Kłopot polegał jednak na tym, że nie zarabiałem na nich dostatecznie dużo. Chandler twardo się targował, a jego wyobrażenie o książkach tak różniło się od mojego, że nie bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć. Dla mnie książki były nie tyle składnicami słów, ile samymi słowami, a wartość konkretnej zależała od jej rangi duchowej, a nie stanu fizycznego. Homer o oślich uszach wart był więcej od Wergilego w nieskazitelnej szacie, trzy tomy Descartesa – mniej niż jeden tomik Pascala. Te zasadnicze – dla mnie – rozróżnienia nie istniały dla Chandlera. W jego oczach książka była wyłącznie przedmiotem, rzeczą przynależną do świata rzeczy i jako taka nie różniła się znacząco od pudełka po butach, przepychacza sedesowego albo filiżanki. Ilekroć przynosiłem kolejny okruch księgozbioru wuja, stary spryciarz zawsze postępował rutynowo. Z odrazą wertował kartki, przyglądał się grzbietom, tropił skazy i plamy, sprawiając wrażenie człowieka biorącego do ręki nieczystości. Tak toczyła się gra. Zaniżając wartość towaru, Chandler mógł dyktować skandalicznie niskie ceny. Po trzydziestu latach praktyki wykształcił na swój użytek odpowiednią pozę, repertuar pomruków i sarkastycznych uwag pod nosem, min, cmoknięć, smutnego kiwania głową. Spektakl ten miał na celu uzmysłowić mi całkowitą opaczność mych własnych ocen, wzbudzić we mnie poczucie wstydu, że w ogóle miałem czelność przynieść książki po wuju. Chcesz powiedzieć, student, że spodziewasz się pieniędzy za coś takiego? A czy spodziewasz się pieniędzy od śmieciarza, kiedy wywozi twoje barachło? Wiedziałem, że jestem oszukiwany, lecz rzadko zdobywałem się na sprzeciw. No bo jaki miałem wybór? Chandler „występował z pozycji siły i nic nie można było na to poradzić – bo mnie zależało na sprzedaży, a jemu nie zależało na kupnie. Nie było sensu udawać, że nie jestem zdesperowany. Wówczas nic bym nie sprzedał, a to byłoby gorsze, niż dać się oszukać. Zauważyłem jednak, że na handlu wychodzę lepiej, gdy przynoszę mniejsze porcje, nie więcej niż dwanaście, piętnaście książek na raz. Wtedy przeciętna cena za tom lekko zwyżkowała. Ale im mniejsze byłyby wymiany, tym częściej musiałbym przychodzić do antykwariatu, a zdawałem sobie sprawę, że powinienem się zjawiać jak najrzadziej, bo im więcej miałbym do czynienia z Chandlerem, tym moja pozycja byłaby słabsza. Jakkolwiek bym postąpił, stary spryciarz i tak był górą. Mimo wielokrotnych moich wizyt nie próbował mnie nawet zagaić. Nigdy się nie witał, nie zdobył na uśmiech, nie podał mi ręki. Zachowywał się tak obojętnie, że czasem zastanawiałem się, czy pamięta mnie z ostatniej transakcji. Traktował mnie tak, jak gdybym za każdym razem był innym klientem – galeria obcych, przypadkowa zgraja.
Paul Auster, Księżycowy pałac
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.