Wróg mojego wroga…
Sytuacja zmieniła się radykalnie wiosną 1943 roku, gdy na Wołyniu wybuchła upowska rebelia i doszło do pierwszych masowych mordów na polskiej ludności. Współpraca Polaków z Niemcami znacznie się wówczas poszerzyła i zintensyfikowała. A współpraca Ukraińców z Niemcami została w wielu miejscach zamrożona lub wręcz zerwana.
W polskiej publicystyce do dziś można się spotkać ze starą komunistyczną tezą, jakoby niemieckie władze okupacyjne patrzyły na rzeź wołyńską przychylnym okiem. A niekiedy można nawet przeczytać, że całą banderowską kampanię eksterminacyjną wymierzoną w polskich cywilów zorganizowali Niemcy.
To nieprawda. Konto Niemców obciąża kolosalna liczba zbrodni na narodzie polskim. Auschwitz, Piaśnica, Palmiry, Wola. Te nazwy do dziś wzbudzają w Polsce grozę. A pamięć o ofiarach okrutnego niemieckiego terroru nigdy nie może przeminąć. Nie ma jednak powodu, by obarczać Niemców także zbrodniami, których nie popełnili.
Za gehennę Wołynia odpowiedzialność ponosi wyłącznie Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia. Nie ma żadnych dowodów, iż to Niemcy napuścili banderowców na Polaków. Tak jak nie ma żadnych dowodów, że banderowców napuścili na Polaków Sowieci.
Tę ostatnią tezę głosi część historiografii ukraińskiej, utrzymując, że ludobójstwo na Wołyniu było dziełem… przebranych za banderowców oddziałów specjalnych NKWD. W rzeczywistości są to bajki mające na celu zdjęcie odpowiedzialności za tragedię Polaków z ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Podobną bajką jest próba zrzucania winy za to, co się stało, na Niemców.
Prawda jest zupełnie inna. Masowa dezercja ukraińskich policjantów w marcu i kwietniu 1943 roku stała się impulsem do wybuchu banderowskiej rebelii. Ostrze tej rebelii – której ogień błyskawicznie objął olbrzymią część Wołynia – było skierowane przeciwko polskim cywilom. Ale również przeciwko Niemcom.
Banderowcy podpalali magazyny z żywnością, stogi siana i tartaki. Zrywali mosty i linie telegraficzne. Urządzali zasadzki na drogach i ostrzeliwali niemieckie konwoje. Znosili pomniejsze posterunki rozrzucone po wioskach i miasteczkach. W efekcie na bezpośrednim zapleczu frontu wschodniego zapanowały anarchia i chaos. Nie była to sytuacja, która mogłaby wywoływać zadowolenie władz okupacyjnych.
Najdotkliwszym ciosem było jednak niemal całkowite sparaliżowanie przez banderowców dostaw kontyngentów rolnych. Zboża, warzyw i mięsa nie dostarczali bowiem ani zrewoltowani przez UPA chłopi ukraińscy, ani mordowani przez UPA chłopi polscy. Tymczasem wołyńskie płody rolne były Niemcom niezbędne do zaopatrywania dywizji Wehrmachtu walczących z bolszewikami.
Władze okupacyjne Wołynia wiosną 1943 roku utraciły kontrolę nad sytuacją. Niemcy niemal całkowicie wycofali się do miast oraz większych miasteczek i zamknęli się w tamtejszych garnizonach. Pilnowali też strategicznych linii kolejowych biegnących ze wschodu na zachód. Pozostałą część olbrzymiego, słabo zaludnionego Wołynia z braku sił zmuszeni zaś byli oddać ukraińskim partyzantom.
Doszło do tego, że Niemcy bali się poruszać po wołyńskich drogach. Ruch między poszczególnymi miastami odbywał się tylko w ramach konwojów ochranianych przez uzbrojoną w granaty i broń maszynową eskortę. O zapuszczaniu się głębiej na terytorium opanowane przez banderowców lub sowieckich partyzantów w ogóle nie było mowy. Wołyń zamienił się w Dzikie Pola.
O ciężkiej sytuacji na tym terenie – napisano w raporcie polskiego podziemia z 3 sierpnia 1943 roku – świadczy najwymowniej fakt, że w połowie czerwca nad wsiami wołyńskimi, do których wojsko nie miało już dostępu, samoloty niemieckie zrzucały ulotki w języku ukraińskim wzywające ludność pod groźbą śmierci, aby do dnia 25 czerwca złożyła na posterunkach broń i amunicję. Nie odniosło to jednak żadnego skutku. Rozgrywające się obecnie wypadki dowodzą całkowitej bezradności władz niemieckich na terenie Wołynia. Do likwidacji band wysyłano policję niemiecką. I policjanci nie mieli odwagi zapuszczać się w pola i lasy. Siedzieli tylko w większych osiedlach, a na zwiady wysyłali patrole.
Aby opanować krytyczną sytuację i wyjść z impasu, Niemcy musieli znaleźć na terenie Wołynia sojusznika. Ukraińcom już nie ufali. Nawet ci policjanci, którzy nie uciekli do lasu, uznawani byli za element niepewny. W obawie przed kolejną falą dezercji niechętnie kierowano ich w teren. Dochodziło nawet do rozbrajania niepewnych posterunków.
Z kim więc mogli sprzymierzyć się Niemcy? Na kim się oprzeć? Wybór mógł być tylko jeden – Polacy. Zadziałała tu oczywiście stara, sprawdzona zasada, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. W efekcie podczas banderowskiego ludobójstwa na Wołyniu Niemcy okazali Polakom pomoc na pięć zasadniczych sposobów:
stworzyli w miastach strefy bezpieczeństwa dla polskiej ludności,
ewakuowali pogorzelców i mieszkańców zagrożonych wsi,
przekazali broń polskim samoobronom,
sprowadzili na Wołyń polskie siły policyjne z Generalnego Gubernatorstwa,
stworzyli na miejscu silne polskie oddziały policyjne złożone z Wołyniaków.
W kolejnych rozdziałach postaram się ukazać, jak pomoc ta wyglądała w praktyce.
Najpierw należy jednak odpowiedzieć na pytanie, jak zmianę niemieckiej taktyki na Wołyniu przyjęły czynniki kierownicze miejscowego polskiego podziemia. Reakcja była oczywiście skrajnie negatywna. Struktury wojskowe i cywilne, na co dzień skłócone, w tej sprawie przemówiły jednym głosem.
Zakazuję w akcjach samoobrony jakiejkolwiek współpracy z niemieckimi władzami – pisał pułkownik Kazimierz Bąbiński w rozkazie z kwietnia 1943 roku. – Nie wolno za miskę soczewicy w postaci uzbrojenia zaciągnąć się do milicji, wszelkich straży lub oddziałów w służbie i pod komendą niemiecką.
Z kolei Kazimierz Banach w odezwie do społeczeństwa wołyńskiego z 28 lipca 1943 roku apelował: „Pod żadnym pozorem nie wolno współpracować z Niemcem. Wstępowanie do milicji i żandarmerii niemieckiej jest najcięższym przestępstwem wobec Narodu Polskiego”.
Jak więc widać, dobry Polak powinien raczej dać się z całą rodziną porąbać siekierami, niż skorzystać z niemieckiej pomocy. Obawiam się, że jeżeli ktoś tu popełniał „najcięższe przestępstwo wobec Narodu Polskiego”, to właśnie delegat Banach, a nie mężni Wołyniacy, którzy z bronią w ręku chcieli się bronić przed banderowcami.
Sytuacja była tak dramatyczna – komentował jego odezwę historyk Grzegorz Motyka – że ludność polska nie mogła traktować tego typu apeli poważnie. Jedynym racjonalnym wyjściem wydawała się albo ucieczka albo organizowanie samoobrony w porozumieniu z każdym, kto tylko mógł dać broń.
Podobnego zdania jest ukraiński badacz Ihor Iljuszyn: „Polacy często nie kierowali się radami dowódców AK i działaczy miejscowej Delegatury. O podejmowanym działaniu decydowały nie rozkazy dowództwa, ale instynkt samozachowawczy”.
Tak, ta gra szła o życie. Jeżeli Niemcy dawali broń, to należało tę broń brać i z niej strzelać. A nie oglądać się na to, co pomyślą sobie o nas w Warszawie, Waszyngtonie czy Londynie. Nie jest bowiem tajemnicą, że głównym powodem sprzeciwu polskiego podziemia wobec współpracy z Niemcami była obawa, że informacje o tym dotrą do naszych sojuszników. W świetle koszmaru rozgrywającego się na Wołyniu trudno nie uznać tych obaw za niedorzeczne.
Polskie podziemie oczywiście mogłoby o to apelować do Wołyniaków, ale pod jednym warunkiem. Gdyby samo wcześniej zatroszczyło się o wołyńskich Polaków i uzbroiło ich. Tymczasem Armia Krajowa sama nie dała broni mordowanym rodakom, a teraz zabraniała im jej brać od Niemców. Powstrzymam się od cisnącego mi się na usta komentarza.
Należy przy tym podkreślić, że w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego – na niższych i średnich jego szczeblach – byli ludzie rozsądni. Rozumiejący, że ważniejsze jest życie rodaków niż to, co sobie o nas pomyślą sojusznicy.
Problem dostarczania broni dla tego terenu powinien być problemem najważniejszym – napisano w opracowaniu Kierownictwa Akcji Podziemnej z 27 lipca 1943 roku. – Toteż nie należałoby zaniechać również myśli uzyskania broni z rąk niemieckich. Zgodnie z tym winna być rozwinięta akcja petycyjna do władz niemieckich, że ludność polska nie czuje się bezpieczna, że żąda ochrony, ewentualnie, że gotowa jest sama się bronić, ale że domaga się w tym celu broni.
Niestety takie pragmatyczne głosy należały do rzadkości. Stanowisko „góry” było pryncypialne i nieprzejednane – lepiej zginąć, niż „zhańbić się” współpracą ze szkopami! Zajęcie takiego stanowiska przez dygnitarzy naszego podziemia było oczywiście o tyle ułatwione, że dylemat ten nie dotyczył ich samych. Ani ich rodzin.
Z kolei Niemcy nie pomagali oczywiście Polakom dlatego, że nagle zapałali do nich gorącym braterskim uczuciem. Przy ich pomocy chcieli po prostu okiełznać ukraińską rebelię. Nie bez znaczenia były również względy prawne i międzynarodowe konwencje, których sygnatariuszem była III Rzesza. „Nie należy zapominać – pisał profesor Motyka – że zgodnie z prawem międzynarodowym zapewnienie bezpieczeństwa ludności cywilnej było obowiązkiem władz okupacyjnych”.
Wcale nie tak rzadko Niemcy, zwłaszcza oficerowie, pomagali Polakom, kierując się po prostu ludzkim odruchem. Widok zmasakrowanych ofiar banderowców robił na nich wstrząsające wrażenie. Jak wynika z relacji ocalałych Polaków, część Niemców im współczuła. A to z kolei skłaniało do pomocy.
Tak było choćby w Ostrogu nad Horyniem, którego samoobrona zamknęła się w tamtejszym klasztorze Kapucynów. Niemcy zauważyli, że budynek został obsadzony przez jakichś uzbrojonych ludzi. Otoczyli klasztor i ostrzelali go, zabijając jednego z Polaków. Dowódca samoobrony, dzielny ojciec Remigiusz Kranc, wyszedł do nich na pertraktacje. „Prowadzę ich poza klasztor – wspominał duchowny – i wskazuję na ciała pomordowanych 38 Polaków. Zrozumieli i zostawili kilka skrzynek amunicji. Podobnie postąpili przy powtórnej wizycie”.
Tak, Niemcy także potrafili być ludźmi…
Nawiasem mówiąc, podobna sytuacja wytworzyła się również w sąsiednim Dystrykcie Galicja, gdzie Polacy także mieszkali obok Ukraińców.
Jakkolwiek jest to dla napastników bardzo niemiłe – napisano w raporcie komendy Okręgu Lwów Armii Krajowej z przełomu lipca i sierpnia 1943 roku – trzeba stwierdzić, że dziś głównym czynnikiem wstrzymującym Ukraińców od rzezi Polaków są Niemcy, którzy w Galicji mają do dyspozycji znacznie poważniejsze siły niż na Wołyniu, a którym ze zrozumiałych względów zależy na utrzymaniu jakiego takiego spokoju.
Autor meldunku pisał, że kiedy banderowcy dopuścili się kilku ataków na polskie rodziny mieszkające na terenie Galicji Wschodniej, niemieccy Kreishauptmanni, czyli starostowie, zareagowali bardzo stanowczo. Wezwali do siebie ukraińskich wójtów i zagrozili im, że jeżeli napady na Polaków się powtórzą, niemiecka policja spali ukraińskie wsie.
Do zdumiewającego z perspektywy warszawiaka zdarzenia doszło również we Lwowie. Gdy ukraińscy policjanci aresztowali Polaków zbierających datki na pomoc ofiarom Wołynia, interweniowali Niemcy. Uwolnili aresztowanych, a skonfiskowane im pieniądze przekazali do polskiej Rady Głównej Opiekuńczej zajmującej się pomocą wołyńskim uchodźcom.
Z zachowanych dokumentów wynika, że Niemcy starali się skłonić Ukraińską Powstańczą Armię do wstrzymania rzezi. Robili to dwoma metodami. Zarówno mieczem, jak i dyplomacją. Zdarzało się bowiem, że Niemcy urządzali ekspedycje karne i w odwecie za mordy na Polakach wyrzynali całe ukraińskie wioski.
Z drugiej strony przedstawiciele niemieckich władz bezpieczeństwa, wykorzystując stare kontakty z OUN, podjęli tajne rokowania z członkiem Centralnego Prowodu OUN-B Iwanem Hryniochem. Podczas nich, wiosną 1944 roku, zażądali, aby UPA natychmiast zaprzestała eksterminacji polskiej ludności cywilnej.
Hrynioch odpowiedział, że owszem, banderowcy mogą powstrzymać rzeź, ale pod warunkiem, że „Niemcy zagwarantują Ukraińcom powstrzymanie polskiego terroru wobec nich”. W tej sytuacji rozmowy rzecz jasna nie mogły się powieść. Należy jednak odnotować, że się odbyły.
Niektórych może oburzać, że Polacy z Wołynia przyjmowali pomoc od wroga. Niesłusznie. Tonący brzytwy się chwyta i ma do tego święte prawo. Dlaczego mielibyśmy odmawiać tego prawa Wołyniakom? Dlatego, że brzytwa była niemiecka?
***
Wehrmacht przybywa na odsiecz
W filmie Wojciecha Smarzowskiego Wołyń jest taka scena. Główna bohaterka, Zosia, uciekając przed banderowcami, wbiega między oddział żołnierzy Wehrmachtu. Następnie – z dzieckiem przytulonym do piersi – maszeruje otoczona Niemcami przez ukraińskie wsie. Ukraińcy wygrażają jej, pokazują na migi podrzynanie gardła. Nie ośmielają się jednak zaatakować dziewczyny, która jest pod opieką Niemców. Zosia zostaje wyprowadzona ze strefy zagrożenia.
Pewien znany polski publicysta, kiedy zapytałem go o wrażenia z Wołynia, bardzo się na tę scenę zżymał. Jak można pokazać tak Niemców?! Jako ludzi, którzy ratowali Polaków? – pytał zirytowany. Rzeczywiście u osoby, której poglądy historyczne ukształtowały peerelowskie filmy wojenne i komunistyczna literatura historyczna, scena taka może wywołać szok. Ale na Wołyniu w czasie banderowskiego ludobójstwa takie obrazy były na porządku dziennym. Wystarczy zajrzeć do wspomnień ocalałych.
Po pewnym czasie – pisał Jerzy Krasowski – powracał patrol Wehrmachtu, przy którym szły kobiety z dziećmi na ręku, płacząc i złorzecząc Ukraińcom. Grupa kobiet uprosiła dowódcę załogi niemieckiej, by dał im ochronę, ażeby mogły pójść do odległej o 3–4 kilometry Zygmuntówki po odzież i żywność. Dowódca wysłał patrol.
Z kolei po bitwie z UPA stoczonej pod Radowiczami niemiecki patrol przeczesujący pobliskie lasy natknął się na grupkę przerażonych miejscowych Polaków, którzy uciekli ze swoich domów przed rezunami. Żołnierze Wehrmachtu – jak pisał Marek A. Koprowski – pozwolili cywilom iść ze sobą. I odprowadzili ich do najbliższego miasteczka.
Podczas wspomnianej bitwy, 7 września 1943 roku, Niemcy ocalili przed zagładą setki Polaków zgromadzonych w bazie polskiej samoobrony w Zasmykach. Trzy kurenie UPA szykujące się do generalnego ataku na Polaków nacięły się tam na maszerującą drogą kolumnę Wehrmachtu.
Wywiązała się zacięta dwudniowa bitwa, w której wzięły udział pociąg pancerny, działa i samoloty. Partyzanci ze słabego jeszcze wówczas oddziału „Jastrzębia” i zgromadzeni we wsi cywile z niepokojem nasłuchiwali odgłosów walki. Na szczęście Niemcy pobili banderowców, którzy musieli zarzucić krwawe plany wobec Polaków.
Dwadzieścia sześć zebranych z pola bitwy ciał żołnierzy niemieckich – pisał Wincenty Romanowski – zmasakrowanych w okrutny sposób celem wzbudzenia grozy wśród Niemców, pochowano w uroczystym pogrzebie na cmentarzu w Kowlu. Pomordowanych żołnierzy wystawiono na widok publiczny w domu przy ulicy Łuckiej, po powiadomieniu ludności plakatami. Leżeli w trumnach ubrani w nowe mundury, z poobcinanymi nosami i uszami. Bez oczu, z powyrywanymi językami.
Przez uszy niektórych przeciągnięto kolczaste druty. Inni mieli odcięte głowy lub połamane kości. Jest w tym odpowiedź na pytanie, dlaczego niemiecki zbrodniarz i sadysta wachtmeister Manthei, strzelający do ludzi bez powodu, był łagodniejszy wobec Polaków aniżeli wobec aresztowanych Ukraińców.
Rzeczywiście trudno się dziwić, że Niemcy szukali sprzymierzeńców wśród Polaków. Odsiecz dla Zasmyków można uznać za przypadkową, ale historycy znają wiele przykładów, że oddziały Wehrmachtu i policji spieszyły na ratunek mordowanej polskiej ludności.
Według Ernesta Komońskiego Niemcy przybyli z odsieczą samoobronom polskim w Bokujmie, Koniuchach, Uhrynowie, Hromowcach i Andrzejówce. 12 maja 1943 roku niemiecka interwencja ocaliła życie Polakom ze Stachówki. Schwytani żołnierze UPA zostali po kilku dniach powieszeni we Włodzimiercu.
Wkrótce rzezie nasiliły się i 8 sierpnia, jak pisał profesor Grzegorz Motyka, niemiecki oddział musiał ratować Polaków również z tego miasteczka. Zaatakowani przez banderowców mieszkańcy Włodzimierca zabarykadowali się w kościele. Upowców, którzy próbowali się wedrzeć do świątyni, polewali kwasem solnym. Wehrmacht przybył na ratunek w ostatniej chwili. Banderowcy wzięli nogi za pas, a Niemcy ewakuowali całą ocalałą polską ludność.
Dużo informacji o niemieckiej pomocy zawiera relacja Ireny Sandeckiej z Krzemieńca, która po latach opowiedziała o swoich przeżyciach Markowi A. Koprowskiemu. Dzielna Polka poprosiła Niemców, aby przydzielili jej zbrojną eskortę i ciężarówki w celu ewakuacji Polaków z zaatakowanej przez banderowców Wiszni. I dostała to, o co prosiła.
Gdy wysłany z nią pododdział znalazł się w tej miejscowości, grupa UPA, nic o tym nie wiedząc, przystąpiła do „rzezania Lachów” w sąsiednim Stożku.
Niemcy, którzy nas eskortowali – wspominała pani Sandecka – słysząc strzały dochodzące od strony Stożka i widząc łunę, natychmiast ruszyli w jego stronę. Banderowcy, którzy kończyli rzeź, na widok Niemców uciekli, dzięki temu kilka osób jeszcze przez nich nie zarżniętych przeżyło.
Irena Sandecka zapamiętała również takie zdarzenie:
W Kątach polska samoobrona stawiła Ukraińcom opór, odpierając atak. Na pomoc przybyła niemiecka żandarmeria, pod osłoną której wieś została uformowana w konwój i odprowadzona do Krzemieńca. Końcówkę tego konwoju, liczącą około 30 furmanek, Ukraińcom udało się jednak odciąć i wymordować.
Według ocalałej z tej rzezi pani Leokadii Wawrzykowskiej ludność Kątów została ewakuowana w eskorcie żołnierzy Wehrmachtu i uzbrojonych w karabiny członków polskiej samoobrony na niemieckich ciężarówkach. Po przybyciu do Krzemieńca Polakom odebrano broń i wysłano ich na roboty do Niemiec.
Z kolei według raportów UPA w czasie bitwy o Hutę Stepańską w sukurs Polakom przybyły niemieckie samochody z wojskiem. Niemcy dostali się jednak pod silny ostrzał banderowców i – poniósłszy straty – wycofali z walki.
30 sierpnia 1943 roku, podczas krwawej rzezi w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, od opisu której rozpocząłem tę książkę, niemieccy żołnierze wkroczyli do wsi, gdy Ukraińcy jeszcze mordowali Polaków. Od razu rozwinęli się do ataku i zaczęli strzelać do banderowców z broni maszynowej. Nad polem bitwy krążył samolot zwiadowczy.
Oto trzy relacje ocalałych:
Józef Trusiuk: Usłyszałem odgłosy walki. Wychyliłem głowę z otworu [kryjówki – red.] i zorientowałem się, że ktoś atakuje Ukraińców, i to przy wsparciu moździerzy. Chwilę później rozległy się nawoływania do zdejmowania posterunków i wycofywania się. Wyszedłem z kryjówki. Widać było, że Ukraińcy uciekali w popłochu, bo nie zdążyli zabrać zwierząt. Wróciłem do schronu. Po pewnym czasie usłyszałem rozmowę w języku niemieckim, następnie poznałem głos sąsiada. Wyszliśmy z ukrycia. Niemcy powiedzieli mi, że zaraz odjeżdżają. Namawiali nas także do wyjazdu do Jagodzina.
Antoni Wasiuk: Do wsi wjechali Niemcy, którzy zaczęli ostrzeliwać z karabinu maszynowego Ukraińców. Ukraińcy zatrzymali nas i kazali kłaść się. Strzelili do mnie, ale chybili. W tym czasie Niemcy zaczęli ostrzeliwać okolicę z moździerza. Cały czas leżałem nieruchomo i udawałem zabitego. Po kilkudziesięciu minutach usłyszałem głos Jana Trusiuka. Wstałem i zobaczyłem jego oraz dwóch żandarmów niemieckich.
Tomasz Trusiuk: Ukraińcy zrealizowaliby swój zamiar, ale przeszkodzili im w tym Niemcy, którzy kolumną jechali od strony Huszczy do Ostrówek. Widząc ich, bandyci zarządzili odwrót. Ucieczkę przyspieszył niemiecki ostrzał. Ukraińcy nie zdążyli wymordować kobiet i dzieci zgromadzonych w kościele. Wyprowadzili zebranych ludzi i popędzili w kierunku ukraińskiej wsi Sokół, gdzie ich zamordowali.
Niemcy ratowali też Polaków, którzy zdecydowali się na ucieczkę w pola. I byli ścigani przez banderowców.
Jan Palec: Zacząłem biec przez otwartą przestrzeń. Nagle poczułem silny, piekący ból w łokciu i okolicach lewej skroni. Czerwona lepka krew zalała mi oko. Słyszałem głuche trzaski strzałów, głosy goniących mnie Ukraińców i dalekie ujadanie psów. Niespotykanym zbiegiem okoliczności po torach wolno posuwała się lokomotywa. Obsługujący ją niemiecki maszynista obserwował to zdarzenie wychylony przez okno. Widząc wyczerpanego i rannego zbiega, zatrzymał ze zgrzytem kół maszynę. Pomógł mi wejść do środka. Ukraińcy stanęli jak wryci w połowie pościgu. Oniemieli ze zdziwienia.
Ewa Szwed: Ukrainiec strzelił mi w plecy. Kula przeszyła bok i palec u ręki, a piach zasypał oczy. Gdy nabrałam sił, wstałam z pobojowiska. Przyjechałam do Jagodzina. Na stacji kolejowej żołnierze niemieccy udzielili mi pierwszej pomocy, a następnie przewieźli do Dorohuska, gdzie zaopiekował się mną doktor Wadowski.
Po przepędzeniu banderowców żołnierze Wehrmachtu zostali w Ostrówkach na noc, aby chronić ocalałych z rzezi. Istniało bowiem niebezpieczeństwo, że oddział UPA wróci dokończyć krwawego dzieła.
Pierwszą noc po tym strasznym dniu – wspominał Jan Kloc – spędziłem w szkole w Rymaczach, gdzie zgrupowali się uratowani mieszkańcy. Ubezpieczenie zapewnili nam Niemcy, którzy okopali się naokoło szkoły i nas pilnowali. W nocy dotarła do nas wiadomość, że nazajutrz Niemcy wywiozą nas do Lubomla, a następnie transportem kolejowym do Rzeszy na roboty przymusowe.
Zdając sobie sprawę, że zaatakowani Polacy oczekują niemieckiej odsieczy, banderowcy posuwali się do podstępu. Podszywali się pod okupantów i w ten sposób usiłowali się dostać do polskich miejscowości.
Bandyci ukraińscy zorganizowali napad na folwark Naręczyn i Beresteczko – czytamy w raporcie powiatowej Delegatury Rządu na Kraj. – W Naręczynie było szesnastu członków policji polskiej. Bandyci przyjechali do Naręczyna dwoma autami, w mundurach niemieckich. W pierwszej chwili Polacy myśleli, że to Niemcy, i policja ich salutowała, wkrótce przekonano się, że to są bandyci – wywiązała się walka, w rezultacie której policja się wycofała do Beresteczka. Tam wraz z wszystką ludnością polską schroniono się do klasztoru, gdzie broniono się przez szesnaście godzin, aż przyjechała żandarmeria z Horochowa i bandę odparto.
Jak wynika ze wspomnień ocalałych, banderowcy często stosowali ten podstęp. Sprawę ułatwiało to, że ukraińscy policjanci, którzy zdezerterowali i dołączyli do leśnych oddziałów UPA, nosili niemieckie mundury. W tych uniformach łatwiej im było wprowadzić w błąd Polaków.
Nasi strażnicy sądzili, że to idą Niemcy, którzy wtedy stwarzali nam opiekę – wspominał biskup Jan Bagiński, który przeżył rzeź jako mały chłopak – więc mogli podejść dosyć blisko. Gdy już znaleźli się niedaleko naszych ludzi okopanych w lasku, krzyknęli po ukraińsku: „Hurra, rezat´ Lachow!”. Nasza ochrona, mając broń maszynową, karabiny i granaty, broniła się jak mogła, lecz oni byli jak lawina.
Skala ludobójstwa, szybkość banderowskich ataków i wielkie przestrzenie Wołynia sprawiały, że Wehrmacht nie zawsze mógł przybyć na ratunek atakowanym polskim wsiom. Zanim Polakom udawało się zaalarmować najbliższy posterunek, często było za późno. Czasami dochodziło też do sytuacji skandalicznych i haniebnych, gdy Niemcy odmawiali pomocy.
W nocy 27 maja 1943 roku niemiecki posterunek w Bereźnem nie przybył z odsieczą, gdy banderowcy wyrzynali Polaków w odległej zaledwie o trzy kilometry Niemilii. Mimo że w Bereźnem – jak wspominali świadkowie – słychać było „straszliwy krzyk żywcem palonych i mordowanych w mongolski sposób” cywilów. Niemcy odważyli się przyjechać do Niemilii dopiero nazajutrz. A ich pomoc ograniczyła się do eskortowania siedmiu wozów z ciężko rannymi.
Do jeszcze większego blamażu doszło we wsi Jankowce, która została zaatakowana w nocy 31 sierpnia 1943 roku. Strzały i krzyki słychać było na pobliskiej stacji kolejowej. Zaniepokojeni niemieccy kolejarze wezwali na miejsce pociąg ratowniczy z oddziałem żandarmerii z Lubomla.
Komendant oddziału żandarmerii – wspominał Jan Kupracz – po rozpoznaniu sytuacji skontaktował się ze swoimi przełożonymi w Lubomlu i rzekł do zawiadowcy stacji: „To są osobiste porachunki ukraińsko-polskie. To nie jest znów tak źle. Odjeżdżamy”.
Dlaczego dochodziło do takich sytuacji? Wydaje się, że wszystko zależało od człowieka. Część niemieckich oficerów była po prostu uprzedzona wobec Polaków. Inni wychodzili z założenia, że nie będą się mieszać – jak ujął to oficer z Lubomla – do „miejscowych wewnętrznych porachunków”. Niech Polacy i Ukraińcy nawzajem się wyrzynają! Co nam do tego?
Ten ostatni argument często przykrywał tchórzostwo. Niemcy nie chcieli iść na ratunek szczególnie podczas nocnych ataków UPA, gdy wśród służących na Wschodzie żołnierzy i policjantów dawała o sobie znać szerząca się psychoza partyzancka.
Inni dowódcy po prostu nie chcieli narażać życia własnego i swoich ludzi do obrony „tubylców”. Wojna zbliżała się do końca, wielu żołnierzy myślami było już w domach i szykowało się do cywilnego życia. Kto chciałby ginąć na „ostatniej prostej”? W dodatku na jakimś dalekim Wołyniu w niezrozumiałym dla Niemców konflikcie.
Wszystko to sprawiało, że Niemcy często przyjeżdżali na miejsce banderowskich rzezi dopiero nad ranem. Ograniczali się do spisania protokołu, oględzin zwłok i zrobienia fotografii. Następnie zaś zarządzali ewakuację wszystkich ocalałych do najbliższego miasta. Oczywiście pod silną eskortą Wehrmachtu, który od tej pory przejmował odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo.
We wspomnieniach Wołyniaków motyw niemieckiej pomocy pojawia się bardzo często. Weźmy pierwszy masowy pogrom Polaków, czyli masakrę w Parośli. Nazajutrz na miejsce mordu przyjechali niemieccy żołnierze.
Banderowcy rąbali siekierami, gdzie popadło – relacjonował Władysław Kobylański. – Kobieta zrobiła unik, chroniąc się przed cięciem siekierą w głowę, ale odrąbano jej ramię. Niemcy zaopiekowali się tą kobietą i odwieźli ją do szpitala w Sarnach.
Podobne informacje znalazły się w relacji Bronisławy Murawskiej-Żygadły z kolonii Głuboczanka. Po latach to wstrząsające świadectwo opublikowali w swojej książce państwo Ewa i Władysław Siemaszkowie. Pani Murawska opowiadała, jak na jej dom rodzinny napadli uzbrojeni po zęby banderowcy.
Jej dwuletnia siostrzyczka Basia została kilkukrotnie dźgnięta bagnetem i wyrzucona na podwórze, a braciszek Marian odniósł dwie rany postrzałowe. Jedną obok łopatki, drugą w twarz. Banderowska kula urwała mu lewą stronę żuchwy. Gdy na miejsce zbrodni przyjechali Niemcy, pani Bronisława zwróciła się do nich o ratunek.
Prosiłam dowódcę hitlerowskiego oddziału – wspominała – by zabrał brata do jakiegoś lekarza. Ten oglądnął pobieżnie rannego i kazał żołnierzom zwolnić jedną podwodę, na którą złożono półprzytomnego chłopca. Jechali razem do Bystrzyc w kolumnie wojskowej. Wreszcie dotarliśmy do celu.
Warunki były tu prymitywne, nie było żadnego chirurga. O ile się nie mylę, z inicjatywy tego Niemca załadowano brata na ukraińską furmankę, z rozkazem, by Ukrainiec zwiózł go do szpitala w Bereźnem. Miał polecenie powrócić z adnotacją na piśmie, które wziął ze sobą, że szpital przyjął żywego na stan.
W celu zabezpieczenia wykonania rozkazu Niemcy aresztowali rodzinę furmana jako zakładników. W przypadku jeżeli rannego dobiliby po drodze banderowcy, odpowiadał głową swoją i rodziny.
Tego typu postępowanie w stosunku do nacjonalistów ukraińskich na tym terenie było stosowane. Gwarantowało bowiem, że Ukrainiec włoży cały swój spryt i siły, aby uchronić swoją rodzinę i siebie od niechybnej śmierci z rąk niemieckich żołnierzy.
A oto relacja pani Natalii Frontczak-Walasik:
Na stacji Wyżwa spotkaliśmy niemieckich kolejarzy-robotników, którzy ujrzawszy zmasakrowanego Henia, ulitowali się nad nim, zabrali go na kolejowy wózek zwany drezyną i zawieźli do szpitala w Kowlu.
Niemcy wraz z Polakami urządzali również niebezpieczne wyprawy głęboko na terytorium opanowane przez banderowców, do polskich wsi i miasteczek, które padły ofiarą rezunów. Tak było chociażby po tym, gdy oddział UPA dokonał pogromu Polaków szukających schronienia w klasztorze w Wiśniowcu.
Postanowiłam zorganizować tam miniekspedycję – wspominała cytowana już wielokrotnie Irena Sandecka – żeby sprawdzić, czy ktoś nie wyszedł cało z rzezi. Poszłam do generała dowodzącego niemieckim garnizonem w Krzemieńcu, żeby mnie zabrał. Dałam mu za to złoty zegarek. Następnego dnia przysłał do mnie żołnierza z informacją, że w stronę Wiśniowca jedzie oddział. Pamiętam, że nasza wizyta w Wiśniowcu była krótka. Oficer dowodzący oddziałem strasznie się bał, że zaraz zaatakują nas banderowcy.
W drodze powrotnej do Krzemieńca niemiecki oddział i towarzyszące mu Polki zostali ostrzelani przez UPA. Jeden z żołnierzy poległ. Niemiecki generał, gdy się o tym dowiedział, wedle pani Sandeckiej zachował się honorowo i wkrótce wysłał do Wiśniowca kolejną zbrojną wyprawę.
Pojechaliśmy do Wiśniowca dużymi saniami – opowiadała ta dzielna kobieta – w których zmieściła się nasza trójka, a także niemiecka eskorta składająca się z oficera i kilku żołnierzy. Oficer liczył 27 lat, a najmłodszy żołnierz 16 lat. Jak rozmawiałam z nimi w trakcie jazdy do Wiśniowca, to okazało się, że są to Austriacy, nie bardzo przejęci ideologią hitlerowską. Zadeklarowali, że pomogą mi szukać moich Polaków. W Wiśniowcu kościół leżał już w ruinach. Jeden z niemieckich chłopców stanął na straży, a dwóch poszło za mną. W piwnicy znaleźliśmy kupę gruzów i trupy. Pierwsza rzuciła się nam w oczy kobieta. Głowę miała przywaloną gruzami. Obok niej leżało niemowlę, też z przysypaną głową. Na dziedzińcu bardzo serdecznie tym młodym Niemcom podziękowałam. Dla nich przecież chodzenie po piwnicach i szukanie trupów nie było miłym zajęciem.
Inny Polak z Wołynia, Wacław Świetlicki, opowiadał zaś o masakrze, do której doszło w kolonii Mataszówka. Krewni zamordowanych zwrócili się o pomoc do niemieckiego komendanta w Łucku. Chodziło o przydzielenie im eskorty wojskowej Wehrmachtu podczas wyprawy, której celem było wyciągnięcie trupów pomordowanych Polaków ze studni. Komendant niemiecki przystał na tę prośbę i przydzielił Polakom dwa samochody wypełnione żołnierzami.
Zdarzało się również, że Niemcy załatwiali sprawy „po swojemu”, czyli po przybyciu na miejsce rzezi udawali się do sąsiedniej ukraińskiej wioski i w odwecie za śmierć Polaków okrutnie ją pacyfikowali. Tak było choćby we wsi Szpikłosy, gdzie ukraińscy nacjonaliści ponabijali polskie dzieci na widły. Według Marka A. Koprowskiego wzburzeni masakrą Niemcy otoczyli domy należące do Ukraińców i puścili je z dymem.
Tak więc kwestionowana scena w filmie Wojciecha Smarzowskiego, w której Niemcy pomogli uciekającej przed banderowcami Polsce, była zgodna z prawdą historyczną.
Piotr Zychowicz
Wołyń zdradzony czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA