami, zbyt strasznymi, by przyjąć je wszystkie na raz”. W przedmowie Yehuda Bauer zauważa, że ​​Müller był „jedynym ocalałym z całego okresu morderczych aktywności w ośrodku zagłady Auschwitz-Birkenau”. Tak, tak. Opowieść Müllera mogła być rzeczywiście „opowieścią o bezprecedensowym, nieporównywalnym horrorze”, jak zauważył Jewish Press Features, ale czy była prawdziwa? Opisał „doły paleniskowe, w których spalano Żydów”⁴⁰³ w Auschwitz. Wykopane na dwa metry głębokości, te piekielne doły spaliły do ​​2500 zwłok w ciągu kilku godzin! Wzbiły się „białe płomienie”⁴⁰⁴ Czerwony odcień tych makabrycznych stosów pogrzebowych można było zobaczyć z daleka, dodał inny wątpliwy świadek-ocalały Pery Broad.⁴⁰⁵ Ponad tysiąc osób w jakiś sposób zmuszono do marszu do komory gazowej, wspominał Müller. Tak, byli zupełnie nadzy, mężczyźni i kobiety – i nie, nie ma żadnych zdjęć. Jego książka ma podtytuł Trzy lata w komorach gazowych, a on sam twierdził, że pomagał SS w ich diabolicznym zadaniu. Jego książka zawiera klasyczny wers:

„A potem weszli do komory gazowej. Kryształy Cyklonu B gasiły ich życie”. Rzekoma komora gazowa Krema I w obozie głównym Auschwitz, w której Müller początkowo twierdził, że pracował,⁴⁰⁶ nie miała zewnętrznych drzwi, przez które mogłaby przejść taka makabryczna procesja. Drzwi oddzielające kostnicę zamienioną w komorę gazową od pomieszczenia z piecami były w rzeczywistości drzwiami wahadłowymi, których nie dałoby się zamknąć przed panikującym tłumem ani uszczelnić przed ulatnianiem się szkodliwych gazów! Wybuchowy gaz cyjankowy z rzekomej morderczej komory gazowej przedostałby się przez te drzwi do pieców krematoryjnych, gdzie mógłby się zapalić – jak zauważył Leuchter. W żaden sposób ta kostnica nie mogła zostać przystosowana do pełnienia funkcji komory gazowej.⁴⁰⁷ Ten punkt był dość prosty. A tak na marginesie (nie chcę się czepiać) nie było żadnych kryształów Cyklonu B: były to granulki gipsu, w które wchłonięto ciekły cyjanowodór. Ktoś, kto twierdzi, że korzystał z tego systemu przez trzy lata, mógł to zauważyć.

Pewnego dnia Müller stwierdził, że nie ma już ochoty pomagać SS i postanowił odebrać sobie życie. Sam wszedł do komory gazowej razem z całym tłumem ofiar. Ale wtedy grupa pięknych dziewcząt „w rozkwicie młodości” otoczyła go nago i powiedziała: „Nam czas umierać, ale ty musisz żyć!” I wyrzuciły go przez wciąż otwarte drzwi!⁴⁰⁸ O, jakie wspomnienia! Nic dziwnego, że Niemcy wyłożyły miliardy marek niemieckich ocalałym z Holokaustu.

Sadomasochistyczni czytelnicy będą zachwyceni relacją Müllera o bezdusznym strażniku SS z odbezpieczonym pistoletem, który kazał matce i jej córeczce rozebrać się zanim zastrzelił je obie. Będą też zachwyceni jego relacją o tym, jak po zastrzeleniu ofiar diaboliczny SS wrzucił świeże ludzkie mięśnie do wiadra: „Mięśnie tych, którzy zostali postrzeleni, wciąż pracowały i kurczyły się, sprawiając, że wiadro podskakiwało”. Z pewnością jesteśmy w gabinecie dr Mengele!

Książka Müllera opisuje, jak gazowanie przebiegało szybko, a „gdy krzyki ustały” komandosi więzienni SS przychodzili kilka minut później, aby wyciągnąć ciała. Nie potrzebowali nawet masek gazowych! Podobnie jak w wielu wczesnych opowieściach holomistyfikacji, co akurat powinno szybko zabić tych strażników. Nie muszę ci mówić, że cały scenariusz jest całkowicie fizycznie niemożliwy – jak należycie zauważył Raport Freda Leuchtera.

Nagradzana bestsellerowa książka Müllera jest obowiązkową lekturą na wielu kursach poświęconych Holokaustowi. „Filip Müller”⁴⁰⁹ był w rzeczywistości niemieckim ghostwriterem, Helmutem Freitagiem, który splagiatował historię z równie sfałszowanego Auschwitz: A Doctor's Eyewitness Account, przypisywanego Miklosowi Nyiszliemu. Jakoby autorytatywne trzytomowe dzieło Raula Hilberga Destruction of the European Jews wielokrotnie ją cytuje.

Książka Müllera nie miała żadnego realnego opisu fizycznej architektury Auschwitz; była to po prostu bajka z piekła rodem, schlebiająca zbiorowej potrzebie fantazjowania o piekielnych królestwach. Później nastąpiła radykalna zmiana wraz z upadkiem Związku Radzieckiego, kiedy to stało się możliwe dla zwiedzających legalne odwiedzanie tego miejsca. „Oficjalne” prace Pressaca stanowią próbę pogodzenia wiary w Holokaust ze szczegółową geografią rzeczywistych zbombardowanych ruin. W 1989 roku opublikował swoje opus magnum o technice i działaniu komór gazowych w Auschwitz. Rysunki konstrukcyjne przedstawiały „Gaskammern”, czyli „komory gazowe” w oryginalnych niemieckich planach projektowych tych budynków.

W przeciwieństwie do tych fantastycznych opowieści holomistyfikacji, w trakcie lektury tego traktatu napotkaliśmy trzy różne autentyczne relacje naocznych świadków dotyczące obozów Auschwitz. Po pierwsze, w 1948 r. w Genewie opublikowano trzytomowy raport Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Regularnie przeprowadzali inspekcje obozów. Komentowano w nim na przykład kabiny prysznicowe w Auschwitz:

„Delegaci sprawdzali nie tylko miejsca do mycia, ale także instalacje łazienkowe, prysznicowe i pralnicze. Często musieli podejmować działania, aby uczynić urządzenia mniej prymitywnymi, a także naprawiać je lub powiększać”. To są prawdziwe kabiny prysznicowe – nie te, które przeobraziły się w halucynogenne komory gazowe! Po drugie, była książka sędziego Wilhelma Stäglicha, jego potężny Der Auschwitz Mythos, w którym opisał, jak odwiedzał obozy wokół Auschwitz (po angielsku: Auschwitz: sędzia przygląda się dowodom). Następnie w rozdziale 13 szczegółowo opisaliśmy wspomnienia Thiesa Christophersena z życia w Raisku, milę na wschód od Auschwitz podczas wojny (w Die Auschwitzlüge, The Auschwitz Lie, 1973).⁴¹⁰ Na koniec, co nie czyni tego mniej istotnym, zobaczyliśmy, jak dr Charles Larsen odwiedził miejsce zaraz po wojnie, aby zbadać ciała.

400 Można je znaleźć w Internecie pod adresem: Nikolaus Grüner „Stolen Identity”, www.nazigassings.com/PDFs/StolenIdentity2.pdf: „Ten bezwstydny spekulant zamienił groby w Auschwitz-Birkenau w przemysł, a siebie samego w najgorszego rodzaju «oszusta»” itp.

401 W przemówieniu wygłoszonym w grudniu 2009 r. w Budapeszcie Wiesel namawiał Węgry do uznania negowania Holokaustu za nielegalne. Uczyniły to w następnym roku!

402 Raport Leuchtera, Toronto 1988. www.zundelsite.org/english/leuchter/report.jpg

403 Filip Müller, Naoczny świadek Auschwitz, trzy lata w komorach gazowych, Chicago 1979, cytat ze wstępu Terrence’a Des Pres w The New Republic.

404 Tamże, s. 130.

405 E. Kogon i in. (red.), Nazistowskie masowe morderstwa: dokumentalna historia stosowania gazów trujących, YUP, 1993. s. 170.

406 W zeznaniach złożonych podczas procesu przeciwko strażnikom z Auschwitz; patrz C. Mattogno, Auschwitz: The Caser for Sanity, s. 599.

407 Celem kostnicy było rozłożenie i przygotowanie zwłok przed spaleniem w piecach krematoryjnych (w których kremowano pojedyncze ciała). Ciał zakażonych tyfusem nie można było pochować ze względu na wysoki poziom wód gruntowych, gdyż ich rozkład zanieczyściłby zasoby wody pitnej.

408 Müller, tamże, s. 113.

409 Filip Muller, Naoczny świadek Auschwitz, trzy lata w komorach gazowych, Chicago 1979, cytat ze wstępu.

410 Były też dwie relacje więźniów, do których nawiązaliśmy krócej: książka Primo Leviego If This Be a Man (1959) oraz relacja Marca Kleina, w której zacytowaliśmy jego komentarze na temat basenu: De l'Université aux camps de concentration, Paryż 1947.

z książki Breaking the spell  the Holocaust, myth  reality
Nicholas Kollerstrom

czwartek, 23 stycznia 2025

Kolumny ze światła

 

„POTĘGA SMAKU” HERBERTA UCZYŁA MNIE ESTETYCZNEJ POGARDY dla brzydoty wszelkich totalitaryzmów. Uczyła pogardy dla brzydoty komunistycznej i nazistowskiej, ale tu także nie wszystko mi się zgadzało. Urodziłem się w dziwnym mieście. Mówiliśmy po polsku, ale pod podłogą naszego mieszkania była piwnica, do której kiedyś wszedłem ze świecą w ręku, zapadając się po kolana w grzęzawisko papieru. Wertując księgi drukowane szwabachą, nagle ujrzałem z bliska kancelarię Hitlera, pola Parteitagów pod Norymbergą, które po latach miałem zwiedzić osobiście, rzeźby Josefa Thoraka i Arna Brekera, ulice, place, skwery III Rzeszy i hitlerowskiego Gdańska. Wiedziałem, że powinienem nienawidzić, ale moja nienawiść odbijała się od płótna, granitu i marmuru. Wszyscy szydzili z Hitlera malarza, a okazało się, że był akwarelistą lepszym niż wielu profesorów z polskich Akademii Sztuk Pięknych. Tak, malował zupełnie nieźle, żaden szyderczy śmiech tego nie przekreśli. Katedra ze światła, słynny Lichtdom wzniesiony pod Norymbergą w 1933 roku przez Alberta Speera, kolumny reflektorów lotniczych pionowo bijące w niebo na wysokość kilkunastu kilometrów. Nie widziałem żadnego powodu, by traktować to jako błąd w sztuce. Zawiodła mnie nieomylna potęga smaku czy – przeciwnie – właśnie ona mnie prowadziła?

A do tego szwabskie dzielnice Gdańska budowane w XIX i w latach 30. XX wieku. Stanice Hitlerjugend wzorowane na zamkach krzyżackich, jak ta na gdańskim Bischofsbergu, gasthausy dla towarzyszy partyjnych z NSDAP wzorowane na białych gospodach bawarskich z czarnym belkowaniem na ścianach, bloki mieszkalne i gimnazja z ciemnej cegły, jak to przy ulicy Pestalozziego w Gdańsku, gdzie uczył się Günter Grass, parę kroków od jego domu na Labesweg. Ich estetyczny poziom był bardzo wysoki.

I jeszcze potem to niemiłe odkrycie: mundury esesmanów – czerń, srebro, czerwień, stal, okucia, sznury, naszywki, epolety – wszystko to projektowali świetni designerzy Karl Diebitsch i Walter Heck ze słynnego domu mody Hugo Bossa. Tak, tego właśnie wielkiego Hugo Bossa – zresztą członka NSDAP od 1931 roku, który bez żadnych skrupułów wykorzystywał niewolniczą pracę polskich robotników przymusowych, za co firmie Hugo Boss wytoczono proces w 1999 roku. Brzydota nazizmu? Pamiętam, jak po wojnie na miejskich targowiskach Polacy handlowali między sobą akcesoriami hitlerowskiej zbrodni, kolekcjonerzy, entuzjaści, żarliwi wyznawcy kultu… i handlują do dziś. Łapczywe, błyszczące oczy, licytowanie cen, żarłoczność, wyciągnięte ręce, żeby mieć to wszystko na własność. Klamry pasów, naszywki, odznaki, ordery, ozdobne kordziki…

Żałosna, kiczowata ikonosfera nazizmu? Ten teatr zbrodni miał swoje mocne piękno, od strony potęgi smaku nie dawało się go łatwo ugryźć. Jan Błoński kiedyś mi opowiedział, jak go zamurowało, kiedy na jesieni 1939 roku na krakowskim dworcu – obszarpany, przemarznięty, głodny – nagle ujrzał przed sobą w otwartych drzwiach dworcowej poczekalni wychodzącego na miasto wyższego oficera SS w galowym czarnym mundurze. Aż go zamurowało. Nieskazitelne proporcje twarzy esesmana, jasna cera, czerń, srebro, plecione sznury, sprężyste gesty, antyczna harmonia ruchu. Pozostawało tylko bezsilne moralne oburzenie upokorzonego Polaka, strojące się w pozory estetycznego osądu.

A potem któregoś dnia obejrzałem film Leni Riefenstahl, zakazany „Triumf woli” z 1936 i jeszcze „Olimpię” z 1938 roku. Propaganda? Co z tego, że propaganda, skoro do dziś na tych przerażająco pięknych filmach, przedstawiających Parteitag w Norymberdze oraz olimpiadę w Berlinie, uczą się – tak, uczą się! – doskonałości sztuki montażu, prowadzenia kamery, kompozycji obrazu, operowania światłem i cieniem studenci szkół filmowych na całym świecie. Na tych zbrodniczych dziełach uczą się więc potęgi smaku?

I tajemnica potęgi smaku „zwykłych, prostych ludzi”. Zderzenie nazistowskiego piękna z estetyką niemieckiego ekspresjonizmu. Zagadka ekspresjonistycznego piękna, które robiło wszystko, by nie być pięknem, a jednak pięknem pozostawało – choć nie dla wszystkich. Jak rodzi się i czym jest piękno, które pragnie pięknu zaprzeczyć, by rozpaczliwie bronić dobra i wolności? Czyż zrodzony pod wpływem szoku I wojny światowej ekspresjonizm, z jego przerażająco czystą uczciwością moralną, nie powinien przyciągnąć tłumów? Kokoschka, Kirchner, Grosz, ale to, co najmocniejsze, biło z płócien i kartonów Otto Dixa. Wypowiedzieć rozpacz i wstrząsnąć – jako cel sztuki? W historii Europy dwie wielkie zasady estetyczne zderzyły się ze sobą nie tylko w przestrzeni politycznej, lecz i w ludzkiej duszy.

Piękno nazizmu pokochały miliony Niemców – w tym cała sprawa. Tak, większość stanęła po stronie tego piękna. Co w nim takiego było, że była to miłość tak ostateczna? Dlaczego te tłumy sprzymierzyły się z nazizmem w nienawiści do ekspresjonizmu? Czy nie płoszył ich strach przed zerwaniem zasłony, którą ekspresjonizm odważył się zerwać? Po jednej stronie teatr wielkich mszy pod gołym niebem z łamanym krzyżem swastyki na sztandarach, i dobrowolnie gromadzące się tłumy, po drugiej poruszające w swym okrucieństwie studia twarzy kalekich żołnierzy, sporządzane przez Otto Dixa, od których „prości ludzie” instynktownie odwracali – i odwracają nadal – oczy.

Skąd w milionach skłonność do równych kolumn marszowych, pochodni, defilad, kolumn greckich, tympanonów i niechęć do ekspresjonizmów? Dlaczego co jakiś czas większości smakuje ta odmiana piękna?

 Ekspresjonizmu nie zniszczył wcale nazizm. To niemiecki „zwykły, prosty człowiek”, kierując się swoją potęgą smaku, z obrzydzeniem odrzucił portrety wojennego kalectwa i antywojenny, wolnościowy tryptyk Dixa, bliski mrocznym wizjom Grünewalda i grobowym wizjom Holbeina. Tak, ten sam „zwykły, prosty człowiek”, który nie chce ekspresjonistycznej brzydoty Jezusa i kocha kicz kościelnych monideł.

Piękno totalitarne byłoby zatem bardziej zgodne z ludzką naturą niż wszelkie transgresje awangardy? I potęga smaku, która ciągnie ludzi w tamtą stronę – w stronę braku wolności, ucieczki od wolności, wstrętu do wolności – byłaby potęgą rudymentarną, w której wyraża się instynkt gatunku? Leszek Kołakowski podejrzewał, że demokracja jest zaledwie krótkim epizodem w historii świata, bo totalitaryzm, autorytaryzm czy despotyzm jest ontologiczną normą ludzkich społeczeństw, do której demokratyczna ludzkość wcześniej czy później powróci. Kojące piękno kolumnad w wielkich budynkach rządowych? Instynktowna wrogość potęgi smaku „prostych ludzi” do wszelkich dziwactw nowoczesnej sztuki, odbieranych jako dewiacyjne ekscesy wolności? Poczucie zadomowienia w jednolitości sztandarów okrywających domy, pochodni w uniesionych rękach i ciągnących przez miasta marszów patriotycznych? Aprobata dla surowego prawa tępiącego wszelkich odmieńców, naturalny pęd do upodobnienia, bezpieczeństwo stada, z którego nikt się nie wychyla? Strach przed wszelką anomalią – obyczajową, religijną, artystyczną – w której ludzkość jako całość widzi zawsze przejaw choroby? Każda Różnica odbierana jako zagrożenie gatunku śmiercią?


Stefan Chwin

Zwodnicze piękno 

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Bhikkhu Bodhi, Nanavira Thera i sankhara


Dlaczego krytyka pism Nanaviry jaką popełnił swego czasu Bhikkhu Bodhi, zamiast zostać wyśmianą przez większość spotkała się z uznaniem, jeżeli nie większości to przynajmniej sporej grupy buddystów? Dla rozumiejącego Dhammę nie ma większego problemu w dostrzeżeniu absurdów zawartych w tej krytyce, nie jest to trudniejsze niż udowodnienie iż 2+2=4. Nawet nie możemy twierdzić, że owszem, choć Bhikkhu Bodhi się mylił, jego błędy są nieco subtelniejsze niż to równanie, albo by być bardziej precyzyjnym, nie tyle subtelniejsze, co popełnione na bardziej subtelnych poziomach Nauki Buddy. Tak jak to widzę, nie trzeba być ariya, by dostrzec bardzo niską jakość intelektualną tej krytyki. Dalej postaram się to wykazać.

Przede wszystkim zacznijmy od podstawowej sprawy. Jest oczywiste, że autor krytyki nie ma jakiegokolwiek głębszego zrozumienia Dhammy, mimo bardzo dobrej, merytorycznej znajomości Sutt. I tu pojawia się pytanie: jak przeciętny człowiek, starający się praktykować Naukę Buddy, jest w stanie ją zrozumieć, skoro bez wątpienia wybitny tłumacz, w dodatku mnich, bardzo dobrze znający te teksty, po latach życia monastycznego, tego nie dokonał?

Jednym z czynników jest wiara. Bhikkhu Bodhi wydaje się posiadać niezachwianą wiarę w siebie, w swoje ja, tu - w tej krytyce pism Nanaviry - manifestującej się w przywiązaniu do swych poglądów. Niestety taka wiara jest tym co w psychologii nazywamy nierealnym optymizmem. Jak zatem przeciętny człowiek może osiągnąć to czego nie osiągnął ten tłumacz? Teoretycznie sprawa jest prosta. Opierając się na wierze, że Budda był faktycznie Buddą, a moja ignorancja jest przyczyną tego iż krwi która wylała się z mojego ciała podczas samsarycznej wędrówki jest więcej niż wody w oceanach, staję się bardzo sceptyczny wobec swych idei i poglądów gdyż to właśnie one są odpowiedzialne za to że jestem tym niehonorowym dawcą krwi.

Sam w sobie, taki sceptyczny stosunek do swych poglądów, o ile jest całkiem zdrowym podejściem, niewiele by dał, gdyż chcąc czy niechcąc absolutny sceptycyzm jest raczej w praktyce niemożliwy. Zresztą bynajmniej nie jest to tym co Nauka Buddy poleca. Otóż skoro Budda jest Buddą a Sutty zawierają jego Nauki, wystarczy zaadoptować postawę: "ja się mylę, Sutty mają rację", by w bardzo krótkim czasie uzyskać zrozumienie większe niż to którym dysponuje Bhikkhu Bodhi.

Weźmy przykład dotyczący pewnego fragmentu krytyki popełnionej przez Bhikkhu Bodhi. Otóż załóżmy że jesteśmy początkującym badaczem tekstu i dysponujemy tym, co w zenie nazywa się "umysłem początkującego". Dociekamy naturę właściwego poglądu i studiując MN 9 napotykamy na trzy sankhara - determinacje: kayasȧkhāra, vacı̄saṅkhāra, cittasȧkha. Ciekawi nas konkretna definicja tych sankhara, niestety Sutta nie wchodzi w szczegóły. Zatem szukamy w całym zbiorze Sutr i w końcu znajdujemy dokładną definicję w MN 44, która odpowiednio definiuje je jako

determinacja ciała to wdech i wydech
determinacja mowy to myślenie i rozważanie
determinacja umysłu to percepcja i uczucie

Oczywiście to nas nie satysfakcjonuje, chcemy wiedzieć wszystko na temat tych determinacji, zatem szukamy dalej, zwłaszcza że ta sama Sutta M 44 mówi nam, że te determinacje stopniowo znikają na poszczególnych etapach koncentracji. A skoro współzależne powstawanie zaczyna się z "ignorancją jako warunek determinacje", a w najwyższym stanie koncentracji - wstrzymaniu percepcji i uczucia - wszystkie determinacje zostają wstrzymane,  zaczynamy podejrzewać że jest ścisła relacja pomiędzy tym osiągnięciem i eliminacją ignorancji czyli wstrzymaniem współzależnego powstawania.

I szybko znajdujemy potwierdzenie naszych podejrzeń w SN 36 : 11. W Suttcie tej mnich pyta o słynną wypowiedź: "cokolwiek się czuje liczy się za cierpienie", i jej relację z inną klasyfikacją, którą rozumieją wszyscy, mianowicie mówiącej o istnieniu trzech uczuć: przyjemnego, bolesnego i neutralnego. Budda wyjaśnia, że zasada ta odnosi się do nietrwałości sankhar, determinacji będących podmiotom zmiany i zaniku. Dalej Budda dodaje: nauczyłem też sukcesywnego wstrzymania determinacji i wymienia kolejne stany koncentracji, na których te determinacje znikają.


I tak, z początkującego stajemy się tym który dysponuje już pewnym podstawowym zrozumieniem. Wiemy że determinacje są w ścisłej relacji z ignorancją, a ich absencja ze zrozumieniem. I rozumiemy czemu akurat te a nie inne determinacje zostały wymienione w Suttcie o właściwym poglądzie w kontekście współzależnego powstawania. Gdzie nie ma ignorancji, nie ma determinacji a jest zrozumienie współzależngo powstawania, zatem jest ścisła relacja pomiędzy współzależnym powstawaniem a wstrzymaniem percepcji i uczucia. Na poziomie logiki to w sumie jest jak 2+2=4. Oczywiście takie "zrozumienie" nie jest jeszcze prawdziwym widzeniem współzależnego powstawania, ale może stanowić fundację takiego wglądu.

Teraz przyjrzyjmy się temu co twierdzi Bhikkhu Bodhi. Otóż w komentarzu do MN 9 mówi nam że te trzy sankhara to działanie ciałem, mową i umysłem. Niestety to jest opinia którą o ile pokładamy wiarę w Sutty i stosujemy zasadę: "ja się mylę, Sutty mają rację" należy porzucić gdyż jest sprzeczna z definicją tych determinacji jaką możemy znaleźć w Suttach. Dodatkowo - co dość dziwne - w komentarzu swym, zwykłe dość dokładny - Bhikkhu Bodhi nawet nie podaje terminów Pali tych determinacji, i czytelnik nie znający Pali absolutnie nie ma możliwości zweryfikowania jego twierdzenia. W popularnej książeczce na temat buddyzmu takie przeoczenie byłoby zrozumiałe, ale tu mamy do czynienia z profesjonalnym scholastycznym tłumaczeniem. 

I teraz w swej krytyce Bhikkhu Bodhi z rozbrajającą szczerością twierdzi że jest różnica pomiędzy kayasȧkhāra, vacı̄saṅkhāra, cittasȧkha jeżeli występują w kontekście współzależnego powstawania, gdzie należy je tłumaczyć inaczej niż w kontekście osiągnięcia wstrzymania percepcji i uczucia. Te dwa tematy są ze sobą absolutnie niezwiązane. Jak widzimy Bhikkhu Bodhi nie wychodzi z tak zwanego "umysłu początkującego", ale ma już swoje określone poglądy. Dalej już tylko dostosowuje Sutty do swych poglądów, tak by wszystko grało i kolidowało jak mawia pan Michalkiewicz. Gdy wychodzimy z poziomu Sokratesa, poziomu "zero", w oparciu o wiedzę o naszej ignorancji, możemy faktycznie zacząć budować prawdziwą wiedzę o Nauce Buddy. W oparciu o taką postawę, sceptycyzmu na temat naszej wyjściowej wiedzy, która w większości przypadków jest ignorancją czyli raczej fałszywą wiedzą, niż prostą świadomością tego, że się nie wie, możemy osiągnąć nową jakość istnienia. Chyba nie jest to sprawa codziennia, gdyż większość czytelników tej krytyki jakoś nie dostrzegła podstawowego faktu, że rozróżnienie sankhar o którym wspomina Bhikkhu Bodhi, nie istnieje w Suttach a tylko w umyśle czcigodnego i bez wątpienia, zasłużonego tłumacza.

Takich podstawowych i elementarnych sprzeczności z Dhammą, jest w jego krytyce więcej, ale dajmy sobie tu z tym spokój. Nie mniej co należy podkreślić, takie dostosowanie Suttr do własnych poglądów jest na porządku dziennym, bez wątpienia muszą tu działać jakieś fundamentalne zasady psychologiczne, z pewnością związane z tak zwaną psychologią samo-oszukiwania (self-deception). W Dhammie generalnie ten aspekt ignorancji jest znany jako przywiązanie do własnych poglądów - ditthiupādāna.

W praktyce skąd się to bierze? Otóż mało kto styka się z Dhammą po raz pierwszy bezpośrednio z Sutt, a znacznie częściej za pośrednictwem czy to danej tradycji czy też konkretnego nauczyciela. Następnie utożsamia się z tymi naukami, i gdy w końcu zaczyna studiować Sutty, wszelki dysonans poznawszy jest neutralizowany albo przez odrzucenie pewnych Sutt, czy też zniekształcenie ich mniej lub bardziej oczywistego przesłania.

Dodatkowym elementem jest podejście do własnej egzystencji. Studiowanie Sutt nie powinno być działalnością li tylko intelektualną, Dhamma nie jest jednym z przedmiotów jakie można sobie wybrać na uniwersytecie do studiowania albo nawet do wykładania, jak to ma miejsce w przypadku innego krytyka Nanaviry Thery. W radykalnym podejściu możemy powiedzieć że jest tylko jedna życiowa tragedia, urodzić się i umrzeć bez zrozumienia Dhammy. Wykładający na uniwersytecie zwykle starają się udowodnić że ich idee są słuszne, podczas gdy praktykujący Dhammę jest głównie zainteresowany w znalezieniu słabych stron we własnych poglądach, by je porzucić natychmiast, gdy okażą się faktycznie błędne. To zupełnie dwie różne postawy, i siłą rzeczy, prowadzą do zupełnie różnych jakościowo rezultatów praktycznych.

O ile oczywiście dla większości ludzi Dhamma nie jest sposobem zarobkowania poprzez wykładanie jej na uniwersytecie, to jednak jakiejś głębszej determinacji, by poznać prawdę też u nich trudno zauważyć. I to dlatego  Bhikkhu Bodhi może sobie spokojnie pisać takie rzeczy, jak poniższy cytat, bez obawy o nadszarpnięcie swego autorytetu, było nie było autora prawdopodobnie najlepszych dostępnych tłumaczeń z Pali, podczas gdy prawdziwa jakość jego "refleksji" tak naprawdę nie odbiega od matematyka krytykującego swego kolegę za twierdzenie że 2+2=4

Oczywiście pisma Nanaviry są akurat na znaczenie wyższym poziomie skomplikowania, i jest naturalne, że Bhikkhu Bodhi, który jest puthujjaną, co sam zresztą kiedyś przyznał (już po opublikowaniu swej krytyki) mógł czegoś w nich nie zrozumieć, ale jak ktoś może napisać:

An unbiased and complete survey of the Nikáyas, however, would reveal that the problem of dukkha to which the Buddha’ s Teaching is addressed is not primarily existential anxiety , nor even the distorted sense of self of which such anxiety may be symptomatic. The primary problem of dukkha with which the Buddha is concerned, in its most comprehensive and fundamental dimensions, is the problem of our bondage to samsara—the round of repeated birth, aging, and death.

Nie mam specjalnie czasu i ochoty by to dokładnie przetłumaczyć, jednak to co Bhikkhu Bodhi twierdzi jest następujące: problem cierpienia nie polega na zniekształconym poczuciu "ja" (self) ale na naszym samsarycznym zniewoleniu, kolisku odwiecznie powtarzających się narodzin, starości i śmierci. Ładnie brzmi? Być może. Problem w tym że to właśnie attavada - co Bhikkhu Bodhi określa tu terminem "the distorted sense of self" jest odpowiedzialna za nasze ponowne narodziny, i to attavada - nierozerwalnie związana z sakayaditthi - jest tym co należy porzucić i co stanowi fundamentalną różnicę pomiędzy puthujjaną, zwykłym człowiekiem, który bierze swe ja za pewnik, a sotapanną który uwolnił się od błędnego poglądu na osobowość.

I to oczywiście pisma Nanaviry pokazują jak ewentualnie attavada może być porzucona, Nanavira omawia to bardzo szczegółowo i konkretnie, jest to w Dhammie sprawą najwyższej wagi, natomiast jego krytyk porusza się w obrębie banalnych twierdzeń, które po przeegzaminowaniu nie mają zupełnie żadnego sensu.

Tak jak napisaliśmy, jedyną drogą postępu na ścieżce duchowej jest stała i uważna egzaminacja własnej pozycji, czy jakby powiedział Nicolas Gomez Davila, dokumentacja własnej ignorancji. Ale Bhikkhu Bodhi nawet nie podejrzewa siebie o to, że może czegoś nie rozumieć. I tak, dalej pisze:

I will show presently, these terms are intended quite literally as signifying biological birth, aging, and death, not our anxiety over being born, growing old, and dying.

Problem w tym że nikt, wykładający współzależne powstawanie jako strukturę nie neguje fenomenologicznych opisów narodzin, starości i śmierci, jakie można znaleźć w Suttach. Te opisy jak najbardziej są ważne i obowiązujące, fizyczna śmierć ciała jest rzeczywista. Jednakże te opisy są niepersonalne, tym samym mają taką samą wagę jeżeli chodzi o śmierć ciała w przypadku arahata, jak i zwykłego człowieka. Z ignorancją jako warunek ... starość i śmierć uzupełnia ten brak rozróżnienia, gdyż tym samym starość i śmierć jest opisywana przy obecności ignorancji. A zatem obejmuje także niepokój w obliczu śmierci, niepokój od którego arahat jest całkowicie wolny. Nie tylko to, arahat nie identyfikuje się z ciałem, i nie widzi go jako: "to moje, tym jestem, to moje ja", zatem ani nie uważa że się urodził, ani nie widzi żadnej możliwości by mógł umrzeć. W skrócie: Ze wstrzymaniem ignorancji.. wstrzymanie starości i śmierci. To oczywiście głęboka nauka, i jest trudno zrozumiała dla puthujjany. Tyle że inteligentny puthujjana z pewnością 1) jest znacznie bardziej sceptyczny wobec swych idei niż nasz tłumacz* 2) Z pewnością jest zainteresowany przede wszystkim własną nieśmiertelnością i nauka o tym że śmierć jest nietrwała, determinowana i powstała współzależne od obecnej w jego doświadczeniu ignorancji z pewnością powinna go zaciekawić a nie prowokować do jej szybkiego i bezrefleksyjnego odrzucenia.

* We wprowadzeniu do Brahmajala, Bhikkhu Bodhi wyraża swój głęboki sceptycyzm wobec mądrości samego Buddy, przynajmniej możemy powiedzieć że Nanavira Thera znalazł się w dobrym towarzystwie.↓

Buddha declares, whatever thinkers speculate about the past or the future can with certainty be found within the net of his teaching.

Whether the sutta, in its present form, really does succeed in matching this claim is difficult to assess. On reflection it seems that many views from the history of philosophy and theology can be called to mind which resist being neatly classified into the scheme the sutta sets up, while other views can be found which agree in their basic credo with those cited in the sutta but appear to spring from causes other than the limited number that the sutta states they can all be ultimately traced to.

Wystarczy poczytać korespondencję Nanaviry z jego przyjacielem Nanamoli Therą by zobaczyć zdecydowaną różnicę w podejściu do Sutty. Obaj dysponowali pełną wiarą w ważność Sutty, choć faktycznie bardzo często mieli problem, gdzie w Brahmajala należy umieścić poglądy tego czy innego współczesnego myśliciela. Natomiast twierdzenie że jakiś z tych poglądów mógłby wypływać fundamentalnie z czegoś innego niż sakayaditthi, jest jasnym, oczywistym błędem i mogło być wypowiedziane tylko pod wpływem tegoż sakayaditthi.

Na zakończenie cytat innego krytyka Nanaviry. Czcigodny Analayo, wykładający Dhammę na uniwersytecie i (nie wiem jak teraz, ale przez jakiś czas mieszkający w domu ze swą mamą i tatą*), pisze:

this concerns the tetralemma on the existence or non-existence of a Tathāgata after death, which is based on the mistaken notion of a self, held by some contemporaries of the Buddha.

No cóż, według Bhikkhu Analayo, niektórzy współcześni Buddzie nie byli wolni od attavady. Ale tylko niektórzy. Zatem attavada nie jest fundamentalnym problemem cierpienia, nierozerwalnie związana z egzystencją zwykłego człowieka i to nie jest to cierpienie, które stara się wyleczyć Budda, ogłaszając naukę o nie-ja. I sam czcigodny Analayo, ciekawe co myśli o sobie, piszącym tę krytykę, czy uważa że pisze ją jako wolny od attavady?

* Nie krytykuję tu takiego stylu życia, samego w sobie. Może inaczej czcigodny Analayo nie potrafi, zatem lepiej być takim mnichem niż świeckim. Nie mniej choć to nie wyklucza całkowicie niemożności osiągnięcia jakiegoś głębszego zrozumienia czyni taki sukces duchowy bardzo wątpliwym. Argument personalny co prawda nie jest na miejscu w sprawach zaledwie intelektualnych, jednak w Dhammie jest jak najbardziej na miejscu, i sam Budda rekomenduje by pokładać wiarę w tych, którzy "studiują" Dhammę, zaszyci gdzieś głęboko w lesie. To co prawda nie gwarantuje bynajmniej jakości takiego nauczyciela, ale przynajmniej gwarantuje, że rzeczywiście bardzo lubi on odosobnienie, czynnik bardzo sprzyjający pojawieniu się głęszego zrozumienia. Patrz MN 150

Jak widzimy, jakość argumentów używanych przez krytyków Nanaviry, mówi sama za siebie. To czego nie możemy być pewni, to czy tacy ludzie po prostu nie nie spełniają fundamentalnego warunku - Dhamma jest dla mądrego, nie dla niemądrego - bądź też nawet jeżeli posiadają taki potencjał, nieopatrznie dali się pochwycić w przywiązanie do własnych poglądów i są ofiarami samo-oszukiwania się (self-deception). Wszystko zależy od tego jak zdefiniujmy "mądrość". Inteligencja mierzona przez IQ, jak najbardziej jest kompatybilna z samo-oszukiwaniem się, wręcz może je ułatwiać. Niestety samo-oszukiwanie się na poziomie duchowym musi być widziane jako jawny brak mądrości. W takim przypadku wszystko zależy, czy ofiara self-deception, może pod wpływem tych czy innych czynników to zobaczyć i je porzucić.

Wróćmy do omawianego tematu, gdzie neonanaviryści uczą nas iż sotapanna jest wolny od jakiejkolwiek awersji wobec fizycznego bólu. Jak absurdalna  to nauka, do tego nie zamierzam tu powracać. Nie mniej, mogę zwrócić uwagę na argument, jaki jest wysuwany na poparcie tej tezy. Otóż przytaczana jest Sutta

60 (10) The Mountain (2)

“Bhikkhus, suppose that the Himalayas, the king of mountains, would be destroyed and eliminated except for seven grains of gravel the size of mustard seeds. What do you think, bhikkhus, which is more: the portion of the Himalayas, the king of mountains, that has been destroyed and eliminated or the seven grains of gravel the size of mustard seeds that remain?”

“Venerable sir, the portion of the Himalayas, the king of mountains, that has been destroyed and eliminated is more. The seven grains of gravel the size of mustard seeds that remain are trifling. Compared to the portion of the Himalayas, the king of mountains, that has been destroyed and eliminated, the seven grains of gravel the size of mustard seeds that remain are not calculable, do not bear comparison, do not amount even to a fraction.”

“So too, bhikkhus, for a noble disciple, a person accomplished in view who has made the breakthrough,  the suffering that has been destroyed and eliminated is more, while that which remains is trifling. Compared to the former mass of suffering that has been destroyed and eliminated, the latter is not calculable, does not bear comparison, does not amount even to a fraction, as there is a maximum of seven more lives. He is one who understands as it really is: ‘This is suffering’ … ‘This is the way leading to the cessation of suffering.’

“Therefore, bhikkhus, an exertion should be made to understand: ‘This is suffering.’… An exertion should be made to understand: ‘This is the way leading to the cessation of suffering.’”

Według autora książki, którego "mindful reflection can help you to see if you are going in the same direction as the Buddha" - tak przynajmniej informuje nas okładka, ta Sutta jasno dowodzi że przebicie się i bezpośrednie zobaczenie Czterech Szlachetnych Prawd potwierdza jego tezę o olbrzymiej jakościowej różnicy pomiędzy tym co odczuwa puthujjana a sotapanna.

I teraz smutna prawda, która zresztą niestety jest czasami bardzo obraźliwa. Nie sądzę by trzeba jakiejś większej inteligencji, już nic nie mówiąc o inteligencji ariya, by zobaczyć że faktycznie Sutta wykazuje olbrzymią różnicę pomiędzy puthujjaną a sotapanną, tyle że jest to różnica ilościowa, w porównaniu z samsarą która jest bez widocznego początku, czasowy okres co najwyżej siedmiu kolejnych egzystencji jest faktycznie drobinką. Tu tylko zauważę, że Sutta używając terminu "cierpienie" zrównuje je z samą "egzystencją" co nie wydaje się być jasno rozumiane przez naszych mistyków, inaczej głównemu nauczyciel twierdzenie: "Sotapanna nie cierpi", po prostu nie przeszłoby przez gardło. W każdym razie dowodzenie o jakościowej egzystencjalnej różnicy pomiędzy uczuciami puthujjany i sotapanny w oparciu o tą Sutrę jest jawnym absurdem. To czego nie wiemy, bez mocy czytania w czyimś umyśle, to czy autor tego "dowodu" już tak ma, po prostu urodził się z takim potencjałem intelektualnym, czy też desperacko szuka potwierdzenia innego absurdalnego założenia, które to "otrzymał" w naukach swego Ajhana. O ile to drugie, są jeszcze dla niego jakieś szanse. Ostatecznie Budda mówi, że prawdziwym zwycięzcą jest ten kto pokonał samego siebie. Takie zwycięstwo rzadko przychodzi łatwo i zanim do niego dojdzie często tą czy inną bitwę się przegrywa. 



Poszukiwani korektorzy do polskiej edycji Encyklopedii Holokaustu


Drodzy czytelnicy,

Jestem dyrektorem Armreg Ltd, firmy, która wydała „Encyklopedię Holokaustu”.

Ponad 600 stron, pełen kolor, format A4.
Dostępna na www.nukebook.org

Obecnie szukam osób, które są w stanie dokonać korekty wydania w języku polskim (wyprodukowanego przez Deepl) i dokonać poprawek, aby dostosować je do oryginalnego wydania angielskiego. Wymagana jest bardzo dobra znajomość angielskiego (czytanie, pisanie).

Jest to spora praca do wykonania i osoby które się jej podejmą otrzymają rozsądną zapłatę za swój wysiłek.

Jeżeli jesteś zainteresowany, proszę skontaktuj się ze mną, aby uzyskać więcej szczegółów.

Z poważaniem

Jeffrey Tribe

Director
=================
Armreg Ltd
86-90 Paul Street
London, EC2A 4NE
United Kingdom
sales@armreg.co.uk
Web: www.armreg.co.uk

niedziela, 19 stycznia 2025

Refleksje inteligentnego generała i inne takie rzeczy

 


W USA działa podobno jakiś tajemniczy, groźny ruch o nazwie QAnon rozsiewający fałszywe informacje, że państwem rządzi zdemoralizowana psychopatyczna klika. Postanowiłem bliżej zapoznać się z tym zjawiskiem i tak natrafiłem na reklamę książki Willa Sommera Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce, opublikowanej niedawno przez Wydawnictwo Czarne. Wstrzymałem się jednak z zakupem po tym, jak dowiedziałem się, że autorem jest dziennikarz „Washington Post”, co pozwalało z góry przewidzieć konwencjonalność jego analizy. Sięgnąłem zatem do ustaleń poczynionych przez poważnych badaczy rzeczywistych spisków, powiedziałbym nawet, ekspertów, gdyby nie to, że tytuł „ekspert” coraz częściej nabiera pejoratywnego zabarwienia. Wskazują oni na uderzające podobieństwo QAnon do bolszewickiej Operacji Trust przeprowadzonej przez sowieckie tajne służby w latach 1921–1926 ( https://pl.wikipedia.org/wiki/Operacja_Trust) .  QAnon to według nich doskonała mistyfikacja, operacja psychologiczna, cyfrowa wersja Operacji Trust, której celem jest przekonanie  konserwatywnego ludu amerykańskiego, aby „zaufał planowi”, oczywiście fikcyjnemu, i biernie czekał, aż, na razie pozostające w cieniu, ukryte siły położą kres rządom waszyngtońskiej kliki. W Operacji QAnon chodzi o zneutralizowanie niezadowolenia i oporu społecznego poprzez promowanie politycznej bierności („siedź przed komputerem i działaj!”), wzbudzenie fałszywych nadziei, rozpowszechnianie coraz bardziej absurdalnych i fantastycznych pogłosek, zacieranie granic pomiędzy prawdą a fikcją. Wszystko po to, by gniew niezadowolonych z systemu kierować w ślepą uliczkę, na przykład popychając ich do, kompletnie pozbawionych politycznego sensu i kontrolowanych przez system akcji,  takich jak najście na Kapitol, sprowokowane i zorganizowane po to, by zidentyfikować i wyłapać najbardziej aktywne „elementy antydemokratyczne”, czyli tych, którzy „ruszyli tyłek” sprzed komputera – 1230 osób zostało oskarżonych o przestępstwa federalne około 750 osób zostało skazanych. Wszyscy uczestnicy tego fake event znajdują się już w odpowiednich bazach danych. Operacja QAnon zakończyła się pełnym sukcesem.

**
Takie nastały czasy, że aktorzy i piosenkarze dzielą się z nami swoimi przemyśleniami na tematy polityczne i społeczne często czyniąc to z wielką pewnością siebie. Głos zabrali też dwaj znani przedstawiciele brytyjskiej sceny muzycznej, legendarny wokalista Deep Purple Ian Gillan oraz równie legendarny wokalista punkowej grupy Sex Pistols John Lydon, występujący niegdyś jako Johnny Rotten.

Gillan wyraził swój sceptycyzm wobec Unii Europejskiej: „Głosowałem za Brexitem, bo miałem po dziurki w nosie tego przerostu regulacji, coraz to nowych duszących przepisów z Brukseli. I tylko z tego powodu chciałbym, żeby ta forma UE się rozleciała. Opowiadałem się zdecydowanie za Wspólnym Rynkiem, za europejską organizacją handlową”.

John Lydon, którego God Save the Queen pamiętają najstarsi z nas (obecnie, zdaniem żartownisiów, w Wielkiej Brytanii powinno się śpiewać God save the Queer), wyraził swoje niezadowolenie z faktu, że każdego, kto krytykuje masową imigrację, piętnuje się jako rasistę. Hipermoralna polityka symboliczna elity , oderwana od rzeczywistości arogancka i wyniosła, niszczy wartości klasy robotniczej, oparte na empatii, miłości i szacunku, na tym, że ludzie się nawzajem nie okradają, lecz sobie pomagają, jeśli jest taka potrzeba. Świat, ocenił dawny lider Sex Pistols, o wiele za daleko przesunął się na lewo. Jeśli chodzi króla Karola III, dawny punkowiec nadal jest krytyczny wobec monarchii; według niego obecny monarcha nie jest najmądrzejszym człowiekiem na naszej planecie, rozpaczliwie stara się przypodobać „wokistom“ i może narobić wielkiego bałaganu, jeśli będzie się mieszał do światowej polityki. Lydon przekonuje , że Sex Pistols chcieli skłaniać do samodzielnego myślenia, do wyrabiania sobie własnego zdania, szukania faktów i podejrzliwego weryfikowania dominujących opinii, głoszonych przez rządy i orędowników różnych spraw.

I to przesłanie pozostaje ciągle aktualne. Punk has a future!

***
Badania przeprowadzone przez Instytut Gallupa w latach 90. XX wieku wykazały, że 16% Niemców, 18% Amerykanów i 19% Brytyjczyków uważa, iż Słońce krąży wokół Ziemi, ponadto pewien niewielki procent nie wie, czy Ziemia krąży wokół Słońca czy na odwrót – Słońce wokół Ziemi. W następnych dziesięcioleciach wyniki badań utrzymywały się w pewnym stałym przedziale . Można spokojnie przyjąć, że około 20% mieszkańców Ameryki Północnej i Europy jest przekonanych, że Słońce krąży wokół Ziemi. I bardzo mnie to cieszy, doprawdy nie przypuszczałem, że geocentryzm trzyma się tak mocno, że tylu ludzi nadal wierzy w to, co widzi na własne oczy. Pozostali też wierzą, w to, co widzą na własne oczy, ale w telewizji.

**
Wędrując po Szpargalii natrafiłem na memuary Józefa Dowobora-Muśnickiego Moje wspomnienia (Warszawa 1935). Poniżej garść refleksji generała, których lektura każe z melancholią pytać, gdzie się podziali tacy generałowie.

Amnestia podważa autorytet sądu.

Miłosierdzie nie powinno iść w parze z głupotą.

Zaraz po Cuszimie wybuchają w Rosji burdy, które przez gloryfikatorów wszelkich zamieszek nazwano „rewolucją 1905 roku”.

Na mocy swojego długoletniego doświadczenia przekonałem się, że wszelka agitacja wywrotowa znajduje najodpowiedniejszy grunt wśród tchórzów i aferzystów, choć cele ich są różne.

Ten pan [Kiereński] doszedłszy do władzy i ogłosiwszy hasła: precz z caratem, pokój narodom, równość dla wszystkich natychmiast zamianował siebie Naczelnym Wodzem, zamieszkał w cesarskim pałacu, jeździł w otoczeniu eskorty, żył w komforcie, ale nic nie zrobił dla polepszenia doli żołnierza gnijącego w okopach.

„Rabuj zrabowane, oprócz tego zrabowanego przez mnie”.

Sawinkow, który został ministrem wojny, na wojskowości znał się na tyle, że w Sewastopolu rzucił bombę na gubernatora. Siedział za to na katordze, co widocznie wystarczało do stania się strategikiem czy administratorem.

Takie są demokratyczne wymogi: poszczególny człowiek nie powinien być mądrzejszy od zespołu miernot.

Nie każdy demokrata jest chamem, ale każdy cham jest demokratą.

W konspirację bawić się nie chciałem, bo tej metodzie nie hołduję, gdyż jest zazwyczaj przeżarta zdradą, przekupstwem i korupcją .

Agitacja przedwyborcza niczem się bodaj nie różniła się od tego co widziałem w Rosji: jakieś indywidua nieczyste, półuczesane, siały na wiecach demagogię, podniecały nienawiść i zazdrość w ciemnych ogłupiałych tłumach.

Ten czcigodny chłopek [Witos] przekonał się, że odpowiedniejszym dla niego zajęciem jest siać rzepę niż kierować państwem.

Chcąc przewlec lub zaprzepaścić jakąś sprawę należy polecić ją zespołowi ludzi.

Szpicle są nieodłączną częścią każdej socjalistycznej konspiracji.

Socjaliści nie krępują się żadnemi zasadami etyki.

Najwięcej adeptów posiadł socjalizm wśród nieuków i leni.

Stanowili go [Rząd Tymczasowy] ludzie, życie których przeszło na krytyce dawnego reżimu; nie potrafili przeto oni ustalić nic konkretnego, ani wprowadzić swych idei w życie; umieli tylko gadać.

Tomasz Gabiś →

Pierwodruk: „Arcana” nr 178 (4/2024)


Poprzeszkadzać trochę „Wielkim Resetowcom” w realizacji ich niewydarzonych – co nie znaczy, że niegroźnych – pomysłów

 Rozmowa z Tomaszem Gabisiem


A gdyby miał pan wejść teraz w buty doradcy jakiegoś specjalnego zespołu kryzysowego przy polskim rządzie lub prezydencie, co by pan radził zrobić polskim politykom lub Europie?

(Śmiech) Jeśli założymy, że te rady miałyby przynieść jakiś skutek, to teoretycznie, należałoby dotrzeć do ważnych ośrodków technooligarchii, ponieważ to one decydują, a nie nasz rząd. Według mnie jego swoboda manewru jest w rzeczywistości niewielka.

Jakie ma pan rady dla obywateli, którzy stawiają lub chcą stawiać opór technooligarchii?

Czytałem niedawno wywiad z panią Katarzyną Szymielewicz z Fundacji Panoptykon i tam zastanawiają się, co by tu zrobić, jak ograniczyć władzę tzw. gigantów cyfrowych. Różne propozycje padają, co jedna to bardziej nierealistyczna albo podobna do lekarstwa, które jest gorsze od choroby. Jednocześnie przeczytałem, że jakiś minister w Niemczech stwierdził, iż cała ta sytuacja ze zdalnym nauczaniem wymaga, aby wszystkie dzieci zostały koniecznie wyposażone w smartfony, laptopy, żeby wszystkie miały dostęp do Internetu, w związku z czym rząd wyda na to w najbliższym czasie pół miliarda euro.

W ten sposób dzieci są tresowane – od najmłodszych lat przyzwyczaja się je do korzystania z tego typu urządzeń. Podobnie z presją na tzw. pracę zdalną – to oznacza zakup nowego sprzętu, programów, aplikacji itd.

Jest tak, jakby rządy w demokracji liberalnej zamieniały się w akwizytorów naganiających klientów technologicznym gigantom, za co one odwdzięczają się im w wieloraki sposób. Każda taka decyzja, każda tego typu polityka oznacza, że do technologicznych gigantów, których władzę chce się rzekomo ograniczyć, popłyną nowe strumienie pieniędzy tę władzę wzmacniających. Tylko ograniczanie cyfryzacji do niezbędnego minimum, niezgoda na przepływ pieniędzy z budżetów państwowych do kieszeni technologicznych koncernów byłoby – patrząc realistycznie – sposobem na ograniczanie ich władzy. Jak również odebranie im uprzywilejowanego statusu i zrównanie ich – ponieważ z platform komunikacyjnych stały się mediami – ze wszystkimi innymi mediami prasowymi, telewizyjnymi czy radiowymi. Miejmy nadzieję, że pojawią się nowe siły polityczne, które uczynią to częścią swoich programów.

Jeśli chodzi o opór na płaszczyźnie indywidualnej czy środowiskowej, to pozwolę sobie odesłać do mojego tekstu „My, partyzanci”, w którym staram się pokazać zarówno możliwości intelektualne, jak i praktyczne takiego oporu. Oczywiście, nikt nie zdoła wymknąć się regułom, które rządzą naszą epoką – jest to po prostu niemożliwe i nie ma co snuć romantycznej utopii. Jednakże wszędzie, gdzie tylko się da, należy rezygnować z niektórych rzeczy, ze wszystkich zbędnych technicznych gadżetów, bowiem każda taka rezygnacja ogranicza możliwości kontrolowania nas, czyni nas bardziej niezależnymi.

Należy poszukiwać takich sfer życia, pracy, działania, rozrywki, towarzyskości, w których można powrócić od cyfryzacji do analogowości.

Podam prosty przykład: jakiś czas temu mój znajomy poprosił mnie o podanie numerów telefonów naszych znajomych, ponieważ miał je zapisane w swojej komórce, i kiedy telefon się nagle zepsuł, wszystkie kontakty zniknęły. Poradziłem mu, aby kupił sobie standardowy notes, gdzie normalnie miałby je zapisane, podobnie jak ja to robię – mam kontakty zapisane i w telefonie, i w notesie. Obecnie, mimo iż pociąga to za sobą pewne koszty, najlepiej mieć dwa komputery – jeden bez połączenia z Internetem, tak aby wszystko, co na nim jest, nawet potencjalnie nie było „zdalnie” dostępne dla nikogo. Wszelkie ważne dane z „chmur” i innych tego typu aplikacji powinno zapisywać się na jakichś innych nośnikach. Pojawia się też trend do budowania sieci komunikacyjnych bardziej lokalnych, co jest godne wspierania. Należy ograniczać korzystanie z kart płatniczych i używać gotówki. Było kiedyś takie hasło „Odłącz się!” i jest ono dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Im mniej jest sieci, do których jesteśmy podłączeni, tym lepiej.

Ogólny wniosek, powtórzmy, jest taki, żeby wszystko, co nie musi być koniecznie powiązane z wykorzystaniem cyfryzacji, było w formie analogowej. Dzięki temu możemy w pewien sposób niejako odrestaurować, oczywiście tylko niektóre, fragmenty dawnego, dobrego świata.

Neil Postman w „Technopolu” zauważa, że ludzie stawiający opór technopolowi, m.in. „kiedy chcą z kimś nawiązać prawdziwy kontakt, oczekują, że ten ktoś będzie z nimi w jednym pokoju”, „odmawiają uznania wydajności za najważniejszy cel stosunków między ludźmi”, „nie lekceważą starszych”, „podziwiają inwencję technologiczną, ale nie uważają, że reprezentuje ona najwyższą możliwą formę ludzkich osiągnięć”, „co najmniej podejrzliwie traktują idee postępu i nie mylą informacji ze zrozumieniem”.

Cóż, podpisuję się pod tym obiema rękami.

W debacie publicznej ostatnio stał się modny termin „Wielki Reset”. O co w nim chodzi?

Wydaje mi się, że tu chodzi o to, że cały ten „Wielki Reset” jest pewnym hasłem, sloganem. Mówi się społeczeństwom: „Zobaczcie, my kontrolujemy całą sytuację”. Wprawdzie ludzie od „Wielkiego Resetu” mają w tym swoje bardzo konkretne interesy, ale tak naprawdę są bezradni. Te tendencje, trendy, problemy, które się nawarstwiają, jak np. problemy finansowe, ekonomiczne, technologiczne – oni nad tym już nie panują. Tworzą kolejną iluzję, że mają wszystko pod kontrolą, że prowadzą „ludzkość” do konkretnego celu, że „dadzą radę”, a w rzeczywistości to zwykli śmiertelnicy o bardzo ograniczonych możliwościach, którzy, moim zdaniem, już niczego nie kontrolują, chociażby z tego względu, że odziedziczyli sytuację po tych, którzy byli przed nimi. Muszą iść naprzód, drogą, która prowadzi donikąd. Na zakończenie szczypta optymizmu. Otóż jako reakcja na hasło „Jednego Wielkiego Globalnego Resetu” pojawiło się już w obiegu hasło „wielu małych lokalnych resetów”, czyli tych, które przeprowadzamy my sami, nasze rodziny, nasze środowiska, aby – działając w rozproszeniu, ale w jednym kierunku – poprzeszkadzać trochę „Wielkim Resetowcom” w realizacji ich niewydarzonych – co nie znaczy, że niegroźnych – pomysłów.

Dziękuję za rozmowę.

Cała rozmowa →

wtorek, 14 stycznia 2025

Tadeusz Gadacz - Studia i odpowiedzialność


Tytuł mojego artykułu stanowi nawiązanie do słynnego wykładu współtwórcy szkoły frankfurckiej Maxa Horkheimera Odpowiedzialność i studia wygłoszonego siedem lat po II wojnie światowej. Kryzys współczesnego uniwersytetu jest pochodną kryzysu człowieczeństwa europejskiego1. Jedną z jego przyczyn stanowi zachwianie równowagi między materialnym a duchowym wymiarem życia. Rozkwit nauk przyrodniczych na przełomie XIX i XX w., który przyczynił się do coraz szybszego rozwoju uzdolnień technicznych, przyniósł także negatywne skutki. Przyczynił się do powstania nowych form pozytywizmu, przekonania, że jedyne kryterium poznania stanowią dające się empirycznie zweryfikować pozytywne fakty. W ten sposób powstał paradygmat scjentyzmu. Rodzącą się wówczas nierównowagę między naukami przyrodniczymi i mentalnością scjentystyczną a naukami humanistycznymi dostrzegał Wilhelm Dilthey. Tak jak nauki przyrodnicze zajmują się materialnym zewnętrznym światem przyrody, tak nauki humanistyczne wewnętrznym światem duchowym człowieka. Nauki humanistyczne nazwał Dilthey Geisteswissenschaften, naukami o duchu.

Na przełomie XIX i XX w. pojęcie ducha było jeszcze jednym z istotniejszych pojęć. We Francji powstał filozoficzny nurt zwany filozofią ducha. Emmanuel Mounier,  francuski personalista, założył jedno z najważniejszych do dziś czasopism kulturalnych Francji „Esprit” („Duch”), a niemiecki filozof Rudolf Eucken, prawie już całkowicie zapomniany, w 1908 r., jako pierwszy spośród filozofów, otrzymał literacką Nagrodę Nobla właśnie za filozofię ducha. Mówiąc o doświadczeniu duchowym, myśliciele ci nie sprowadzali go jedynie do wymiaru religijnego. Uznawali je za to, z którego rodzi się wielka kultura, sztuka, doświadczenie wartości, sensów i celów. Już wtedy dostrzegano też zagrożenie wynikające z wypierania życia duchowego. 7 maja 1935 r. twórca fenomenologii Edmund Husserl wygłosił w Wiedniu wykład Kryzys europejskiego człowieczeństwa a filozofia. Nauki przyrodnicze, stwierdził w nim, opierające się jedynie na obiektywnych faktach, nie odsłaniają człowiekowi żadnych dających oparcie życiowych powiązań, żadnych ideałów ani norm, które mogłyby dać mu orientację. Nie wystarczy nam jedynie rozum instrumentalny. Ten bowiem wie, co czym się czyni i jak osiągać techniczne cele, nie potrafi jednak wskazać człowiekowi sensu, dać mu egzystencjalnego oparcia. Człowiek według Husserla jest istotą celową: „żyjąc w skończoności (…) kieruje się całym swym życiem ku biegunom nieskończoności”2. Nauka zapomniała jednak o świecie ducha. Husserl był przekonany, że przezwyciężenie kryzysu możliwe jest tylko przez powrót do doświadczenia duchowego. Pisał: „Istnieją tylko dwa wyjścia z kryzysu europejskiego sposobu istnienia:
upadek Europy przez wyobcowanie ze swego własnego racjonalnego sensu życiowego, popadnięcie we wrogość wobec ducha i barbarzyństwo albo też odrodzenie Europy z ducha filozofii przez heroizm rozumu przezwyciężającego ostatecznie naturalizm. Największym niebezpieczeństwem dla Europy jest zmęczenie. Jeżeli jako »dobrzy Europejczycy« będziemy walczyć z tym niebezpieczeństwem nad niebezpieczeństwami z takim męstwem, które nie lęka się również walki nieskończonej, to wtedy z niszczącego pożaru niewiary, z wezbranego ognia zwątpienia w ogólnoludzkie posłannictwo Zachodu, z popiołów wielkiego zmęczenia powstanie feniks nowego uduchowienia i skierowania życia ku wnętrzu, jak rękojmia wielkiej i odległej przyszłości człowieka, gdyż tylko duch jest nieśmiertelny”3. Wydarzenia II wojny światowej zakwestionowały optymizm Husserla, a jego diagnoza okazała się zbyt późna.

Po wojnie uczeń Husserla Hans-Georg Gadamer dojrzał jeszcze głębszy wymiar kryzysu w przekształceniu nauki w gałąź przedsiębiorczości: „Zinstytucjonalizowanie nauki i doprowadzenie jej do postaci pewnego przedsięwzięcia produkcyjnego (Betrieb) należy do związku życia ekonomicznego i społecznego w epoce industrializacji. Nauka jest nie tylko przedsięwzięciem produkcyjnym, ale ponadto wszystkie elementy sprawcze nowoczesnego życia są zorganizowane jak przedsiębiorstwo produkcyjne. Jednostka z jej określoną efektywnością jest wpasowana w większą przedsiębiorczą całość, która z kolei ma w wysoce wyspecja-lizowanej organizacji nowoczesnej pracy dokładnie przewidzianą funkcję, pełnioną jednak bez osobistego zainteresowania całością”4. Max Horkheimer, współtwórca szkoły frankfurckiej, w wykładzie Odpowiedzialność i studia stwierdził: „Technika bierze w posiadanie nie tylko ludzkie ciała, ale i dusze. Jak w teorii ekonomicznej mówi się czasem o zasłonie pieniądza, tak można by dzisiaj mówić o zasłonie technicznej. Marzeniem cywilizowanych nie jest już zbawiony świat, nawet nie baśniowa kraina mlekiem i miodem płynąca (…) lecz kolejne auto lub telewizor”5. Podobną diagnozę sformułował kilka lat wcześniej Karl Jaspers: „Technika dysponuje zawsze tylko tym, co mechanicznie uchwytne. Przekształca swój przedmiot w mechanizm, a więc w aparat i w maszynę. (…) Taka absolutyzacja momentu technicznego nie docenia jednak rzeczywistości, która wszędzie wymaga czegoś więcej niż techniki, choć we wszelkim działaniu tkwi jakaś technika jako założenie, a mechanizm dostarcza niejako tylko kośćca. Kultywowanie i hodowanie w odniesieniu do natury, wychowywanie i komunikowanie w odniesieniu do człowieka, wytwarzanie dzieł duchowych, a nawet samo wynajdywanie, nie mogą przebiegać zgodnie z regułami techniki. Fałszywe jest przekonanie, że dzięki technice powstanie to, co można stworzyć tylko na gruncie żywego ducha”6.


Jeżeli pomimo znamion kryzysu pojęcie ducha dominowało jeszcze w pierwszych dekadach XX w., obecnie zniknęło zupełnie z naszego myślenia i języka. Nie mówimy już o duchu ani o doświadczeniu duchowym. Wraz z zanikiem wewnętrznej duchowej refleksji zaczęły znikać istotne dotąd pojęcia, jak: szczęście, zastąpione przez sukces; mądrość, wyparta przez cywilizację wiedzy; teoria, w źródłowym rozumieniu greckim, jako kontemplacja i zachwyt nad prawdą, dobrem i pięknem, usunięta przez teorię rozumianą jako dająca się zweryfikować, sprawnie działająca hipoteza, przynosząca wymierne technologiczne i ekonomiczne skutki. Zniknęło pojecie ludzkiej natury i sensu. Przede wszystkim jednak zniknęło samo pytanie o człowieka. Obecnie już nie stawiamy Kantowskich pytań: co mogę wiedzieć? Co powinienem czynić? Czego mogę się spodziewać? Kim jest człowiek? Na pierwsze z nich odpowiadała zawsze wiedza techniczna. Jej celem jest dominacja nad przyrodą i społeczeństwem. Na pytanie drugie odpowiadała wiedza metafizyczna, etyka i aksjologia. Jej celem jest określenie sfery prawd i wartości, do których człowiek powinien dążyć. Natomiast na pytanie trzecie odpowiada wiedza religijna. Jej zadaniem jest poszukiwanie sensu i ocalenia poprzez relację z Bytem Najwyższym. Przejawem obecnego kryzysu jest absolutyzacja pierwszego typu wiedzy, a więc wiedzy technicznej. Żyjemy w stanie radykalnej nierównowagi. Stare pytania zostały wyparte przez nowe: czemu służy wiedza? Jak być sprawnym i skutecznym? Jak zmienić przyszłość? A wraz z zanikiem pytania: Kim jest człowiek?, zniknęło także pytanie, jak słusznie pisze John C. Sommerville, o dobro człowieka.

Kryzys ducha został obecnie wzmocniony przez prymat wartości materialnych (hedonistycznych, utylitarnych) i witalnych nad wyższymi od nich wartościami etycznymi, intelektualnymi i estetycznymi. Prymat tych pierwszych związany jest z rozwojem cywilizacji.
Wyzwala ona bowiem, pod postacią dążenia do przyjemności, chęci zysku i posiadania, awansu, wygody, długiego i sprawnego życia, energie twórcze konieczne do coraz szybszego i sprawniejszego jego rozwoju. Jeśli jednak te dążenia nie są podporządkowane wartościom wyższym, estetycznym, intelektualnym, przede wszystkim moralnym, tendencje do realizacji jedynie wartości niższych mogą doprowadzić do radykalnego egoizmu jednostkowego i społecznego, a także do zahamowania pełnego rozwoju człowieka. Współczesne oblicze „czasów marnych” polega na przyćmieniu wartości wyższych przez wartości niższe, tak jakby życie człowieka sprowadzało się jedynie do sfery przyjemności, użyteczności i witalności.

Uniwersytet był zawsze miejscem kształcenia. Tymczasem także kształcenie przybrało obecnie technologiczną postać. Zostało zredukowane do nabywania wymiernych kompetencji, umiejętności i kwalifikacji. Trudno podważać znaczenia tych umiejętności, kompetencji i kwalifkacji koniecznych do życia we współczesnej cywilizacji technicznej. Tak rozumiane kształcenie musi być jednak uzupełnione o wymiar egzystencjalny, duchowy, rozumiany jeszcze przez starych pedagogów. Celem kształcenia nie są i nie mogą być pierwszorzędnie żadne zewnętrzne cele. Nie ma ono przygotowywać jedynie do rynku pracy. Jest uposażeniem w wiedzę, moralne wartości, egzystencjalne sensy jako punkty oparcia, estetyczne przeżycia, które mają wystarczyć człowiekowi na całe życie. Kształcenie jest przede wszystkim wznoszeniem się do poziomu człowieczeństwa. Istotą kształcenia jest kształtowanie bytu ludzkiego, pozyskiwanie nowych sposobów samorozumienia. Hans-Georg Gadamer, pisząc w Prawdzie i metodzie o kształceniu, powrócił do starej tradycji mistycznej. Według niej człowiek nosi w sobie Boży obraz, na którego podobieństwo został stworzony. Takie znaczenie pozostało jeszcze w niemieckim Bildung (od Bild – obraz). Analogiczny sens kształcenia odnalazł Gadamer u Platona i Hegla – jako wznoszenie się przez człowieka do uniwersalnego poziomu człowieczeństwa7. „Każda poszczególna jednostka, która ze swej przyrodniczej istoty wznosi się ku temu, co duchowe – pisał – znajduje w języku, zwyczajach, organizacjach swego narodu już z góry daną substancję, którą – niczym w przypadku nauki mówienia – ma sobie przyswoić. Tak oto poszczególna jednostka znajduje się zawsze na drodze kształcenia…”8. Horkheimer dodawał do tego, że kształcenie „powinno być poznaniem tego, co obchodzi nas jako ludzi, a nie tylko jako członków społeczeństwa przemysłowego”9. Ma ono zatem charakter harmonijny i całościowy. Nie może ograniczać się jedynie do umiejętności porozumiewania się w języku angielskim i obsługiwania komputerów czy tabletów. Musi dokonywać się poprzez przekaz kulturowy, gdyż to wielkie dzieła kultury europejskiej, wielkie wzorce moralne odsłaniają sens człowieczeństwa i sens życia.

Kształcenie jest wewnętrzną formacją, kształtowaniem humanitaryzmu. „Po tej grozie, która się niedawno wydarzyła, i na przekór jej – podkreślał Horkheimer – nie mogę porzucić nadziei, że nie tylko w pierwszym okresie po katastrofie, ale i w nadchodzących dziesięcioleciach owa zapomniana już postawa stanie się znów celem kształcenia uniwersyteckiego. Ograniczenie studiów do nabywania umiejętności (…) nie wystarczy. Sędzia pozbawiony empatii oznacza śmierć sprawiedliwości”10. Kształcenie jest zatem stanem ducha, który pozostaje nawet wówczas, gdy człowiek zapomni o wszystkich nabytych kompetencjach i sprawnościach, nawet wówczas gdy rozpadną się wszystkie formy życia społecznego.

Jeszcze do nie dawna uniwersytet był miejscem tak rozumianego kształcenia. Rację ma Sommerville, twierdząc, że dla zdobycia jedynie umiejętności zawodowych i dostosowania się do rynku pracy uniwersytet jest zbędny. Niezbędny jednak jest dla wykształcenia, osiągnięcia kompetencji społecznych i życia. Przed jakimi dylematami zatem staje obecnie uniwersytet?
W którą stronę zmierza?

Świadomi pewnych uproszczeń, sformułujmy kilka istotnych, radykalnych alternatyw. Czy uniwersytet jest jeszcze świątynią, czy też powinniśmy pogodzić się z tym, że musi stać się przedsiębiorstwem, elementem światowej gospodarki i gry rynkowej? Przez „uniwersytet świątynię” rozumiem uniwersytet jako miejsce szczególne, wyjęte z codzienności, żyjące mocą szczególnych praw, ze względu na szczególny i jedyny w życiu czas przeznaczony na studia. Miejsce niezależnego myślenia, dochodzenia do prawdy, refleksji, ćwiczenia duchowego, zachwytu, kształcenia, które każdy zdobywa dla samego siebie, a nie tylko dla potrzeb rynku pracy i zdolności funkcjonowania we współczesnej cywilizacji technicznej.

Czy jednak uniwersytet, jak słyszymy z różnych stron, nie powinien przemienić się w sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwo, nie tylko nowocześnie zarządzane i podporządkowane ekonomicznemu rachunkowi, ale całkowicie dostosowane do potrzeb światowej przedsiębiorczości z jej ekonomizacją, zarządzaniem i ryzykiem? Co w związku z tym z wolnością i autonomią myślenia, jeśli ma być ono w coraz większym stopniu finansowo zależne od rynku? Czy niezależna myśl ma stać się sprawą prywatną? Co z twórczością w myśleniu, która wymaga czasu, ciszy, a nie nastawienia na produkcję punktów do naukowych i ekonomicznych statystyk? Uniwersytet w Królewcu stworzył niegdyś bardzo dogodne warunki do myślenia Immanuelowi Kantowi. Po objęciu katedry Kant przez dziesięć lat nie opublikował żadnej ważnej pracy. Po dziesięciu latach wydał w końcu Krytykę czystego rozumu. Na obecnym uniwersytecie zostałby dwukrotnie negatywnie oceniony jako całkowicie bezproduktywny. Kim zatem ma być przyszły profesor: mistrzem, mędrcem, świadkiem wzorców kultury, intelektualnym i moralnym autorytetem, jak w „uniwersytecie świątyni”, czy jedynie sprawnym menedżerem zarządzającym wiedzą, jej pomnażaniem i technicznym przekazem, jak w „uniwersytecie przedsiębiorstwie”? A może profesorem fantomem obecnym jedynie w Internecie? Czy da się pogodzić ideę „uniwersytetu przedsiębiorstwa” i „uniwersytetu świątyni”? Trudno iść pod prąd ekonomii, zarządzaniu, sprawności. Czy jednak myślenie o uniwersytecie jedynie w tych kategoriach nie zagraża klasycznie rozumianemu kształceniu i twórczym poszukiwaniom? „Uniwersytet przedsiębiorstwo” przekształca się na naszych oczach w benthamowski Panoptikon, miejsce permanentnej biurokratycznej kontroli. „Uniwersytet Panoptikon” oparty jest na założeniu, że da się zmierzyć efekty myślenia i zaplanować to, o czym się będzie myślało w najbliższej przyszłości, jakby dało się z góry określić, co przyjdzie nam na myśl i co będzie godne myślenia. „Uniwersytet Panoptikon” realizuje marzenia biurokratów, których dotąd nie udało się nikomu zrealizować: w jaki sposób posadzić pisarzy do biurek i rozliczać ich z wierszówki? Ostatnie lata wprowadziły na uczelnie nie tylko system boloński, ale także nowe procedury: grantowe, ochrony danych osobowych, krajowych ram kształcenia, komisje rekrutacyjne i jakości kształcenia, analizy karier absolwentów itd., itp. Wszystkie te coraz liczniejsze reguły spadają jako obowiązki na wciąż te same grupy pracowników naukowych, którzy mają wrażenie zawężającej się w coraz większym stopniu szczeliny między nieustannym planowaniem i sprawozdawczością. Pamiętam przed laty ks. prof. Józefa Tischnera, który w czasie stanu wojennego przyszedł na pierwsze seminarium z książką. Otworzył ją i powiedział, że to Fenomenologia ducha Hegla i że w tym semestrze właśnie to dzieło będziemy czytać i interpretować. Dzisiaj nie przeprowadziłby tego seminarium. Najpierw musiałby określić, czy będzie to konwersatorium czy ćwiczenia, na żywo czy na platformie cyfrowej. Rozpisać je detalicznie na godziny, określić kompetencje, kwalifikacje i umiejętności, opisać profil absolwenta, przydzielić punkty ECTS. Uzyskać zatwierdzenie Rady Instytutu, Rady Wydziału, pozyskać grupę 20 studentów. Czy wykształcenie było wtedy mniej efektywne? Nie sądzę. Było więcej czasu na myślenie, rozmowę, nauczanie. "Uniwersytet Panoptikum” wypiera skutecznie „uniwersytet świątynię” oparty na wspólnocie akademickiej i zaufaniu. 

Czy uniwersytet może być, jak był jeszcze do niedawna, biblioteką, czy też musimy się pogodzić z tym, że staje się on pasażem. W „uniwersytecie bibliotece” centralnym miejscem jest biblioteka, miejsce refleksji, lektury, głębokiego zaangażowania. „Uniwersytet pasaż” to miejsce jedynie chwilowego pobytu przy okazji przejścia z domu do pracy i z pracy do domu, z pracy bądź domu na inny fakultet i z innego fakultetu, na kursy i z kursów. „Uniwersytet pasaż” nie jest miejscem kształcenia, lecz miejscem zaliczania punktów koniecznych do uzyskania dyplomu i budowy CV pod kątem rynku pracy. „Uniwersytet pasaż” pływa w „płynnej nowoczesności”. Wszystko jest w nim chwilowe, zmienne i płytkie. Można jedynie zastanawiać się, czy to brak zaangażowania, które tworzy tożsamość angażujących się i tożsamość celu zaangażowania jest przyczyną „płynnej nowoczesności”, w tym „uniwersytetu pasażu”, czy też odwrotnie, to płynna nowoczesność i stanowiący jej część „uniwersytet pasaż” powoduje brak głębszego zaangażowania, a przez to rozmycie zarówno tożsamości słabo, chwilowo i powierzchownie zaangażowanych, jak i celów, do których dążą. W „uniwersytecie pasażu” wszystko jest zmienne i chwilowe (ustawy, rozporządzenia, systemy ocen, autorytety, notatki studenckie krążące w Internecie). 

Czy uniwersytet powinien służyć prawdzie czy społeczeństwu? Na czym jednak powinna polegać ta służba? Czy na uleganiu najniższym gustom społecznym, demokracji bezpośredniej narzucającej swe przekonania i zasady na internetowych forach i ulicach czy na wychowywaniu społeczeństwa? Czy uniwersytet ma pełnić funkcję autorytetu, czy ma godzić się na coraz dalsze obniżanie wymogów kształcenia, by zrealizować ideał równości? Czy ma bronić wzorców, kanonów, kultury języka, czy też poddać się społecznej presji? Komu ma służyć uniwersytet – prawdzie czy społeczeństwu? Według prof. Kazimierza Twardowskiego zadaniem uniwersytetu jest dochodzenie do prawd naukowych i krzewienie umiejętności ich dochodzenia. Czy w dalszym ciągu obowiązują nas powinności uniwersytetu przez niego wyłożone?

Odpowiedzi na te alternatywy związane są z odpowiedzią na pytanie: kim jest człowiek i na czym polega jego dobro? Czy ma ono być określane przez społeczne i kulturowe mody, zapotrzebowania rynku pracy, ekonomiczne możliwości, politykę? Czy też jego określenie powinno wymagać namysłu nad europejską tradycją kultury i myśli? Rzecz w tym, że aktualnie uniwersytet w coraz mniejszym stopniu stwarza warunki do tego, by takie pytania stawiać i usiłować na nie odpowiadać.

1 Termin wprowadzony przez Edmunda Husserla. W tej części opieram się na przeredagowanych fragmentach mojej publikacji Kryzys człowieczeństwa europejskiego, „Charaktery” 2012, nr 3, s. 108–113.

2 E. Husserl, Kryzys europejskiego człowieczeństwa a filozofia, tłum. J. Sidorek, Warszawa 1993, s. 20.
3 Tamże, s. 51.

4 H.-G. Gadamer, Teoria, etyka, edukacja. Eseje wybrane, tłum. zbiorowe, Warszawa 2008, s. 55.

5 M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, przekład translatoryjny pod kierunkiem H. Walentynowicz, „Kronos” 2011, nr 2, s. 241.

6 K. Jaspers, O źródle i celu historii, tłum. J. Marzęcki, Kęty 2006, s. 120.
7 Tamże, s. 39.
8 Tamże, s. 41.

9 M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, dz. cyt., s. 240.
10 Tamże, s. 245.

Tadeusz Gadacz – filozof, dyrektor Instytutu i Socjologii uP w Krakowie, wykładowca Collegium Civitas. Ostatnio opublikował dwa pierwsze tomy Historii filozofii XX w. (2009) 

Miesięcznik „Znak” nr 693 (luty 2013) do nabycia w wersji drukowanej i elektronicznej na www.miesiecznik.znak.com.pl


środa, 8 stycznia 2025

O niewzruszoności arahata


Czcigodny panie, kiedy mnich jest o tak doskonale wyzwolonym umyśle, nawet jeżeli potężne materialne formy poznawane przez oko wejdą w zasięg oka, nie wprawiają jego umysłu w obsesję; jego umysł jest zupełnie nie dotknięty. Pozostaje stabilny, osiągnąwszy niewzruszoność, obserwując ich zanikanie. Nawet jeżeli potężne dźwięki poznawane przez ucho wejdą w zasięg ucha … Nawet jeżeli potężne smaki poznawane przez język wejdą w zasięg języka … Nawet jeżeli potężne zapachy poznawane przez nos wejdą w zasięg nosa… Nawet jeżeli potężne dotyki poznawane przez ciało wejdą w zasięg ciała … Nawet jeżeli potężne idee poznawane przez umysł wejdą w zasięg umysłu, nie wprawiają jego umysłu w obsesję; jego umysł jest zupełnie nie dotknięty. Pozostaje stabilny, osiągnąwszy niewzruszoność, obserwując ich zanikanie.

Załóżmy, czcigodny panie, że jest kamienna góra, bez szczelin czy pęknięć, jedna solidna masa skalna. Jeżeli gwałtowna burza nadejdzie ze wschodu, nie zachwieje nią, nie poruszy, nie zatrzęsie; jeżeli gwałtowna burza nadejdzie z zachodu, nie zachwieje nią, nie poruszy, nie zatrzęsie; jeżeli gwałtowna burza nadejdzie z północy, nie zachwieje nią, nie poruszy, nie zatrzęsie; jeżeli gwałtowna burza nadejdzie z południa, nie zachwieje nią, nie poruszy, nie zatrzęsie. Tak też kiedy mnich jest o tak doskonale wyzwolonym umyśle, nawet jeżeli potężne materialne formy poznawane przez oko wejdą w zasięg oka, nie wprawiają jego umysłu w obsesję; jego umysł jest zupełnie nie dotknięty. ...

 

AN VI, 55 Sona →

Nanavira, sotapanna i mistycy


Według Nanaviry Thery, mistyk jest kimś kto świadomie podważa tak zwane prawa myśli, z premedytacją twierdząc, że białe to czarne. Z tym akurat się nie zgadzam, jak ktoś przeczytał zaledwie parę książek o mistycyzmie, to raczej trudno oczekiwać by miał wyważone zdanie na jego temat. Przykładowo Mistrza Eckharta uznaje się za mistyka, i pewnie tu i ówdzie w swych kazaniach wpada w tą czy inną sprzeczność, ale w końcu te kazania miały na celu zainspirowanie słuchaczy do podjęcia właściwej lini działania, były mowami na żywo, a nie precyzyjnymi traktatami filozoficznymi. I jak Mistrz Eckhart powiada, to że niektórzy widzą laskę zanurzoną w wodzie jako krzywą, wynika z pewnych praw fizycznych, a w rzeczywistości laska ta jest prosta. Nasza niewiedza sprawia że rzeczy widzimi zniekształcone, a nie takimi jakimi są. Zatem co się nam wydaje logiczną sprzecznością, albo wewnętrzną sprzecznością w samych Suttach, może takim być tylko dlatego, że widziane przez pryzmat naszej ignorancji.

Jednakże co ciekawe, pod definicję mistyków, tak jak to widział angielski mnich ze Sri Lanki, wpadają jego ... No cóż, raczej uczniowie nie jest zbyt dobrym terminem, być może "entuzjaści", albo "dawni entuzjaści" jest lepszym określeniem. "Dawni", gdyż jak zauważyłem obecnie wśród tych entuzjastów ma miejsce to co po angielsku nazywam patronising the patron, ot choćby jeżeli chodzi o samādhi, ci dobrzy ludzie twierdzą, że Nanavira nie rozumiał tego terminu, błędnie tłumacząc go jako koncentrację i oprócz tego wierzył w niepoprawną i bezowocną technikę obserwowania oddechu. Co prawda widzę tu pewną logiczną sprzeczność, gdyż w końcu skoro wierzą oni iż został sotapanną, to chyba jednak ta technika nie była aż tak bezowocną? Należy dodać, że Nanavira stosował ją nie tylko przy siedzeniu w medytacji, ale także podczas chodzenia i właśnie podczas jednej z takich medytacji pojawiło się u niego oko Dhammy.

Sam nie patronizuję mojego patrona, ani też nie uważam, że temu kto na pierwszym miejscu stawia Sutty, potrzebny jest jakiś mistrz, oprócz Buddy. Zatem nawet Nanaviry nie uważam za nauczyciela. Oczywiście z drugiej strony, moja ignorancja ma wiele aspektów i można ją pomniejszyć na wiele sposobów. I w tym sensie mam wielu nauczycieli. Biorąc przykład z szachów, pewien gracz może być zwykłym arcymistrzem, i wiele może mu brakować do mistrza świata, ale pewne typowe pozycje rozgrywa bardzo dobrze i oryginalnie, i tu właśnie mogę się od niego sporo nauczyć, być może nawet więcej niż od mistrza świata, który raczej takich pozycji unika, a przynajmniej rzadko pojawiają się one w jego grach. Lub też jak Nieżmiedinow, który nie był nawet oficjalnie arcymistrzem (o ile dobrze pamiętam) jednakże był geniuszem ataku i na przykład z Talem, drugim geniuszem ataku i mistrzem świata miał rezultat +4 cztery wygrane! Bez porażki czy remisu. Z pewnością można się wiele od niego nauczyć, jeżeli chodzi o prowadzenie ataku.

Zatem uczyć można się od wielu, ale prawdziwym nauczycielem są Sutty i to one dają mi standard, poprzez który dobieram sobie ewentualnie innych nauczycieli. Np cała psychologia samo-oszukiwania się (self-deception) jest fascynującym zagadnieniem, a w dodatku bardzo blisko związanym z praktyką, nie na darmo Budda mówi, że prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto pokonał samego siebie (i oprócz innych rzeczy, porzucił samo-oszukiwanie siebie, które jest jednyą z poważniejszych barier do przekroczenia na drodze ku pełnemu wyzwoleniu.   Okłamywanie innych jest niemoralne i z pewnością będzie miało negatywne konsekwencje, jednakże okłamywanie siebie, przez kogoś kto uważa się za poszukiwacza Prawdy, to prawdziwa śmierć duchowa.

Sutty jako Mistrz? Na czym to polega? Otóż przede wszystkim trzeba się zdobyć na wysiłek i je wszystkie przeczytać. Skoro Budda jest moim mistrzem, zanim zacznę czytać Ajhana Sumedho, czy Ajhana Nyanamoli czy kogokolwiek innego, wypadałoby wpierw dać pierwszeństwo Buddzie. Po powiedzmy dwukrotnym przeczytaniu Sutt, można skoncentrować się na poszczególnych tematach, na przykład interesuje nas animitta samādhi, no i zaczynamy wertować Sutty, skakać od Nikayi do Nikayi, aż wynotujemy sobie wszystko na ten temat i wyrobimy sobie jakieś zdanie na ten temat. Prawdopodobnie będziemy dalej mieli jakieś wątpliwości, i tu faktycznie jest czas by skonsultować się z innymi i przedyskutować temat.

Teraz o naszych nanavirystycznych mistykach. Do napisania tego artykułu skłonił mnie podarunek książki napisanej przez mnicha należącego właśnie do tego mistycznego odgałęzienia zwolenników Nanaviry. Sam o nią poprosiłem i uprzejmie i szczodrobliwie zostałem nią obdarzony. Niestety miało miejsce pewne nieporozumienie, otóż ten mnich obecnie mieszka na Sri Lance i myślałem, że nie należy on do grupy mistycznej, zatem kierowałem się intelektualną ciekawością, cóż ta książka zawiera, i choć obecnie czytam z dziedziny Dhammy tylko Sutty jak też powracam od czasu do czasu do pism Nanaviry, skoro mnich ten należy do kręgu tych na których pisma Nanaviry miały wpływ, zdecydowałem zrobić wyjątek.

Jednak jak się okazało, mnich ten wierzy w mistyczną moc sylogizmu logicznego, który przedkłada nad fenomenologiczny opis tego czym jest zła wola i awersja. Brzmi niezrozumiale? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Otóż podczas pewnej -zarejestrowanej- rozmowy Dhammy, nastąpiła sytuacja patowa pomiędzy mnichem z Niemiec i głównym nauczycielem odłamu mistycznego. Powodem kontrowersji  był przykład z dwoma strzałami opisujący jak po trafieniu jedną strzałą (bolesne uczucie cielesne) w przypadku zwykłego człowieka, puthujjany następuje wbicie się drugiej strzały, mianowicie bolesnego mentalnego uczucia. (Smutek, awersja, czytelnik może wpisać tu sobie wszystkie negatywne reakcje mentalne jakie u niego kiedyś nastąpiły w wyniku choroby czy fizycznego bólu, lub które zaobserwował, że występują u innych.) W opozycji do zwykłego człowieka Sutta wymienia ariya savakę,  który gdy trafiony  pierwszą strzałą cielesnego bólu, zostaje na tym etapie, i w jego doświadczeniu bólowi ciała nie towarzyszy żadne mentalne negatywne uczucie smutku, niezadowolenia itp, lista może być bardzo długa.

Bazując na tym przykładzie, główny nauczyciel odłamu mistycznego stworzył sylogizm który brzmiał następująco:

1 Zgodnie z definicją jaką można znaleźć w innych Suttach, sotapanna jest ariya savaką,

2  Zatem sotapanna gdy dotknięty cielesnym bólem nie cierpi.

Podaję tak jak to było podczas tej rozmowy Dhammy, przez dłuższy czas wymieniano argumenty, lecz żaden z mnichów nie potrafił przekonać drugiego.

Gdyby mnich z Niemiec był nieco zręczniejeszym dialektykiem, mógłby łatwo zmusić naszego mistyka do zmodyfikowania swej pozycji. To co prawda tylko na poziomie werbalnym, niemniej to chyba trochę dziwne, że ktoś kto przywiązuje tak wielką wagę do definicji ariya savaki, całkowicie ignoruje to że cierpienie -dhukka - w Dhammie jest bardzo głębokim pojęciem i nie można go ograniczać li tylko do bycia poruszonym przez chorobę czy fizyczny ból. Wystarczyło zapytać: "Czy chciwość, nienawiść i złudzenie są bolesne?" Na co jedyną poprawną odpowiedzią jest "tak". Następnie: "Czy sotapanna jest całkowicie wolny od chciwości, nienawiści i złudzenia?" To już koniec tego co w zenie nazywa się "walką Dharmy". Przeciwnik został zapędzony w kozi róg i jeżeli chce dalej bronić swojej pozycji, musi się wycofać i ją zmodyfikować do tej, którą zapewne od początku miał na myśli, a co niestety niezbyt fortunnie zwerbalizował. Zatem po modyfikacji, sylogizm kończy się tak:

"W zetknięciu z fizycznym bólem, sotapanna pozostaje całkowicie niewzruszony, fizyczny ból w żaden sposób nie prowadzi u niego do jakichkolwiek negatywnych mentalnych stanów, takich jak awersja wobec bólu, smutek, zniechęcenie itd, itp."

Czcigodna 2500 tradycja Theravady, tak mi się przynajmniej wydaje, od zawsze brała za pewnik, że przykład z dwoma strzałami opisuje różnicę pomiędzy zwykłym człowiekiem a arahatem. Kto zatem w tym sporze dialektycznym ma rację? Jak wyrobić sobie własne zdanie?

Przede wszystkim, skoro Sutty są naszym Mistrzem, trzeba starać wyrobić sobie własne zdanie, w oparciu o zrozumienie Suttr. W tym wypadku, tylko dlatego że czcigodna tradycja skłania się do tego by uważać iż Sutta ta mówi o arahacie a nie sotapannie, kierowanie się wiarą w czcigodną tradycję, to trochę za mało, zwłaszcza że studiowanie Sutt już nas przekonało że tradycjne komentarze całkiem często podają błędne ich interpretacje.

Z drugiej strony ta nowa interpretacja jest tak odmienna od tego co do tej pory wszyscy myśleli, że możemy zakładać, że coś jest bardzo nie w porządku albo z nami, którzy nigdy nawet by nie pomyśleli, że przykład ze strzałami obejmuje sotapannę, albo z twórcą i tymi, którzy uznają ważność sylogizmu.

Czemu sam określam wiarę w prawdziwość tego sylogizmu jako mistyczną? Otóż sprawa w sumie jest prosta, to że czcigodna tradycja akurat w tym wypadku się nie myli, właśnie wynika z prostoty problemu. Sylogizm moglibyśmy uważać za ważny, gdybyśmy już nic więcej nie wiedzieli o sotapannie. Jednak dysponujemy całkiem sporą "bazą danych" o doświadczeniu sotapanny, i jedną z takich informacji jest ta, iż sotapanna nie jest wolny od pożądania i złej woli. Zatem powód dla którego większości (czy może nawet nikomu) w miarę inteligentnemu znającemu dobrze Sutty nigdy nawet nie przyszło do głowy by taki sylogizm stworzyć, jest fakt, że umysł, o ile refleksyjnie zaakceptował dane otrzymane z Sutt, automatycznie daje pierwszeństwo fenomenologii, a nie definicji pewnych terminów jakie znajdują się w Suttach. Definicja klasyfikująca jest arbitralna, znaczenie tego kto jest ariya savaką może zależeć od kontekstu, przykładowo może po prostu określać zwykłą szlachetność charakteru, natomiast zła wola, jest zawsze złą wolą.

Czyli sylogizm wyprowadzony od strony egzystencjalnej brzmi:

1 Sotapanna nie jest wolny od złej woli, wobec tego awersja wobec fizycznego bólu jest w jego wypadku jak najbardziej możliwa.

2 A zatem w kontekście przykładu z dwoma strzałami, sotapanna powinien być wyłączony z definicji ariya savaki.

Tak to mniej więcej opisałem mojemu mistycznemu bratu. Co prawda bezpośrednio się nie ustosunkował do tej obiekcji, ale z tego co pisał wynikało że tak długo jak człowiek nie jest sotapanną, tak długo tak naprawdę nie rozumie tego co to znaczy być sotapanną. Brzmi całkiem logicznie i prawdopodobnie miało oznaczać, że o ile moje obiekcje mogą mi się wydawać słuszne, to tylko dlatego, że jeszcze nie jestem sotapanną, jak tylko nim zostanę, sprawa sama się wyjaśni. Nie wiem czy to miał na myśli, ale jako że niczego innego w tym temacie jego odpowiedź nie zawierała, prawdopodobnie miał na myśli właśnie to. Jest to pewien argument.

Jednak ta argumentacja jest błędna, gdyż tak naprawdę to Sutty są przebogatym źródłem informacji, i nawet jak się jest zwykłym człowiekiem, o ile się jest inteligentnym, można na wiele tematów wypowiadać się autorytatywnie i z dużą pewnością.

Weźmy prosty przykład. Otóż mamy naszego inteligentnego puthujjanę, który zostaje poinformowany, iż pewien człowiek osiągnął stan nie-powracającego. Podchodzi on do tegoż człowieka i pyta go o to czy jest absolutnie wolny od zmysłowych myśli, na co otrzymuje odpowiedź, że bardzo rzadko, ale jednak czasami doświadcza on pewnej mentalnej przyjemności związanej ze zmysłowością. Ten człowiek może być bardzo znanym i szanowanym mnichem, nasz puthujjana może wiedzieć iż większość czasu faktycznie mnich ten spędza na medytacji, nie mniej to nie powinno robić na nim wrażenia i wpłynąć na właściwą ocenę: jakikolwiek jest stan tego dobrego mnicha, nie jest on nie-powracającem.

Nasz dylemat tak naprawdę jest na tym samym poziome, albo albo. Egzystencjalny opis obecności pożądania automatycznie wyłącza kogoś z definicji nie-powracającgo. Egzystencjalny opis obecności złej woli i awersji automatycznie czyni niemożliwym by ta zła wola nie mogła się zaktywizować, gdy sprowokowana przez ból fizyczny. Odpowiedni trening może dać bardzo dobre rezultaty, ale dopóki awersja nie została całkowicie wykorzeniona, nie ma absolutnie rzadnej gwarancji, że się nie zaktywizuje. Jak mówi dowcip, nie ma ludzi których nie da się zdenerwować, ale w pewnych przypadkach potrzeba na to więcej czasu. Oczywiście to tylko dowcip i akurat arahata nie da się zdenerwować, ale twierdzenie że sotapanna, nie będąc wolnym od awersji będzie w stanie zachować całkowitą neutralność podczas gdy będzie go torturował chinski mistrz tej sztuki, jest tak absurdalne, że samo sobie wydaje świadectwo i nie wymaga dalszego komentarza.

Na ale powiedzmy, że skoro jestem już 22 lata mnichem, i rozmaite twierdzenia moich kolegów, jakkolwiek autorytatywnie by się nie wypowiadali, nie robią na mnie specjalnego wrażenia, o ile są niezgodne z Suttami, to świecki wyznawca, nawet dobrze obeznany z Suttami, może czuć zaniepokojenie pewnością i zdecydowaniem w jakim jest nauczany iż sotapanna ma zdolność zachowania równowagi duchowej, bez jakiejkolwiek obniżki nastroju, gdy spotyka się z bolesnym fizycznym uczuciem. "No cóż, może i ten Varapanyo ma rację, ale może... W końcu nie jestem sotapanną, to pewności nie mam".

Tak jak już powiedziałem, wiele problemów da się łatwo obejść znając Sutty i umiejąc odnaleźć ich znaczenie we własnym doświadczeniu. Zilustruję to na przykładzie Nanaviry Thery. Inaczej niż nasi mistycy sylogizmu, którzy czynią naprawdę trudnym odróżnienie arahata od sotapanny,  uważał on że w sotapannie jest ¼ arahata i ¾ puthujjany. I dalej na kolejnych szczeblach przebudzenia te proporcje stopniowo się zmieniają gdzie nie-powracającgo wycenia on na już ¾ arahata i tylko ¼ puthujjany.

Nie używam tu imienia Nanaviry Thery jako autorytetu, podważającego absurdalne założenia naszych mistyków na temat sotapanny, skoro nasi mistycy nie uważają go już za nieomylny autorytet, to czemu czytający te słowa miałby to zrobić?

Chodzi mi o co innego. W zenie mówi się żeby nie odchodzić od własnej natury. Czytelnik powinien znać siebie i nie mieć na temat pewnych spraw żadnych wątpliwości. I teraz pytanie, czy czytelnik nie jest wolny od awersji i złej woli, okazując czasami negatywne emocjonalne reakcje wobec choroby czy bólu? Czy rozumie i widzi działanie tejże awersji? Z pewnością tak.

Otóż o ile sotapanna może się puthujjanie czytelnikowi tych słów wydawać tajemniczą istotą i faktycznie taką jest, to akurat w wypadku awersji dzieli te doświadczenie ze zwykłym człowiekiem. Innymi słowy, inteligentny puthujjana znający dobrze Sutty, może nie wiedzieć na czym polega i jak się objawia porzucenie attavady, ale Sutty dostarczają mu bardzo precyzyjnej informacji: czymkolwiek jest doświadczenie wyjścia poza sakkayaditthi nie zapewnia ono ucieczki przed pożądaniem i złą wolą. Zła wola to zła wola, i jest tym co wspólne dla sotapanny i puthujjany. Jeżeli się tego nie rozumie, być może warto zastanowić się nad przejściem na Islam, nie wymagający zbytniego wysiłku intelektualnego.

Napisałem ten artykuł, bynajmniej nie by podważać autorytet czcigodnego nauczyciela, zresztą jak uczy nas doświadczenie, takie rozważania przeważnie nie mają wpływu na większość uczniów, ani też bynajmniej nie wykluczam, że czcigodny nauczyciel osiągnął takąż niewzruszoność wobec fizycznego bólu, tak jak nie wykluczam, że Ajhan Brahmavamso jest zdolny osiągnąć stany medytacyjne całkowicie wolne od sensorycznego doświadczenia. Przeciwnie, jeżeli tak, to pierwszy spieszę z gratulacjami. 

Tylko wtedy gdy Ajhan Brahmavamso nazywa te stany jhanami, a drugi twierdzi że taka niewzruszoność jest charakterystyczna dla sotapanny, to zwracam uwagę że obaj ci nauczyciele, jakkolwiek wielkie byłyby ich zasługi, wprowadzają informacyjny chaos, i tym samym utrudniają zrozumienie Sutt, które i tak, bez takiej dezinformacji są trudne do zrozumienia.

Dodatkowo, jak to zrobiłem pod koniec, przypomniałem o przesłaniu Nanaviry: szukaj znaczenia Sutt we własnym doświadczeniu. Kto wie czym jest awersja z swego własnego doświadczenia i wie z Suttr że sotapanna nie jest wolny od złej woli, potrafił też jasno i wyraźnie zobaczyć intelektualną wartość tego mistycznego sylogizmu, obdarzajacego sotapannę właściwościami charakterystycznymi dla pełnego wyzwolenia, a nie dla tego kto dopiero co bezpośrednio znalazł ścieżkę do wyzwolenia i zaczął nią podążać.

Kwestia niewzruszoności sotapanny nie jest bynajmniej jedyną gdzie nasi, nazwijmy to neonanaviryści wprowadzają elementy mistycyzmu, tak jak go rozumiał Nanavira, choćby gdy  oznajmiają nam, prostodusznie usuwającym wszelkie niekorzystne stany z umysłu tak jak Bóg, przepraszam, tak jak Sutty przykazują, mianowicie jak najszybciej, że taki pociech o ile nie towarzyszy mu odpowiednia refleksja, to nic innego jak awersja wobec... między innymi awersji. A jak logika mówi (znów ta mistyczna wiara w logikę ignorująca rzeczywistość egzystencjalną) awersji w ten sposób nie da się pokonać.

Dokładnie taką obiekcję znajdujemy w Suttach, gdzie pewien logik oświadcza czcigodnemu Anandzie, że pożądanie by zakończyć pożądanie zawiera w sobie samo-sprzeczność, i czyni je tym samym niemożliwym do realizacji. To czego logik nie rozumie to fakt iż logika i egzystencja to dwie różne rzeczy, egzystencja jest zbyt bogata, by pewne logiczne wnioski były uniwersalnie ważne. W tym wypadku, gdy pożądaniu by zakończyć pożądanie towarzyszy właściwa linia działania, kierująca pożądanie na tor samodestrukcji, faktycznie to co wydaje się niemożliwe na poziomie logicznym, może mieć miejsce na poziomie egzystencjalnym.

Czemu zatem w Suttach nie sposób znaleźć jakichkolwiek ostrzeżeń wobec tak "wielkiego niebezpieczeństwa" jakim według naszych mistyków jest awersja wobec awersji, i oczywiście innych negatywnych stanów? Otóż są to pewne mentalne nawyki, które choć z jednej strony mogą sprawiać ból, jednak są nawykowo kultywowane przez umysł, który po prostu nie zna nic przyjemniejszego, co stanowiłoby ucieczkę z tych negatywnych stanów. A co jest przyjemniejsze, nawet od seksu? Po pierwsze skoro już zdecydowaliśmy się na celibat, natarczywość myśli seksualnych jest nieprzyjemna, bezpośrednio daje ona nam do zrozumienia, że nie jesteśmy wolni, nie chcemy tych myśli, a jednak one pojawiają się wbrew naszej woli. Czyli jak na razie opis ten wydaje się zgodny z opisem naszych mistyków, możemy odczuwać pewną awersję wobec pożądliwych myśli.

To czego nie rozumieją nasi mistycy, to fakt że umysł na poziomie emocjonalnym jest jak małe dziecko, i samo racjonalne tłumaczenie: nie powinieneś mieć takich myśli, niewiele pomaga. Dziecko chce przyjemności i już! Zatem albo mu postaramy się uświadomić że to co wydaje się mu przyjemne, wcale takim nie jest, np poprzez kontemplację odpychających aspektów ciała, albo pokażemy temuż dziecku coś znacznie przyjemniejszego. Oprócz stanów medytacyjnych, takim tłem przyjemności może być po prostu doświadczenie spokojnego umysłu, wolnego od wszelkiej zmysłowej ekscytacji. I temu właśnie służy jak najszybsze usuwanie takich myśli. Nie wspieramy nawyku, i staje się on coraz słabszy, i z czasem pojawiają się coraz dłuższe przerwy, wolne od takich myśli. Zaczynamy odczuwać zadowolenie. Umysł,a przynajmniej umysł inteligentnego człowieka zaczyna doceniać przyjemność spokoju wolnego od wszelkiej ekscytacji, gdyż ta przyjemność, choć bardziej subtelna, jest znacznie stabilniejsza. I to właściwie wszystko na temat. Po prostu na pierwszym etapie, najbardziej nieprzyjemnym, musimy zmniejszyć siłę nałogu i nawyku. Pierwotnie witaliśmy takie myśli i czerpaliśmy z nich przyjemność, obecnie musimy wyrobić sobie odwrotny nawyk, usuwania tych myśli jak najszybciej. I z czasem, gdy staną się one mniej natarczywe, umysł może zobaczyć i docenić inną, spokojniejszą przyjemność. Czy usuwając jak najszybciej negatywne myśli, kierujemy się awersją czy też czymś innym, nie ma większego znaczenia, gdyż nawet jeżeli tak, to z osłabieniem nałogu, awersja wobec tegoż nałogu ulega osłabieniu, spokój umysłu jako wyższa, bardziej subtelna przyjemność zostaje rozpoznany, i zaczynamy usuwać takie myśli po prostu kierując się współczuciem wobec samego siebie, w końcu nie jesteśmy masochistami.

Nanavira Thera miał poczucie humoru, podobał mu się opis z Gibbona, o pewnym Grocjuszu, "który tak dobrze wykazał ograniczenia omnipotencji". Jakkolwiek głębokim może się wydawać nauka o wielkimi niebezpieczeństwe awersji wobec awersji, na poziomie egzystencjalnym nauka o Wszechmocnym Bogu, który pewnych rzeczy nie może zrobić ma znacznie większy sens, odwrotnie do poziomu logicznego, gdze faktycznie biedny Grocjusz wpadł w oczywistą werbalną sprzeczność.

Logika bez wątpienia jest cennym narzędziem, ale ma swoje ograniczenia, użyteczna w ręku inteligentnego człowieka, może się okazać szkodliwą gdy brakuje niezbędnego warunku do zrozumienia Dhammy, mianowicie mądrości.

Powróćmy do tego co znaczy być sotapanną, i jak ten stan wpływa na poziom emocjonalny. Siostra Vajjira, swoje przebudzenie opisała jako "stratę wymiaru myśli". Tu oczywiście zaznaczam, że wychodzimy poza to co zawiera materiał Sutt, nie mniej, ponieważ obracamy się cały czas w kręgu Nanaviry i neonanaviryzmu, ta fraza w tychże kręgach jest raczej uważana za autentyczną i właściwie opisującą pojawienie się właściwego poglądu. Przynajmniej tak widział to Nanavira i widzi piszący te słowa, i prawdopodobnie spora część mistycznego odłamu zwolenników Nanaviry. Choć uczciwie trzeba przyznać, że Nanavira mylił się, i to co brał za uwolnienie energii związanej z przebudzeniem, faktycznie było początkiem stanu psychotycznego, innymi słowy Siostra Vajjira faktycznie odleciała i sporo czasu minęło zanim doszła do równowagi umysłowej. Samo to powinno nastawiać nas sceptycznie, nie mniej jak się wydaje, to właśnie sformułowanie "strata wymiaru myśli" pozwoliła Nanavirze na wiarę że jej przebudzenie było autentyczne. W dodatku oprócz tego jej wyznanie zawierało dokładnie to co można oczekiwać od opisu przebudzenia, a czego ewidentnie uprzednio jej pogląd nie zawierał. Mniejsza z tym. Uznajmy ten opis za autentyczny i postarajmy się zrozumieć wynikające z niego konsekwencje.

Po pierwsze porzucenie attavady, czyli zostanie sotapanną jest porzuceniem ignorancji na poziomie refleksyjnym. Zatem możemy mówić, że to co u zwykłego człowieka jest moim "ja" takim jakim siebie widzę, pewnym wizerunkiem siebie samego, przekonaniem o byciu osobą, zostaje u sotapanny zastąpione stratą wymiaru myśli. Self-image, wizerunek samego siebie zniknął. Pewne duchowości mówią o porzuceniu swego małego "ja" by odnaleźć swe prawdziwe ja. Akurat postawa "jestem" w Nauce Buddy jest dalej związana z ignorancją, ale możemy o niej mówić jako o "mniej nieprawdziwym ja", gdyż tylko arahat jest wolny od tej podstawy, ale już nie sekkha, ten w treningu, którego praktyka jest nakierowana właśnie na usunięcie tego wyobrażenia z umysłu.

Nie będąc ariya, zwykły buddysta puthujjana absolutnie nie ma pojęcia o ścieżce prowadzącej do wyzwolenia się od postawy "jestem", choć oczywiście praktykowanie moralnych cnót jest intuicyjnym krokiem w dobrym kierunku. Nie mniej puthujjana nie rozumie czym jest nibbana wstrzymanie istnienia tu i teraz, zatem nie rozumie też drogi prowadzącej do nibbany.

Jedną z zalet znajomości Sutt jest bycie obeznanym z tym, które terminy są synonimami, gdyż co może się wydawać niejasne gdy opisane jednym terminem, może nabrać większego sensu gdy zastąpione jego synonimem. W tym wypadku użyjmy synonimu nibbany określanego jako '"zejście w pustkę" które to możemy znaleźć w MN 121. Sotapanna, w odróżnieniu od puthujjany dokładnie rozumie arahata, i dokładnie wie na czym polega to "zejście w pustkę" i ta jego wiedza jest bezpośrednią wiedzą o nibbanie zakończeniu cierpienia, jak i wiedzą o drodze prowadzącej do zakończenia cierpienia.

To jest to co sotapanna musi zrealizować, prędzej czy później, najbardziej leniwemu i najmniej błyskotliwemu sotapannie może zająć to siedem kolejnych egzystencji. Z tego możemy wyciągnąć słuszny wniosek, że ta "strata wymiaru myśli" jest akurat jedyną rzeczą która całkowicie przetrwa śmierć ciała i będzie już stale obecna w doświadczeniu sekkha. O ile Sutta MN 121 mówi o polu percepcji wolnym od skazy istnienia - doświadczenie pustki zastąpiło u arahata postawę "jestem", strata wymiaru myśli zastępując u byłego puthujjany "self-image", mniej lub bardziej wyraźny i sprecyzowany wizerunek siebie samego, swojej odseparowanej osobowości, daje wgląd w rzeczy takimi jakimi są, wiedza o zejściu w pustkę podważa uprzednią pewność o własnym odseparowanym bycie (bhava) i rozpoznaje go jako nietrwały, determinowany i powstały współzależnie od obecnej ignorancji.

Komentowaliśmy już -nieco ironiczne, przyznaję - abstrakcyjność zagrożenia dla rozwoju duchowego awersji wobec awersji. Abstrakcyjność ta, jak wykazaliśmy wynika z ignorowania fundamentalnej zasady obowiązującej świadome istoty, zasady bólu/ przyjemności. Nasze wszelkie działania są nakierowane tylko na jedno, unikanie cierpienia i dążenie do przyjemności. Wspomnieliśmy też że inteligentny człowiek preferuje stabilną przyjemność spokoju nad ekscytacje związane z przyjemnością zmysłową. To że nawet inteligentny puthujjana znajduje się w zamkniętym kręgu i nawet po czasowym wyjściu poza zmysłowość i relaksacji w wyższych krainach -deva loka - zawsze wraca ponownie do ludzkiej postaci, o ile nie gorszej, wynika  właśnie z braku trwałego standardu umożliwiającego uznanie wszelkiego temporalnego doświadczenia za nieprzyjemne.

A to właśnie ma miejsce w przypadku sotapanny. Czy mówiąc o trwałym tle nie wkraczam czasem w obręb błędnego poglądu? Nie, gdyż o ile wszelkie doświadczenie jest temporalne, doświadczenie pustki jest synonimem asankhata dhatu, nie ma tu czegoś takiego jak początek koniec, ani nie da się tu zaobserwować żadnej zmiany. Nasz umysł nawykły do czasu i przestrzeni, może te trzy znaki tego co nie-determinowane widzieć jako linię z trzema osobnymi punktami. Ale przecież choć opis mówi faktycznie o trzech znakach nie-determinowango, skoro nie da się ich zaobserwować, jest jasne że samsaryczny umysł nas oszukuje, i wszystkie te trzy znaki są nie do rozróżnienia, w pustce nie ma przeszłości ani przyszłości, gdyby dało się zauważyć początek, koniec i zmianę, nie byłaby to ta pustka odwiecznie dostępna dla tych którzy uczynili właściwy wysiłek by w nią zejść w przeszłości, którzy uczynią to w przyszłości, i które realizują zejście w pustkę w teraźniejszości. Kiedykolwiek taki wielki duchowy sukces nastąpi, będzie to zawsze realizacja tej samej pustki.

Zatem porzucenie attavady, jest synonimem pojawienia się ścieżki prowadzącej do realizacji zejścia w pustkę. Bez wątpienia jest to pewna bezpośrednia wiedza, a nie zwykły pogląd jaki pojawia się u inteligentnego człowieka na poziomie refleksji, nie mniej mówimy o porzuceniu attavady jako o porzuceniu błędnego poglądu i widzimy z Sutt, że porzuceniu sakkayadithi towarzyszy zanik wątpliwości i wiary że zaledwie ścisłe przestrzeganie norm i reguł etycznych może dać wyzwolenie. Atta, czy self czy spersonalizowane "ja" - jest zawsze stowarzyszone z identyfikacją tegoż "ja" - jest to zasadniczo tylko racjonalizacja bardziej bezpośredniej ignorancji manifestującej się postawą "jestem". Głównym efektem porzucenia attavady, jest zobaczenie bezpośredniej zależności pomiędzy ignorancją i postawą "jestem". To co nasi mistycy neonanaviryści opisują jako efekt porzucenia attavady, całkowity zanik pewnego rodzaju uczuć, jest tym co sotapanna widzi jako pracę do wykonania, a nie jako coś co już zrealizował.

Jak mawiał Nisargadatta Maharaj: emocjonalne reakcje zrodzone z ignorancji i braku uważności nigdy nie są uzasadnione. Bardzo ładnie powiedziane, sotapanna jest pierwszym który podpisałby się pod tym aforyzmem. Problem w tym, że emocjonalne reakcje związane z obecnością postawy "jestem", bynajmniej nie dają się kontrolować li tylko przez wiedzę o tym, że nie są one nigdy uzasadnione. Właściwy pogląd sotapanny zawiera jedynie wiedzę o tym, że faktycznie nie są one nigdy uzasadnione oraz jak te nieuzasadnione reakcje mogą zostać doprowadzone do końca. To już naprawdę dużo. Z pewnością brak takich reakcji to jeszcze więcej,  tyle że przypisywanie sotapannie tak wielkiego oderwania (detachment) i mylenie go z arahatem, jasno pokazuje elementarny brak wiedzy i umiejętności rozróżnienia dwóch poziomów ignorancji, poziomu refleksyjnego od którego sotapanna jest wolny i który w jego doświadczeniu został zastąpiony wiedzą o Czterech Szlachetnych Prawdach, oraz poziomu pre-refleksyjnego, od którego wolny jest tylko arahat, gdzie wiedza o Czterech Szlachetnych Prawdach zostaje zastąpiona pełną realizacją tych Prawd.

Nanavira Thera negatywnie wyrażał się o zakładanych podobieństwach pomiędzy Nauką Buddy i tak zwanym Hinduizmem, co sprawia że prawdopodobnie większość naszych naonavirystycznych mistyków z największą dozą podejrzliwości - a to i tak łagodnie powiedziane - podchodzi do Nisargadatty Maharaja o ile w ogóle okazuje jakiekolwiek nim zainteresowanie. To czego nie podejrzewają nasi neonanaviryści,  to fakt iż wystarczyłoby kilka dobrze dobranych sentencji, by czcigodny Nanavira rozpoznał wielką mądrość Nisargadatty Maharaja, i tylko znajomość sylogizmu o tym że sotapanna "nie cierpi" by pojawił się u niego gruntowny sceptycyzm co do zrozumienia Dhammy myśliciela - twórcy tegoż sylogizmu jak i tych którzy wierzą w jego egzystencjalną ważność.

Dylematy przy studiowaniu Sutt często pojawiają się gdy podchodzimy to pewnych prawd bez umiejętności uporządkowania ich hierarchicznie. Takim problemem jest "moc medytacyjna" sotapanny. Z jednej strony wiemy o tym że pięć przeszkód: zmysłowe pożądanie, zła wola, letarg i ospałość, niepokój i zmartwienia oraz niepewność, uniemożliwiają osiągnięcie jhan, a już z poprzedniej dyskusji wiemy iż sotapanna nie jest wolny od zmysłowego pożądania i złej woli. To wydaje się jasno mówić, że sotapanna nie jest tym kto osiąga jhany na zawołanie.

Z drugiej strony sotapanna jest tym, który podąża ośmioraką szlachetną ścieżką, gdzie jednym z jej aspektów jest właściwa medytacja, definiowana jako cztery jhany. Na poziomie werbalnym zatem stykamy się w Suttach z tym co wydaje się być sprzecznością. Jednakże rozwiązanie tej sprzeczności nie jest takie trudne, jeżeli posiadamy wiarę w Sutty, że Dhamma jest nauczana przez Buddę w sposób perfekcyjny, nie zawiera żadnych rzeczywistych sprzeczności. Skoro tak, to prawdopodobnie to co wydaje się nam sprzecznością wynika li tylko z ograniczeń naszej wizji, i przy dokładniejszym wgłębieniu się w ten dylemat, wszystko powinno się wyjaśnić.

Po pierwsze, jeżeli czytelnik przyswoił sobie podejście proponowane przy problemie dyskutowanego sylogizmu, pierwszy krok powinien być jasny. Priorytetem dla nas powinno być bezpośrednie doświadczenie, a zatem opis pięciu przeszkód ma znacznie większą wagę niż definicja czym jest właściwa medytacja. Jeżeli widzimy w tych dwóch opisach sprzeczność, to raczej dla tego, że coś jest nie tak z naszym podejściem do ośmiorakiej szlachetnej ścieżki, gdyż w przypadku pięciu przeszkód sprawa jest jasna. To sytuacja albo albo. Tylko uwolnienie się od tych przeszkód gwarantuje osiągnięcie jhan, a sotapanna nie jest tym, który się od nich uwolnił. Zatem co jest błędnego w naszym założeniu że skoro właściwe samādhi jest definiowane jako cztery jhany i skoro sotapanna ma właściwy pogląd, to i powinien mieć dostęp do jhan? Przede wszystkim powinniśmy zauważyć, że ośmioraka szlachetna ścieżka jest częścią struktury znanej jako Cztery Szlachetne Prawdy. A  nauka o tych Prawdach, ze swej natury jest dydaktyczna. Zadaniem puthujjany jest zrozumienie swojego doświadczenia - a to zostało opisane przez pierwszą i drugą prawdę, i zrozumienie tego czym jest nibbana czy arahat (w Suttach to synonimy) a to opisują pozostałe prawdy. Tym samym jest absolutnie konieczne by właściwa koncentracja była definiowana jako cztery jhany gdyż pełne wyzwolenie - doświadczenie arahata - jest nie do zrealizowania bez osiągnięcia tego poziomu skupienia medytacyjnego. Zatem o ile arahat już  rozwinął w pełni ścieżkę prowadzącą do wstrzymania cierpienia, zadanie sotapanny wobec tej ścieżki jest bhāvetabba, jest ona do rozwinięcia. Jeżeli zrozumiemy że współzależne powstawanie opisuje doświadczenie puthujjany a współzależnie wstrzymanie doświadczenie arahata, i jest to środek ścisłe dydaktyczny a nie uniwersalny opis obejmujący także sekha, który ma w sobie coś z puthujjany jak i coś z arahata, ta kontrowersja po części traci ważność. Nie mniej pozostaje nadal jedna ważna obiekcja, jeżeli nie obiekcja to sprawa do wyjaśnienia. Niezależnie czy sotapanna osiąga jhany czy nie, powinien on dysponować tym co jest nazwane właściwą koncentracją. Jak podejść do tego zagadnienia?

Otóż najprostszym sposobem jest uświadomienie sobie, że same jhany, per se, nie są bynajmniej synonimem właściwej koncentracji. Innymi słowy, jhany są jak najbardziej dostępne dla puthujjany i kiedy puthujjana praktykuje jhany, to z pewnością je praktykuje, ale bynajmniej nie praktykuje właściwej medytacji. Na czym polega zatem różnica? Otóż jhany są tylko kolejnym typem doświadczenia, tyle że oczywiście znacznie bardziej subtelnym niż zwykle sensoryczne doświadczenie. Zatem tak jak i każde inne doświadczenie, będzie ono postrzegane przez puthujjanę przy obecności fundamentalnego założenia, aktywnie funkcjonującego błędnego poglądu na osobowość. Ja osiągnąłem jhany, ja praktykuję jhany. Moc wyzwalającą jhany uzyskują dopiero po porzuceniu sakkayaditthi, a ścisłej mówiąc, nie tyle one same w sobie posiadają taką moc wyzwalającą, co mogą być podstawą, pewnym poziomem w oparciu o który może nastąpić wyzwolenie.

Tym samym jeżeli kładziemy w pierwszej kolejności nacisk na właściwy pogląd, a powinniśmy to zrobić, wszelkie doświadczenie medytacyjne sotapanny gdzie zjednoczenie i skupienie umysłu ma miejsce jest już właściwym samādhi. Jhany zresztą to nie monolity, każda jhana ma kilka czynników które muszą być współobecne by sklasyfikować doświadczenie jako konkretną jhanę, zatem to całkiem naturalne, że zanim medytujący osiągnięcie pełną jhanę, w jego doświadczeniu może udać mu się zrealizować ten czy inny czynnik jhany, podczas gdy reszta będzie dalej nieobecna. I to jest właśnie praca do wykonania.

Nanavira Thera:

Jeżeli chodzi o samādhi, sytuacja jest taka. Jak tylko ktoś osiągnie pierwszą ścieżkę (nie jej owoc, co może nastąpić znacznie później, ma on do dyspozycji właściwy pogląd ariyapuggala (sammaditthi) który jest jego zrozumieniem (pañña). I co charakterystyczne dla pañña, gdy ktoś posiada to zrozumienie, posiada on również samadhi, viriya, saddhā i sati. Ten fakt nie jest rozumiany przez puthujjanę, nie mającego doświadczenia tej rzeczy. Z pewnością może on  osiągnąć jakieś samadhi (na przykład praktykując medytację oddechu, ale nie jest to sammasamadhi ścieżki (której nie posiada). I podobnie z viriya, saddhā, and sati.

Wymienione przez Nanavirę pięć zdolności, to oczywiście ważny temat, ale wykraczający poza problem samej koncentracji. Nie mniej, dalej w tym liście Nanavira Thera omawia interesujący problem, jaki stan samādhi jest potrzebny do zostania sotapanną. Warto się z tym zapoznać, gdyż wystarczy ten jeden list by mieć na ten temat większe zrozumienie niż wieloletni nauczyciele medytacji ze szkoły Ajhana Brahmavamso, którzy niestety zbytnimi intelektualistami nie są i nie dostrzegają ewidentnych sprzeczności w swych poglądach. Przykładowo jeżeli według nich jhana wyklucza wszelki kontakt zmysłowy, w tym słuch, to jest niemożliwe by jakikolwiek mnich został arahatem przy słuchaniu słów Buddy, gdyż by zostać arahatem trzeba być w tym czasie w stanie przynajmniej pierwszej jhany, a skoro jest się w stanie pierwszej jhany, to niczego się nie słyszy. Oczywiście jest bardzo dużo Sutt, które opisują zostanie arahatem właśnie podczas słuchania mowy Dhammy. Nie mniej ta sprzeczność jakoś ich nie niepokoi.

W liście tym także, czcigodny Nanavira cytuje Suttę wspominającą sekwencję gdzie warunkiem koniecznym na pojawienie się właściwego poglądu jest pochwycenie  "znaku umysłu" (cittassa nimittam). Właściwy pogląd jest warunkiem koniecznym na rozwinięcie samādhi, a to z kolei jest niezbędne do pełnego wyzwolenia. AN 6 : 68 Ta sekwencja powinna być już dla nas zrozumiała, z wyjątkiem znaku umysłu. Zauważyłem że nasi mistycy używają tu formy mnogiej. Jako, że temat ten nie jest zbyt obszernie w Suttach omówiony, nie mogę się wypowiadać autorytatywnie, nie mniej z pewnością mogę zaoferować inną interpretację tego czym jest cittassa nimittam, będącą w zgodzie z całą zawartością tego artykułu. Wspomnieliśmy już o stracie wymiaru myśli, która to fraza jest synonimem właściwego poglądu. Otóż czym jest umysł? Tego zwykle się nie wie, gdyż wszystko co "wiemy", wiemy dzięki umysłowi rejestrujacemu doświadczenia zmysłami. Umysł nie zna samego siebie. W efekcie intensywnej praktyki uważności i koncentracji, prędzej czy później powinny zacząć pojawiać się u nas pewne przerwy w myśleniu. Przykładowo, jeżeli intensywnie studiujemy Sutty, po kilkanaście godzin dziennie i dysponujemy tym co w zenie nazywa się "wielkim pytaniem", czyli wiemy że nie wiemy, ale naprawdę chcemy zrozumieć to czego nie wiemy, w pewnym momencie przy czytaniu możemy zaobserwować dziwny fenomen: patrzymy na tekst, ale umysł milczy, stanął i nie rusza się.

Takie wyrwy w myśleniu są przyjemnie i właściwie nawet gdy zaczną się pojawiać u nas po raz pierwszy, nie potrzebujemy Eckharta Tolle, by nas poinstruował, iż należy je kultywować. Będziemy to robić automatycznie, kierowani zasadą przyjemności i bólu. To doświadczenie Sutty nazywają pochwyceniem znaku umysłu, gdyż faktycznie daje ono wiedzę o milczącym tle na którym pojawia się wszelkie inne zmysłowe doświadczenie.

Jaka jest relacja pomiędzy pochwyceniem znaku umysłu a właściwym poglądem? Otóż takie wyrwy w myśleniu, choć odbierane jako przyjemne, są nietrwałe, pojawiają się i znikają. Właściwy pogląd, strata wymiaru myśli, to w pewnym sensie transformacja tego co nietrwałe w to co stale dostępne. Nie chodzi tu oczywiście o to, że strata wymiaru myśli oznacza że myśli - tak jak to ma miejsce w tych wyrwach - są całkowicie nieobecne, ale o to iż wiedza o tym niezmiennym milczącm tłe umysłu jest stale dostępna, nawet przy obecności myśli. W przypadku sotapanny gdzie intensywność negatywnych stanów mentalnych może być jeszcze czasami znaczna, te tło choć obecne jakby odsuwało się na dalszy plan, tak jak słońce przysłonięte chmurami, choć wiemy że tam jest, nie jest zbyt dobrze widoczne. Przykład niezbyt fortunny, gdyż faktycznie w przypadku gęstych chmur przestajemy całkowicie widzieć słońce, podczas gdy w przypadku ariya savaki nie tyle chodzi o zanik wizji a raczej o odwrócenie uwagi od milczącego tła umysłu na tymczasowo bardziej absorbujące doświadczenia. Nie mam oczywiście żadnych Sutt na poparcie tego co tu przedstawiłem, zatem jedynie podkreślam różnicę w poglądach. Co nasi mistycy dokładnie mają na myśli mówiąc o znakach umysłu i używając liczby mnogiej, tego nie wiem i nie potrafię wyjaśnić. Natomiast potrafię wyjaśnić czemu uważam, że nie ma czegoś takiego jak liczba mnoga w przypadku znaku umysłu. Sprawa jest prosta, o mnogości umysłu można mówić w oparciu o mnogości jego obiektów gdy je poznaje przez zmysły, albo w oparciu o różne stany emocjonalne, których doznaje. Ale to milczące tło na którym pojawia się wszelkie doświadczenie jest tylko jedno. Milczenie umysłu jest zawsze tylko milczeniem. Ewentualnie możemy mówić o różnicy w intensywności doznawania tego milczenia, ale to inna sprawa. Pochwytując znak umysłu, co poprzedza właściwy pogląd, pochwytuje się zawsze ten sam znak.

Generalnie, by osiągnąć postęp na duchowej ścieżce trzeba bardzo starannie egzaminować swoje poglądy i szukać argumentów które wydają się je podważać. Tego ofiary przywiązania się do poglądów - ditthiupadana- nie widzą, bo też prawda nie jest tym co szukają a bezpieczeństwo (choćby złudne) pewności że stworzony mentalny świat w którym się żyje jest w pełni jasny i zrozumiały, ma sens. Zdawanie sobie sprawy, że jest się ignorantem jest bolesne. To prawda. Ale znacznie bardziej bolesne - w dłuższej perspektywie - jest nie zdawanie sobie sprawy z tego że się jest ignorantem. Jest to jeden z aspektów cierpienia o którym się nie wie, że jest cierpieniem.

Logiczny paradoks? Jak może boleć to co nie jest rozpoznawane jako cierpienie? Na poziomie egzystencjalnym nie ma tu żadnego paradoksu. We współczesnym świecie jak najbardziej można być niewolnikiem, bez zdawania sobie z tego sprawy. I tymże jest także zwykły człowiek uwięziony w Boskiej Sieci, gdy przeniesiemy się  na poziom duchowy. Puthujjana jest niewolnikiem nie zdającym sobie sprawy ze swego zniewolenia, uwięzionym przez Brahmajala, sieć o której nic nie wie i której nie widzi. Dlatego też jednym z warunków na pojawienie się właściwego poglądu, jest informacja z zewnątrz (czyli od kogoś kto zrozumiał i zobaczył tą Sieć, a która, gdy tylko rozpoznana jako taka, od razu go wypuściła. Ale przekonać niewolnika, który nie zdaje sobie sprawy z własnego zniewolenia nie jest bynajmniej rzeczą łatwą.

"My jesteśmy potomstwem Abrahama i nigdy nie byliśmy poddani w niczyją niewolę. Jakże Ty możesz mówić 'Wolni będziecie '". Odpowiedział im: ... "każdy kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu, a niewolnik nie przebywa w domu na zawsze..."

Oczywiście Jezusowi chodzi o takie trzy fundamentalne grzechy jak chciwość, nienawiść i złudzenie. Na potrzeby tego artykułu definiuję złudzenie jako nauczanie tego czego się nie rozumie, mało chwalebne w jakiejkolwiek dziedzinie, a w tej gdzie chodzi już nawet nie o sprawy życia i śmierci, ale a sprawę wolności i nieśmiertelności wyjątkowo ryzykowne. Pozbawienie  kogoś życia będzie miało negatywne konsekwencje, ale pozbawienie kogoś szansy na poznanie Prawdy która wyzwoliłaby go z odwiecznej wędrówki, efektu grzechu pierworodnego czy jak kto woli ignorancji, gdy ocenić to z pewnego poziomu, jest znacznie gorszym przewinieniem. Ostatecznie śmierć ciała nie ma większego wpływu na świadomość, i po jakimś czasie pojawi się nowe ciało, natomiast nowa okazja zetknięcia się z wyzwolicielem rozumiejącym że esencją cierpienia jest założenie o byciu odseparowaną osobą istniejącą w przestrzeni i czasie, może nie pojawić się tak szybko.

Zakończę wyjaśnieniem, że bynajmniej nie zniechęcam przeciętnego buddysty by porzucił tego nauczyciela, promowanie celibatu to jak najbardziej dobra myśl. Poza tym większość oglądających YouTube prawdopodobnie tak czy tak nie jest zdolna już do czytania książek, a lepszy taki kontakt z Dhammą, niż żadan. Nie mniej, skoro promuję/ promowałem pisma czcigodnego Nanaviry i co ważniejsze, naprawdę wierzę w ich moc wyzwalającą, po prostu wyrażam tu swoje votum separatum (chyba tak to się mówi), i twierdzę że nasi mistycy neonanaviryści to zupełnie inna kategoria intelektualna i znacznie lepiej podchodzić do pism Nanaviry bez takich pośredników. I odwrotnie do Nanaviry specjalnie nie polecam studiowania fenomenologii jako narzędzia ułatwiającego zrozumienie Nauki Buddy. Sam Nanavira twierdził, że takie podejście może być przydatne, gdy brak kogoś z właściwym poglądem. Zatem, skoro się wierzy, że kimś takim był właśnie Nanavira, lepiej skoncentrować się na jego pismach, zwłaszcza tych ściśle związanych z Dhammą, a nie tych artykułach w których omawiane są zagadnienia filozoficzne, nie związane bezpośrednio z Dhammą.

Tu trochę przeczę samemu sobie, gdyż jak wynika z tego artykułu, fenomenologia złej woli powinna być lekturą obowiazkową dla tych, którzy zdecydowali się nauczać nas o tej tajemniczej istocie  jaką jest sotapanna.