czwartek, 27 lutego 2014

Politycy - ci co potrafią dość uczciwie robić rzeczy mało uczciwe


Nadeszła chwila, gdy należało zdecydować czy się chce obserwować tę osobliwą rewolucję jako osoba prywatna, czy też wziąć udział w wydarzeniach. W tej materii dawni przywódcy stronnictw byli podzieleni, a sądzić było można, że każdy z osobna też był wewnętrznie podzielony, czego dowodziły zamęt w ich wypowiedziach i zmienność poglądów. Owi politycy, z których większość uczyła się publicznej działalności w uregulowanym i spokojnym nurcie wolności konstytucyjnej i których wielka rewolucja zaskoczyła pośród ich zwyczajnych rozgrywek, upodobnili się w mych oczach do flisaków, którzy nie przyzwyczajeni do innej żeglugi niż rzeczna znaleźliby się nagle na pełnym morzu. Umiejętności, jakich nabyli w trakcie swych małych podróży, bardziej im teraz przeszkadzały, niż pomagały w wielkiej przygodzie i popadali teraz w osłupienie i niepewność łatwiej niż pasażerowie.

Pan Thiers kilkakrotnie był zdania, że należy kandydować i dać się wybrać, kilkakrotnie też bronił poglądu, że należy się trzymać na uboczu. Nie wiem czy jego wahania wynikały z obawy przed niebezpieczeństwami, jakie mogły zagrozić mu po wyborze, czy z lęku, że nie zostanie wybrany. Remusat, który zawsze widzi jasno, co by można, a niejasno co należy uczynić, przedstawiał trafne argumenty za schronieniem się w prywatność, i argumenty równie trafne na rzecz publicznej działalności. Duvergier stracił głowę. Rewolucja zniweczyła tę równowagę sił, której jego umysł trzymał się przez tyle lat w bezruchu i wydawało mu się, że wisi w próżni. Co do księcia de Broglie5, to od 24 lutego nie wychylił on głowy spod płaszcza, oczekując w tej pozycji końca świata, bardzo jego zdaniem bliskiego. Jeden pan Mole, choć był najstarszy spośród dawnych przywódców w Parlamencie, a może właśnie dlatego, zajął zdecydowane stanowisko, że trzeba wziąć udział w zdarzeniach i dążyć do pokierowania rewolucją. Bądź dlatego, że jego długie doświadczenie nauczyło go, iż w niepewnym czasie rola widza jest niebezpieczna, bądź dlatego, że nadzieja, iż znowu będzie mógł czymś kierować, dodała mu wigoru i przesłoniła niebezpieczeństwo przedsięwzięcia, bądź w końcu dlatego, że wbrew sobie tyle już razy musiał ulegać pod przeróżnymi rządami, stał się on bardziej stanowczy i zarazem giętki, a także obojętny na gatunek władzy. Ja z kolei, jak można się domyślać, długo się zastanawiałem nad decyzją.

Racje, które mną wówczas powodowały, chciałbym tu dokładnie sobie przypomnieć i przedstawić je bez osłonek, lecz jakżeż jest trudno mówić dobrze o sobie samym!

Zauważyłem, że większość spośród tych, którzy pozostawili nam swe wspomnienia dobrze odmalowała swoje złe czyny lub skłonności tylko wtedy gdy zostały one przez nich przypadkowo wzięte za świadectwo dzielności czy dobroci, co czasem im się przytrafiło. Tym to na przykład sposobem kardynał de Retz6, ażeby zyskać sobie sławę dobrego konspiratora, wyznaje nam swój zamiar zamordowania kardynała de Richelieu7, i żeby nie wypaść na człowieka niezręcznego opowiada o swych obłudnych modłach i aktach dobroczynności. Wówczas wcale nie miłość do prawdy każe mówić, lecz ułomności umysłu zdradzają bezwiednie skazy serca.

Atoli wtedy nawet, gdy chce się być szczerym, rzadko udaje się taki zamiar doprowadzić do końca. Przeszkadza w tym najpierw publiczność, która lubi, gdy ktoś sam siebie gani, lecz nie cierpi, by ktoś sam siebie chwalił, nawet przyjaciele miłym poczciwcem nazywają tego, co złe mówi o sobie, zaś tego, co mówi dobrze — nieprzyjemnym pyszałkiem. Dlatego szczerość staje się zajęciem wielce niewdzięcznym na którym można stracie niczego nie zyskawszy. Ale główna trudność tkwi w samym temacie zbyt sobie jesteśmy bliscy, żeby dobrze się widzieć, łatwo się gubimy pośród poglądów, interesów, idei, upodobań i skłonności, które popchnęły nas do działania. Ta plątanina małych ścieżek, źle znanych tym nawet, którzy nimi chadzają, przeszkadza w odnalezieniu głównego traktu, jakim szła wola, ażeby dojść do najważniejszych postanowień.

Chce jednak spróbować odnaleźć siebie w tym labiryncie. Sprawiedliwie będzie, gdy siebie potraktuję z równą swobodą, na jaką sobie pozwoliłem i będę jeszcze pozwalał z innymi.

Powiem więc, że gdy zacząłem uważnie spoglądać w swoje serce, odkryłem z niejakim zaskoczeniem pewną ulgę, rodzaj radości pomieszanej z wszystkimi troskami i obawami, do jakich rewolucja dała powód. Tyczyły one jednak mojego kraju i jasno widziałem, że nie tyczą mnie samego. Przeciwnie, wydawało mi się, że oddycham swobodniej niż przed katastrofą. W obrębie tego parlamentarnego świata, który został zburzony, było mi zawsze ciasno i ciężko. Spotkały mnie w nim różnego rodzaju rozczarowania związane z innymi i ze mną samym. Co do tych ostatnich, to prędko odkryłem, że brakuje mi danych do odegrania błyskotliwej roli, o jakiej marzyłem, przeszkadzały temu moje zalety i moje wady. Nie miałem w sobie dość szlachetności, żeby budzić respekt, a zbyt byłem uczciwy, ażeby zgadzać się na małe kombinacje, jakie wówczas były niezbędne dla szybkiego sukcesu. Na tę uczciwość nie było sposobu, jako że wynika ona tyleż z mego temperamentu, co z moich zasad, tak że bez niej niewiele potrafię z siebie wykrzesać. Gdy się zdarzyło, że musiałem przemawiać w jakiejś złej sprawie, albo iść fałszywą drogą, natychmiast opuszczały mnie talent i żarliwość. Wyznaję, że wobec niepowodzeń, jakie odnosiła moja uczciwość, nic tak mnie nie pocieszało jak pewność, która mi zawsze towarzyszyła, że łajdak ze mnie byłby wielce niezręczny i bardzo mierny. Sądziłem błędnie, że na trybunie odnajdę powodzenie, z jakim spotkała się moja książka8. Lecz warsztat pisarza i mówcy bardziej sobie szkodzą niż pomagają. Dobre przemówienie wcale nie jest podobne do dobrego rozdziału. Spostrzegłem to wkrótce i doszedłem do przekonania, że należę do oratorów poprawnych, pomysłowych, czasem głębokich, lecz zawsze chłodnych i tym samym bez siły przekonywania. W tej materii nie potrafiłem nigdy poważnie się zmienić. Nie brak mi żywych uczuć, lecz na trybunie przygaszała je zawsze słabość do pięknego wysłowienia. Doszedłem również do wniosku, że całkowicie brakowało mi umiejętności niezbędnych do skupiania ludzi w grupy i kierowania nimi. Zręczność wykazywałem wyłącznie wobec pojedynczego rozmówcy, w tłumie stawałem się skrępowany i milczący. Owszem, bywają chwile, że potrafię działać i mówić zgodnie z jego oczekiwaniami, ale jest to dalece niewystarczające, w rozgrywce politycznej takie wielkie okazje zdarzają się bardzo rzadko. Od przywódcy stronnictwa wymaga się przede wszystkim, żeby umiał bezustannie obcować ze swoimi, a nawet z przeciwnikami, żeby bez przerwy pokazywał się i występował, zniżał się i wznosił na przemian do poziomu różnych umysłów, żeby dyskutował, niezmordowanie argumentował, setki razy powtarzał to samo w innej formie i ciągle zapalał się tym samym tematem. Do tego wszystkiego jestem głęboko niezdolny, rozmowa o rzeczach, które mnie nie interesują, sprawia mi przykrość, a o tych które interesują mnie żywo — cierpienie. Prawda jest dla mnie rzeczą tak rzadką i cenną, że gdym raz ją znalazł, nie lubię jej wystawiać na przypadek debaty, jest światłem, które boję się zgasić wymachując nim. Zaś z ludźmi nie umiałbym spotykać się regularnie i często, bo znam ich niewielu. Gdy ktoś nie sprawi na mnie wrażenia czymś wyjątkowym w myśleniu lub uczuciach, przestaję go prawie dostrzegać. Wiem, że zarówno ludzie mierni jak i wybitni posiadają nos, oczy i usta, lecz nigdy nie zapadały mi w pamięć ich rysy. Zapytuję ciągle o nazwiska nieznajomych, których widuję codziennie i ciągle je zapominam, a przecież wcale nimi nie pogardzam, lecz uważając ich za pospolitych nie umiem z nimi obcować. Oddaję im cześć, bo kierują światem, lecz głęboko mnie nudzą. Tym, co przesądziło o mej niechęci, była mierność i monotonia parlamentarnych zdarzeń mego czasu, a także małość uczuć i banalne zepsucie osób, które wierzyły, że te zdarzenia tworzą lub nimi kierują.

Wydawało mi się czasami, że jeśli społeczeństwa różnią się obyczajami, to moralność polityków jest wszędzie taka sama. Jedno jest pewne, że we Francji wszyscy przywódcy stronnictw, jakich znałem w mym czasie, w równym stopniu wydali mi się niegodni przewodzenia, jedni skutkiem ułomności charakteru lub umysłu, zaś większość dla braku jakichkolwiek przymiotów. W żadnym nie mogłem prawie nigdy dostrzec owej bezinteresownej troski o dobro ludzi, jaką, zda mi się, odkrywam w sobie mimo mych ułomności i słabości. Było mi zatem równie trudno wiązać się z innymi, jak pozostawać samemu, słuchać, jak rozkazywać i skończyło się na tym, że przebywałem w ponurej izolacji, skutkiem czego oglądano mnie z daleka i osądzano nietrafnie. Czułem każdego dnia, że przypisywano mi zalety i wady urojone. Posądzano mnie o zręczność manewrowania, o głębokość poglądów i wyrafinowanie ambicji, których jako żywo byłem pozbawiony, z kolei zaś moje niezadowolenie z siebie, znudzenie i rezerwę brano za wyniosłość, grzech, który przysparza więcej wrogów niż najgorsze wady. Sądzono, że jestem przebiegły i skryty, ponieważ byłem milczący. Uchodziłem za surowego, skłonnego do uraz i zgryźliwego, choć cech tych nie posiadam, bo między dobrem a złem przechodzę z miękką pobłażliwością, która graniczy ze słabością, o doznanych krzywdach zapominam tak pospiesznie, że podobna niepamięć o zadanym mi cierpieniu świadczy raczej o chwiejności duszy, niezdolnej przechować wspomnienie zła, niż o wspaniałomyślnym wysiłku wybaczania.

Owe bolesne nieporozumienia powodowały nie tylko moje cierpienie, lecz spychały mnie poniżej poziomu moich możliwości. Na nikogo aprobata nie działa bardziej kojąco, nikt bardziej niż ja nie potrzebuje pomocy w postaci jawnego szacunku i zaufania, ażeby zdobyć się na czyny, do których jest zdolny. Skąd bierze się owo skrajne wątpienie we własne siły, potrzeba jaką odczuwam, by znajdować ciągle potwierdzenie samego siebie w myślach innych? Ze skromności? Sądzę raczej, że z dumy, która miota się i niepokoi tak samo jak mój umysł.

Lecz podczas tych dziewięciu lat publicznej działalności najbardziej męczyła mnie i pozbawiała ducha nieustannie mi towarzysząca niepewność co do najlepszego użytku, jaki należało uczynić z każdego dnia, która dziś jeszcze pozostaje najokropniejszym wspomnieniem tamtych czasów. Wydaje mi się, że chwiejność mego charakteru bierze początek raczej w ospałości inteligencji niż w słabościach serca, bez wahań bowiem i bez skrupułów obieram najbardziej śliską drogę, gdy jasno widzę dokąd mnie doprowadzi. Lecz pośród owych małych stronnictw dynastycznych, tak mało różniących się celem, a tak podobnych w wyborze niskich środków, jakaż ścieżka wyraźnie prowadziła do tego, co uczciwe, a przynajmniej pożyteczne? Gdzie była prawda? Gdzie fałsz? Po której stronie źli? Po której dobrzy? Nie potrafiłem wówczas rozstrzygnąć, a prawdę powiedziawszy me umiałbym tego zrobić i dzisiaj. Ludziom partii tego rodzaju wątpliwości nie odbierają na ogół ani wiary, ani energii, większość z nich nigdy ich nie przeżywała, albo już nie przeżywa. Oskarża się ich często o działanie bez przekonania, moje doświadczenie mówi mi, że zdarza się to rzadziej, niż można sądzić. Posiadają oni bowiem zdolność, w polityce cenną, a czasem nawet niezbędną, budowania sobie przekonań chwilowych, zgodnych z ich aktualnymi interesami i ambicjami, i w ten sposób potrafią dość uczciwie robić rzeczy mało uczciwe. Na nieszczęście nie umiałem nigdy wspomagać swej inteligencji takim osobliwym i sztucznym światłem, ani też wyobrażać sobie, że to, co korzystne dla mnie jest zgodne z dobrem ogólnym.

Ów świat parlamentarny, w którym przeżyłem opisane tu niedole, został przez rewolucję zburzony. Połączyła ona i wymieszała dawne partie we wspólnej ruinie, strąciła ich przywódców, zniszczyła ich tradycję i dyscyplinę. Zrodziło się z niej, co prawda, społeczeństwo rozprzężone i skłębione, lecz w którym zręczność stawała się mniej potrzebna i ceniona niż bezinteresowność i odwaga, w którym charakter był ważniejszy niż sztuka krasomówcza lub umiejętność manewrowania ludźmi, i w którym nade wszystko nie było już miejsca na wahania tu — ocalenie kraju, tam — jego zguba. Nie było już mowy o pomyłce w wyborze drogi, trzeba było nią iść w świetle dnia, wraz z tłumem wspierających i dodających ducha. Trakt wydawał się niebezpieczny, lecz z moim usposobieniem mniej lękam się niebezpieczeństwa niż zwątpienia. Czułem ponadto, że jestem jeszcze w sile wieku, nie miałem dzieci, a przede wszystkim w domu odnajdowałem tak rzadkie i cenne w czasach rewolucyjnych oparcie w oddanej żonie, której trzeźwy i przenikliwy umysł, wrodzona wzniosłość ducha pozwalały mierzyć się bez trudu z każdą sytuacją i godnie znosić wszelkie porażki.

Zdecydowałem się więc wkroczyć na arenę i podjąć obronę nie takich czy innych rządów, lecz praw, którymi stoi samo społeczeństwo, moja fortuna, mój spokój i moja osoba. Na początek należało dać się wybrać, wyjechałem więc natychmiast do mojej Normandii, ażeby przedstawić się wyborcom.

Alexis de Tocqueville, Wspomnienia
Aleksander Wit Labuda
Ossolineum

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.