wtorek, 19 listopada 2024

Jak Niemcy bronili Polaków przed swołoczą z UPA

 Wróg mojego wroga…

Sytuacja zmieniła się radykalnie wiosną 1943 roku, gdy na Wołyniu wybuchła upowska rebelia i doszło do pierwszych masowych mordów na polskiej ludności. Współpraca Polaków z Niemcami znacznie się wówczas poszerzyła i zintensyfikowała. A współpraca Ukraińców z Niemcami została w wielu miejscach zamrożona lub wręcz zerwana.

W polskiej publicystyce do dziś można się spotkać ze starą komunistyczną tezą, jakoby niemieckie władze okupacyjne patrzyły na rzeź wołyńską przychylnym okiem. A niekiedy można nawet przeczytać, że całą banderowską kampanię eksterminacyjną wymierzoną w polskich cywilów zorganizowali Niemcy.

To nieprawda. Konto Niemców obciąża kolosalna liczba zbrodni na narodzie polskim. Auschwitz, Piaśnica, Palmiry, Wola. Te nazwy do dziś wzbudzają w Polsce grozę. A pamięć o ofiarach okrutnego niemieckiego terroru nigdy nie może przeminąć. Nie ma jednak powodu, by obarczać Niemców także zbrodniami, których nie popełnili.

Za gehennę Wołynia odpowiedzialność ponosi wyłącznie Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia. Nie ma żadnych dowodów, iż to Niemcy napuścili banderowców na Polaków. Tak jak nie ma żadnych dowodów, że banderowców napuścili na Polaków Sowieci.

Tę ostatnią tezę głosi część historiografii ukraińskiej, utrzymując, że ludobójstwo na Wołyniu było dziełem… przebranych za banderowców oddziałów specjalnych NKWD. W rzeczywistości są to bajki mające na celu zdjęcie odpowiedzialności za tragedię Polaków z ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Podobną bajką jest próba zrzucania winy za to, co się stało, na Niemców.

Prawda jest zupełnie inna. Masowa dezercja ukraińskich policjantów w marcu i kwietniu 1943 roku stała się impulsem do wybuchu banderowskiej rebelii. Ostrze tej rebelii – której ogień błyskawicznie objął olbrzymią część Wołynia – było skierowane przeciwko polskim cywilom. Ale również przeciwko Niemcom.

Banderowcy podpalali magazyny z żywnością, stogi siana i tartaki. Zrywali mosty i linie telegraficzne. Urządzali zasadzki na drogach i ostrzeliwali niemieckie konwoje. Znosili pomniejsze posterunki rozrzucone po wioskach i miasteczkach. W efekcie na bezpośrednim zapleczu frontu wschodniego zapanowały anarchia i chaos. Nie była to sytuacja, która mogłaby wywoływać zadowolenie władz okupacyjnych.

Najdotkliwszym ciosem było jednak niemal całkowite sparaliżowanie przez banderowców dostaw kontyngentów rolnych. Zboża, warzyw i mięsa nie dostarczali bowiem ani zrewoltowani przez UPA chłopi ukraińscy, ani mordowani przez UPA chłopi polscy. Tymczasem wołyńskie płody rolne były Niemcom niezbędne do zaopatrywania dywizji Wehrmachtu walczących z bolszewikami.

Władze okupacyjne Wołynia wiosną 1943 roku utraciły kontrolę nad sytuacją. Niemcy niemal całkowicie wycofali się do miast oraz większych miasteczek i zamknęli się w tamtejszych garnizonach. Pilnowali też strategicznych linii kolejowych biegnących ze wschodu na zachód. Pozostałą część olbrzymiego, słabo zaludnionego Wołynia z braku sił zmuszeni zaś byli oddać ukraińskim partyzantom.

Doszło do tego, że Niemcy bali się poruszać po wołyńskich drogach. Ruch między poszczególnymi miastami odbywał się tylko w ramach konwojów ochranianych przez uzbrojoną w granaty i broń maszynową eskortę. O zapuszczaniu się głębiej na terytorium opanowane przez banderowców lub sowieckich partyzantów w ogóle nie było mowy. Wołyń zamienił się w Dzikie Pola.

O ciężkiej sytuacji na tym terenie – napisano w raporcie polskiego podziemia z 3 sierpnia 1943 roku – świadczy najwymowniej fakt, że w połowie czerwca nad wsiami wołyńskimi, do których wojsko nie miało już dostępu, samoloty niemieckie zrzucały ulotki w języku ukraińskim wzywające ludność pod groźbą śmierci, aby do dnia 25 czerwca złożyła na posterunkach broń i amunicję. Nie odniosło to jednak żadnego skutku. Rozgrywające się obecnie wypadki dowodzą całkowitej bezradności władz niemieckich na terenie Wołynia. Do likwidacji band wysyłano policję niemiecką. I policjanci nie mieli odwagi zapuszczać się w pola i lasy. Siedzieli tylko w większych osiedlach, a na zwiady wysyłali patrole.

Aby opanować krytyczną sytuację i wyjść z impasu, Niemcy musieli znaleźć na terenie Wołynia sojusznika. Ukraińcom już nie ufali. Nawet ci policjanci, którzy nie uciekli do lasu, uznawani byli za element niepewny. W obawie przed kolejną falą dezercji niechętnie kierowano ich w teren. Dochodziło nawet do rozbrajania niepewnych posterunków.

Z kim więc mogli sprzymierzyć się Niemcy? Na kim się oprzeć? Wybór mógł być tylko jeden – Polacy. Zadziałała tu oczywiście stara, sprawdzona zasada, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. W efekcie podczas banderowskiego ludobójstwa na Wołyniu Niemcy okazali Polakom pomoc na pięć zasadniczych sposobów:

stworzyli w miastach strefy bezpieczeństwa dla polskiej ludności,

ewakuowali pogorzelców i mieszkańców zagrożonych wsi,

przekazali broń polskim samoobronom,

sprowadzili na Wołyń polskie siły policyjne z Generalnego Gubernatorstwa,

stworzyli na miejscu silne polskie oddziały policyjne złożone z Wołyniaków.

W kolejnych rozdziałach postaram się ukazać, jak pomoc ta wyglądała w praktyce.

Najpierw należy jednak odpowiedzieć na pytanie, jak zmianę niemieckiej taktyki na Wołyniu przyjęły czynniki kierownicze miejscowego polskiego podziemia. Reakcja była oczywiście skrajnie negatywna. Struktury wojskowe i cywilne, na co dzień skłócone, w tej sprawie przemówiły jednym głosem.

Zakazuję w akcjach samoobrony jakiejkolwiek współpracy z niemieckimi władzami – pisał pułkownik Kazimierz Bąbiński w rozkazie z kwietnia 1943 roku. – Nie wolno za miskę soczewicy w postaci uzbrojenia zaciągnąć się do milicji, wszelkich straży lub oddziałów w służbie i pod komendą niemiecką.

Z kolei Kazimierz Banach w odezwie do społeczeństwa wołyńskiego z 28 lipca 1943 roku apelował: „Pod żadnym pozorem nie wolno współpracować z Niemcem. Wstępowanie do milicji i żandarmerii niemieckiej jest najcięższym przestępstwem wobec Narodu Polskiego”.

Jak więc widać, dobry Polak powinien raczej dać się z całą rodziną porąbać siekierami, niż skorzystać z niemieckiej pomocy. Obawiam się, że jeżeli ktoś tu popełniał „najcięższe przestępstwo wobec Narodu Polskiego”, to właśnie delegat Banach, a nie mężni Wołyniacy, którzy z bronią w ręku chcieli się bronić przed banderowcami.

Sytuacja była tak dramatyczna – komentował jego odezwę historyk Grzegorz Motyka – że ludność polska nie mogła traktować tego typu apeli poważnie. Jedynym racjonalnym wyjściem wydawała się albo ucieczka albo organizowanie samoobrony w porozumieniu z każdym, kto tylko mógł dać broń.

Podobnego zdania jest ukraiński badacz Ihor Iljuszyn: „Polacy często nie kierowali się radami dowódców AK i działaczy miejscowej Delegatury. O podejmowanym działaniu decydowały nie rozkazy dowództwa, ale instynkt samozachowawczy”.

Tak, ta gra szła o życie. Jeżeli Niemcy dawali broń, to należało tę broń brać i z niej strzelać. A nie oglądać się na to, co pomyślą sobie o nas w Warszawie, Waszyngtonie czy Londynie. Nie jest bowiem tajemnicą, że głównym powodem sprzeciwu polskiego podziemia wobec współpracy z Niemcami była obawa, że informacje o tym dotrą do naszych sojuszników. W świetle koszmaru rozgrywającego się na Wołyniu trudno nie uznać tych obaw za niedorzeczne.

Polskie podziemie oczywiście mogłoby o to apelować do Wołyniaków, ale pod jednym warunkiem. Gdyby samo wcześniej zatroszczyło się o wołyńskich Polaków i uzbroiło ich. Tymczasem Armia Krajowa sama nie dała broni mordowanym rodakom, a teraz zabraniała im jej brać od Niemców. Powstrzymam się od cisnącego mi się na usta komentarza.

Należy przy tym podkreślić, że w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego – na niższych i średnich jego szczeblach – byli ludzie rozsądni. Rozumiejący, że ważniejsze jest życie rodaków niż to, co sobie o nas pomyślą sojusznicy.

Problem dostarczania broni dla tego terenu powinien być problemem najważniejszym – napisano w opracowaniu Kierownictwa Akcji Podziemnej z 27 lipca 1943 roku. – Toteż nie należałoby zaniechać również myśli uzyskania broni z rąk niemieckich. Zgodnie z tym winna być rozwinięta akcja petycyjna do władz niemieckich, że ludność polska nie czuje się bezpieczna, że żąda ochrony, ewentualnie, że gotowa jest sama się bronić, ale że domaga się w tym celu broni.

Niestety takie pragmatyczne głosy należały do rzadkości. Stanowisko „góry” było pryncypialne i nieprzejednane – lepiej zginąć, niż „zhańbić się” współpracą ze szkopami! Zajęcie takiego stanowiska przez dygnitarzy naszego podziemia było oczywiście o tyle ułatwione, że dylemat ten nie dotyczył ich samych. Ani ich rodzin.

Z kolei Niemcy nie pomagali oczywiście Polakom dlatego, że nagle zapałali do nich gorącym braterskim uczuciem. Przy ich pomocy chcieli po prostu okiełznać ukraińską rebelię. Nie bez znaczenia były również względy prawne i międzynarodowe konwencje, których sygnatariuszem była III Rzesza. „Nie należy zapominać – pisał profesor Motyka – że zgodnie z prawem międzynarodowym zapewnienie bezpieczeństwa ludności cywilnej było obowiązkiem władz okupacyjnych”.

Wcale nie tak rzadko Niemcy, zwłaszcza oficerowie, pomagali Polakom, kierując się po prostu ludzkim odruchem. Widok zmasakrowanych ofiar banderowców robił na nich wstrząsające wrażenie. Jak wynika z relacji ocalałych Polaków, część Niemców im współczuła. A to z kolei skłaniało do pomocy.

Tak było choćby w Ostrogu nad Horyniem, którego samoobrona zamknęła się w tamtejszym klasztorze Kapucynów. Niemcy zauważyli, że budynek został obsadzony przez jakichś uzbrojonych ludzi. Otoczyli klasztor i ostrzelali go, zabijając jednego z Polaków. Dowódca samoobrony, dzielny ojciec Remigiusz Kranc, wyszedł do nich na pertraktacje. „Prowadzę ich poza klasztor – wspominał duchowny – i wskazuję na ciała pomordowanych 38 Polaków. Zrozumieli i zostawili kilka skrzynek amunicji. Podobnie postąpili przy powtórnej wizycie”.

Tak, Niemcy także potrafili być ludźmi…

Nawiasem mówiąc, podobna sytuacja wytworzyła się również w sąsiednim Dystrykcie Galicja, gdzie Polacy także mieszkali obok Ukraińców.

Jakkolwiek jest to dla napastników bardzo niemiłe – napisano w raporcie komendy Okręgu Lwów Armii Krajowej z przełomu lipca i sierpnia 1943 roku – trzeba stwierdzić, że dziś głównym czynnikiem wstrzymującym Ukraińców od rzezi Polaków są Niemcy, którzy w Galicji mają do dyspozycji znacznie poważniejsze siły niż na Wołyniu, a którym ze zrozumiałych względów zależy na utrzymaniu jakiego takiego spokoju.

Autor meldunku pisał, że kiedy banderowcy dopuścili się kilku ataków na polskie rodziny mieszkające na terenie Galicji Wschodniej, niemieccy Kreishauptmanni, czyli starostowie, zareagowali bardzo stanowczo. Wezwali do siebie ukraińskich wójtów i zagrozili im, że jeżeli napady na Polaków się powtórzą, niemiecka policja spali ukraińskie wsie.

Do zdumiewającego z perspektywy warszawiaka zdarzenia doszło również we Lwowie. Gdy ukraińscy policjanci aresztowali Polaków zbierających datki na pomoc ofiarom Wołynia, interweniowali Niemcy. Uwolnili aresztowanych, a skonfiskowane im pieniądze przekazali do polskiej Rady Głównej Opiekuńczej zajmującej się pomocą wołyńskim uchodźcom.

Z zachowanych dokumentów wynika, że Niemcy starali się skłonić Ukraińską Powstańczą Armię do wstrzymania rzezi. Robili to dwoma metodami. Zarówno mieczem, jak i dyplomacją. Zdarzało się bowiem, że Niemcy urządzali ekspedycje karne i w odwecie za mordy na Polakach wyrzynali całe ukraińskie wioski.

Z drugiej strony przedstawiciele niemieckich władz bezpieczeństwa, wykorzystując stare kontakty z OUN, podjęli tajne rokowania z członkiem Centralnego Prowodu OUN-B Iwanem Hryniochem. Podczas nich, wiosną 1944 roku, zażądali, aby UPA natychmiast zaprzestała eksterminacji polskiej ludności cywilnej.

Hrynioch odpowiedział, że owszem, banderowcy mogą powstrzymać rzeź, ale pod warunkiem, że „Niemcy zagwarantują Ukraińcom powstrzymanie polskiego terroru wobec nich”. W tej sytuacji rozmowy rzecz jasna nie mogły się powieść. Należy jednak odnotować, że się odbyły.

Niektórych może oburzać, że Polacy z Wołynia przyjmowali pomoc od wroga. Niesłusznie. Tonący brzytwy się chwyta i ma do tego święte prawo. Dlaczego mielibyśmy odmawiać tego prawa Wołyniakom? Dlatego, że brzytwa była niemiecka?

***

Wehrmacht przybywa na odsiecz

W filmie Wojciecha Smarzowskiego Wołyń jest taka scena. Główna bohaterka, Zosia, uciekając przed banderowcami, wbiega między oddział żołnierzy Wehrmachtu. Następnie – z dzieckiem przytulonym do piersi – maszeruje otoczona Niemcami przez ukraińskie wsie. Ukraińcy wygrażają jej, pokazują na migi podrzynanie gardła. Nie ośmielają się jednak zaatakować dziewczyny, która jest pod opieką Niemców. Zosia zostaje wyprowadzona ze strefy zagrożenia.

Pewien znany polski publicysta, kiedy zapytałem go o wrażenia z Wołynia, bardzo się na tę scenę zżymał. Jak można pokazać tak Niemców?! Jako ludzi, którzy ratowali Polaków? – pytał zirytowany. Rzeczywiście u osoby, której poglądy historyczne ukształtowały peerelowskie filmy wojenne i komunistyczna literatura historyczna, scena taka może wywołać szok. Ale na Wołyniu w czasie banderowskiego ludobójstwa takie obrazy były na porządku dziennym. Wystarczy zajrzeć do wspomnień ocalałych.

Po pewnym czasie – pisał Jerzy Krasowski – powracał patrol Wehrmachtu, przy którym szły kobiety z dziećmi na ręku, płacząc i złorzecząc Ukraińcom. Grupa kobiet uprosiła dowódcę załogi niemieckiej, by dał im ochronę, ażeby mogły pójść do odległej o 3–4 kilometry Zygmuntówki po odzież i żywność. Dowódca wysłał patrol.

Z kolei po bitwie z UPA stoczonej pod Radowiczami niemiecki patrol przeczesujący pobliskie lasy natknął się na grupkę przerażonych miejscowych Polaków, którzy uciekli ze swoich domów przed rezunami. Żołnierze Wehrmachtu – jak pisał Marek A. Koprowski – pozwolili cywilom iść ze sobą. I odprowadzili ich do najbliższego miasteczka.

Podczas wspomnianej bitwy, 7 września 1943 roku, Niemcy ocalili przed zagładą setki Polaków zgromadzonych w bazie polskiej samoobrony w Zasmykach. Trzy kurenie UPA szykujące się do generalnego ataku na Polaków nacięły się tam na maszerującą drogą kolumnę Wehrmachtu.

Wywiązała się zacięta dwudniowa bitwa, w której wzięły udział pociąg pancerny, działa i samoloty. Partyzanci ze słabego jeszcze wówczas oddziału „Jastrzębia” i zgromadzeni we wsi cywile z niepokojem nasłuchiwali odgłosów walki. Na szczęście Niemcy pobili banderowców, którzy musieli zarzucić krwawe plany wobec Polaków.

Dwadzieścia sześć zebranych z pola bitwy ciał żołnierzy niemieckich – pisał Wincenty Romanowski – zmasakrowanych w okrutny sposób celem wzbudzenia grozy wśród Niemców, pochowano w uroczystym pogrzebie na cmentarzu w Kowlu. Pomordowanych żołnierzy wystawiono na widok publiczny w domu przy ulicy Łuckiej, po powiadomieniu ludności plakatami. Leżeli w trumnach ubrani w nowe mundury, z poobcinanymi nosami i uszami. Bez oczu, z powyrywanymi językami.

Przez uszy niektórych przeciągnięto kolczaste druty. Inni mieli odcięte głowy lub połamane kości. Jest w tym odpowiedź na pytanie, dlaczego niemiecki zbrodniarz i sadysta wachtmeister Manthei, strzelający do ludzi bez powodu, był łagodniejszy wobec Polaków aniżeli wobec aresztowanych Ukraińców.

Rzeczywiście trudno się dziwić, że Niemcy szukali sprzymierzeńców wśród Polaków. Odsiecz dla Zasmyków można uznać za przypadkową, ale historycy znają wiele przykładów, że oddziały Wehrmachtu i policji spieszyły na ratunek mordowanej polskiej ludności.

Według Ernesta Komońskiego Niemcy przybyli z odsieczą samoobronom polskim w Bokujmie, Koniuchach, Uhrynowie, Hromowcach i Andrzejówce. 12 maja 1943 roku niemiecka interwencja ocaliła życie Polakom ze Stachówki. Schwytani żołnierze UPA zostali po kilku dniach powieszeni we Włodzimiercu.

Wkrótce rzezie nasiliły się i 8 sierpnia, jak pisał profesor Grzegorz Motyka, niemiecki oddział musiał ratować Polaków również z tego miasteczka. Zaatakowani przez banderowców mieszkańcy Włodzimierca zabarykadowali się w kościele. Upowców, którzy próbowali się wedrzeć do świątyni, polewali kwasem solnym. Wehrmacht przybył na ratunek w ostatniej chwili. Banderowcy wzięli nogi za pas, a Niemcy ewakuowali całą ocalałą polską ludność.

Dużo informacji o niemieckiej pomocy zawiera relacja Ireny Sandeckiej z Krzemieńca, która po latach opowiedziała o swoich przeżyciach Markowi A. Koprowskiemu. Dzielna Polka poprosiła Niemców, aby przydzielili jej zbrojną eskortę i ciężarówki w celu ewakuacji Polaków z zaatakowanej przez banderowców Wiszni. I dostała to, o co prosiła.

Gdy wysłany z nią pododdział znalazł się w tej miejscowości, grupa UPA, nic o tym nie wiedząc, przystąpiła do „rzezania Lachów” w sąsiednim Stożku.

Niemcy, którzy nas eskortowali – wspominała pani Sandecka – słysząc strzały dochodzące od strony Stożka i widząc łunę, natychmiast ruszyli w jego stronę. Banderowcy, którzy kończyli rzeź, na widok Niemców uciekli, dzięki temu kilka osób jeszcze przez nich nie zarżniętych przeżyło.

Irena Sandecka zapamiętała również takie zdarzenie:

W Kątach polska samoobrona stawiła Ukraińcom opór, odpierając atak. Na pomoc przybyła niemiecka żandarmeria, pod osłoną której wieś została uformowana w konwój i odprowadzona do Krzemieńca. Końcówkę tego konwoju, liczącą około 30 furmanek, Ukraińcom udało się jednak odciąć i wymordować.

Według ocalałej z tej rzezi pani Leokadii Wawrzykowskiej ludność Kątów została ewakuowana w eskorcie żołnierzy Wehrmachtu i uzbrojonych w karabiny członków polskiej samoobrony na niemieckich ciężarówkach. Po przybyciu do Krzemieńca Polakom odebrano broń i wysłano ich na roboty do Niemiec.

Z kolei według raportów UPA w czasie bitwy o Hutę Stepańską w sukurs Polakom przybyły niemieckie samochody z wojskiem. Niemcy dostali się jednak pod silny ostrzał banderowców i – poniósłszy straty – wycofali z walki.

30 sierpnia 1943 roku, podczas krwawej rzezi w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, od opisu której rozpocząłem tę książkę, niemieccy żołnierze wkroczyli do wsi, gdy Ukraińcy jeszcze mordowali Polaków. Od razu rozwinęli się do ataku i zaczęli strzelać do banderowców z broni maszynowej. Nad polem bitwy krążył samolot zwiadowczy.

Oto trzy relacje ocalałych:

Józef Trusiuk: Usłyszałem odgłosy walki. Wychyliłem głowę z otworu [kryjówki – red.] i zorientowałem się, że ktoś atakuje Ukraińców, i to przy wsparciu moździerzy. Chwilę później rozległy się nawoływania do zdejmowania posterunków i wycofywania się. Wyszedłem z kryjówki. Widać było, że Ukraińcy uciekali w popłochu, bo nie zdążyli zabrać zwierząt. Wróciłem do schronu. Po pewnym czasie usłyszałem rozmowę w języku niemieckim, następnie poznałem głos sąsiada. Wyszliśmy z ukrycia. Niemcy powiedzieli mi, że zaraz odjeżdżają. Namawiali nas także do wyjazdu do Jagodzina.

Antoni Wasiuk: Do wsi wjechali Niemcy, którzy zaczęli ostrzeliwać z karabinu maszynowego Ukraińców. Ukraińcy zatrzymali nas i kazali kłaść się. Strzelili do mnie, ale chybili. W tym czasie Niemcy zaczęli ostrzeliwać okolicę z moździerza. Cały czas leżałem nieruchomo i udawałem zabitego. Po kilkudziesięciu minutach usłyszałem głos Jana Trusiuka. Wstałem i zobaczyłem jego oraz dwóch żandarmów niemieckich.

Tomasz Trusiuk: Ukraińcy zrealizowaliby swój zamiar, ale przeszkodzili im w tym Niemcy, którzy kolumną jechali od strony Huszczy do Ostrówek. Widząc ich, bandyci zarządzili odwrót. Ucieczkę przyspieszył niemiecki ostrzał. Ukraińcy nie zdążyli wymordować kobiet i dzieci zgromadzonych w kościele. Wyprowadzili zebranych ludzi i popędzili w kierunku ukraińskiej wsi Sokół, gdzie ich zamordowali.

Niemcy ratowali też Polaków, którzy zdecydowali się na ucieczkę w pola. I byli ścigani przez banderowców.

Jan Palec: Zacząłem biec przez otwartą przestrzeń. Nagle poczułem silny, piekący ból w łokciu i okolicach lewej skroni. Czerwona lepka krew zalała mi oko. Słyszałem głuche trzaski strzałów, głosy goniących mnie Ukraińców i dalekie ujadanie psów. Niespotykanym zbiegiem okoliczności po torach wolno posuwała się lokomotywa. Obsługujący ją niemiecki maszynista obserwował to zdarzenie wychylony przez okno. Widząc wyczerpanego i rannego zbiega, zatrzymał ze zgrzytem kół maszynę. Pomógł mi wejść do środka. Ukraińcy stanęli jak wryci w połowie pościgu. Oniemieli ze zdziwienia.

Ewa Szwed: Ukrainiec strzelił mi w plecy. Kula przeszyła bok i palec u ręki, a piach zasypał oczy. Gdy nabrałam sił, wstałam z pobojowiska. Przyjechałam do Jagodzina. Na stacji kolejowej żołnierze niemieccy udzielili mi pierwszej pomocy, a następnie przewieźli do Dorohuska, gdzie zaopiekował się mną doktor Wadowski.

Po przepędzeniu banderowców żołnierze Wehrmachtu zostali w Ostrówkach na noc, aby chronić ocalałych z rzezi. Istniało bowiem niebezpieczeństwo, że oddział UPA wróci dokończyć krwawego dzieła.

Pierwszą noc po tym strasznym dniu – wspominał Jan Kloc – spędziłem w szkole w Rymaczach, gdzie zgrupowali się uratowani mieszkańcy. Ubezpieczenie zapewnili nam Niemcy, którzy okopali się naokoło szkoły i nas pilnowali. W nocy dotarła do nas wiadomość, że nazajutrz Niemcy wywiozą nas do Lubomla, a następnie transportem kolejowym do Rzeszy na roboty przymusowe.

Zdając sobie sprawę, że zaatakowani Polacy oczekują niemieckiej odsieczy, banderowcy posuwali się do podstępu. Podszywali się pod okupantów i w ten sposób usiłowali się dostać do polskich miejscowości.

Bandyci ukraińscy zorganizowali napad na folwark Naręczyn i Beresteczko – czytamy w raporcie powiatowej Delegatury Rządu na Kraj. – W Naręczynie było szesnastu członków policji polskiej. Bandyci przyjechali do Naręczyna dwoma autami, w mundurach niemieckich. W pierwszej chwili Polacy myśleli, że to Niemcy, i policja ich salutowała, wkrótce przekonano się, że to są bandyci – wywiązała się walka, w rezultacie której policja się wycofała do Beresteczka. Tam wraz z wszystką ludnością polską schroniono się do klasztoru, gdzie broniono się przez szesnaście godzin, aż przyjechała żandarmeria z Horochowa i bandę odparto.

Jak wynika ze wspomnień ocalałych, banderowcy często stosowali ten podstęp. Sprawę ułatwiało to, że ukraińscy policjanci, którzy zdezerterowali i dołączyli do leśnych oddziałów UPA, nosili niemieckie mundury. W tych uniformach łatwiej im było wprowadzić w błąd Polaków.

Nasi strażnicy sądzili, że to idą Niemcy, którzy wtedy stwarzali nam opiekę – wspominał biskup Jan Bagiński, który przeżył rzeź jako mały chłopak – więc mogli podejść dosyć blisko. Gdy już znaleźli się niedaleko naszych ludzi okopanych w lasku, krzyknęli po ukraińsku: „Hurra, rezat´ Lachow!”. Nasza ochrona, mając broń maszynową, karabiny i granaty, broniła się jak mogła, lecz oni byli jak lawina.

Skala ludobójstwa, szybkość banderowskich ataków i wielkie przestrzenie Wołynia sprawiały, że Wehrmacht nie zawsze mógł przybyć na ratunek atakowanym polskim wsiom. Zanim Polakom udawało się zaalarmować najbliższy posterunek, często było za późno. Czasami dochodziło też do sytuacji skandalicznych i haniebnych, gdy Niemcy odmawiali pomocy.

W nocy 27 maja 1943 roku niemiecki posterunek w Bereźnem nie przybył z odsieczą, gdy banderowcy wyrzynali Polaków w odległej zaledwie o trzy kilometry Niemilii. Mimo że w Bereźnem – jak wspominali świadkowie – słychać było „straszliwy krzyk żywcem palonych i mordowanych w mongolski sposób” cywilów. Niemcy odważyli się przyjechać do Niemilii dopiero nazajutrz. A ich pomoc ograniczyła się do eskortowania siedmiu wozów z ciężko rannymi.

Do jeszcze większego blamażu doszło we wsi Jankowce, która została zaatakowana w nocy 31 sierpnia 1943 roku. Strzały i krzyki słychać było na pobliskiej stacji kolejowej. Zaniepokojeni niemieccy kolejarze wezwali na miejsce pociąg ratowniczy z oddziałem żandarmerii z Lubomla.

Komendant oddziału żandarmerii – wspominał Jan Kupracz – po rozpoznaniu sytuacji skontaktował się ze swoimi przełożonymi w Lubomlu i rzekł do zawiadowcy stacji: „To są osobiste porachunki ukraińsko-polskie. To nie jest znów tak źle. Odjeżdżamy”.

Dlaczego dochodziło do takich sytuacji? Wydaje się, że wszystko zależało od człowieka. Część niemieckich oficerów była po prostu uprzedzona wobec Polaków. Inni wychodzili z założenia, że nie będą się mieszać – jak ujął to oficer z Lubomla – do „miejscowych wewnętrznych porachunków”. Niech Polacy i Ukraińcy nawzajem się wyrzynają! Co nam do tego?

Ten ostatni argument często przykrywał tchórzostwo. Niemcy nie chcieli iść na ratunek szczególnie podczas nocnych ataków UPA, gdy wśród służących na Wschodzie żołnierzy i policjantów dawała o sobie znać szerząca się psychoza partyzancka.

Inni dowódcy po prostu nie chcieli narażać życia własnego i swoich ludzi do obrony „tubylców”. Wojna zbliżała się do końca, wielu żołnierzy myślami było już w domach i szykowało się do cywilnego życia. Kto chciałby ginąć na „ostatniej prostej”? W dodatku na jakimś dalekim Wołyniu w niezrozumiałym dla Niemców konflikcie.

Wszystko to sprawiało, że Niemcy często przyjeżdżali na miejsce banderowskich rzezi dopiero nad ranem. Ograniczali się do spisania protokołu, oględzin zwłok i zrobienia fotografii. Następnie zaś zarządzali ewakuację wszystkich ocalałych do najbliższego miasta. Oczywiście pod silną eskortą Wehrmachtu, który od tej pory przejmował odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo.

We wspomnieniach Wołyniaków motyw niemieckiej pomocy pojawia się bardzo często. Weźmy pierwszy masowy pogrom Polaków, czyli masakrę w Parośli. Nazajutrz na miejsce mordu przyjechali niemieccy żołnierze.

Banderowcy rąbali siekierami, gdzie popadło – relacjonował Władysław Kobylański. – Kobieta zrobiła unik, chroniąc się przed cięciem siekierą w głowę, ale odrąbano jej ramię. Niemcy zaopiekowali się tą kobietą i odwieźli ją do szpitala w Sarnach.

Podobne informacje znalazły się w relacji Bronisławy Murawskiej-Żygadły z kolonii Głuboczanka. Po latach to wstrząsające świadectwo opublikowali w swojej książce państwo Ewa i Władysław Siemaszkowie. Pani Murawska opowiadała, jak na jej dom rodzinny napadli uzbrojeni po zęby banderowcy.

Jej dwuletnia siostrzyczka Basia została kilkukrotnie dźgnięta bagnetem i wyrzucona na podwórze, a braciszek Marian odniósł dwie rany postrzałowe. Jedną obok łopatki, drugą w twarz. Banderowska kula urwała mu lewą stronę żuchwy. Gdy na miejsce zbrodni przyjechali Niemcy, pani Bronisława zwróciła się do nich o ratunek.

Prosiłam dowódcę hitlerowskiego oddziału – wspominała – by zabrał brata do jakiegoś lekarza. Ten oglądnął pobieżnie rannego i kazał żołnierzom zwolnić jedną podwodę, na którą złożono półprzytomnego chłopca. Jechali razem do Bystrzyc w kolumnie wojskowej. Wreszcie dotarliśmy do celu.

Warunki były tu prymitywne, nie było żadnego chirurga. O ile się nie mylę, z inicjatywy tego Niemca załadowano brata na ukraińską furmankę, z rozkazem, by Ukrainiec zwiózł go do szpitala w Bereźnem. Miał polecenie powrócić z adnotacją na piśmie, które wziął ze sobą, że szpital przyjął żywego na stan.

W celu zabezpieczenia wykonania rozkazu Niemcy aresztowali rodzinę furmana jako zakładników. W przypadku jeżeli rannego dobiliby po drodze banderowcy, odpowiadał głową swoją i rodziny.

Tego typu postępowanie w stosunku do nacjonalistów ukraińskich na tym terenie było stosowane. Gwarantowało bowiem, że Ukrainiec włoży cały swój spryt i siły, aby uchronić swoją rodzinę i siebie od niechybnej śmierci z rąk niemieckich żołnierzy.

A oto relacja pani Natalii Frontczak-Walasik:

Na stacji Wyżwa spotkaliśmy niemieckich kolejarzy-robotników, którzy ujrzawszy zmasakrowanego Henia, ulitowali się nad nim, zabrali go na kolejowy wózek zwany drezyną i zawieźli do szpitala w Kowlu.

Niemcy wraz z Polakami urządzali również niebezpieczne wyprawy głęboko na terytorium opanowane przez banderowców, do polskich wsi i miasteczek, które padły ofiarą rezunów. Tak było chociażby po tym, gdy oddział UPA dokonał pogromu Polaków szukających schronienia w klasztorze w Wiśniowcu.

Postanowiłam zorganizować tam miniekspedycję – wspominała cytowana już wielokrotnie Irena Sandecka – żeby sprawdzić, czy ktoś nie wyszedł cało z rzezi. Poszłam do generała dowodzącego niemieckim garnizonem w Krzemieńcu, żeby mnie zabrał. Dałam mu za to złoty zegarek. Następnego dnia przysłał do mnie żołnierza z informacją, że w stronę Wiśniowca jedzie oddział. Pamiętam, że nasza wizyta w Wiśniowcu była krótka. Oficer dowodzący oddziałem strasznie się bał, że zaraz zaatakują nas banderowcy.

W drodze powrotnej do Krzemieńca niemiecki oddział i towarzyszące mu Polki zostali ostrzelani przez UPA. Jeden z żołnierzy poległ. Niemiecki generał, gdy się o tym dowiedział, wedle pani Sandeckiej zachował się honorowo i wkrótce wysłał do Wiśniowca kolejną zbrojną wyprawę.

Pojechaliśmy do Wiśniowca dużymi saniami – opowiadała ta dzielna kobieta – w których zmieściła się nasza trójka, a także niemiecka eskorta składająca się z oficera i kilku żołnierzy. Oficer liczył 27 lat, a najmłodszy żołnierz 16 lat. Jak rozmawiałam z nimi w trakcie jazdy do Wiśniowca, to okazało się, że są to Austriacy, nie bardzo przejęci ideologią hitlerowską. Zadeklarowali, że pomogą mi szukać moich Polaków. W Wiśniowcu kościół leżał już w ruinach. Jeden z niemieckich chłopców stanął na straży, a dwóch poszło za mną. W piwnicy znaleźliśmy kupę gruzów i trupy. Pierwsza rzuciła się nam w oczy kobieta. Głowę miała przywaloną gruzami. Obok niej leżało niemowlę, też z przysypaną głową. Na dziedzińcu bardzo serdecznie tym młodym Niemcom podziękowałam. Dla nich przecież chodzenie po piwnicach i szukanie trupów nie było miłym zajęciem.

Inny Polak z Wołynia, Wacław Świetlicki, opowiadał zaś o masakrze, do której doszło w kolonii Mataszówka. Krewni zamordowanych zwrócili się o pomoc do niemieckiego komendanta w Łucku. Chodziło o przydzielenie im eskorty wojskowej Wehrmachtu podczas wyprawy, której celem było wyciągnięcie trupów pomordowanych Polaków ze studni. Komendant niemiecki przystał na tę prośbę i przydzielił Polakom dwa samochody wypełnione żołnierzami.

Zdarzało się również, że Niemcy załatwiali sprawy „po swojemu”, czyli po przybyciu na miejsce rzezi udawali się do sąsiedniej ukraińskiej wioski i w odwecie za śmierć Polaków okrutnie ją pacyfikowali. Tak było choćby we wsi Szpikłosy, gdzie ukraińscy nacjonaliści ponabijali polskie dzieci na widły. Według Marka A. Koprowskiego wzburzeni masakrą Niemcy otoczyli domy należące do Ukraińców i puścili je z dymem.

Tak więc kwestionowana scena w filmie Wojciecha Smarzowskiego, w której Niemcy pomogli uciekającej przed banderowcami Polsce, była zgodna z prawdą historyczną.

Piotr Zychowicz 

Wołyń zdradzony czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA

Ich matki, nasi ojcowie - wypisy

 Wymazani jak gumką w zeszycie

Na ewangelickich Mazurach ludność nie utożsamiała się z Rzeszą, ale Polska też nie była dla niej macierzą. Żyli w Prusach, zawieszeni w innej rzeczywistości. Używali języka przez Polaków uważanego za niemiecki, a przez Niemców za gwarę z polskimi naleciałościami. Kiedy przyszła tu polska państwowość, nie wiedziano, jak zakwalifikować miejscowych. Nasi to czy obcy? Nazwano ich wtedy „autochtonami”.

Byli kłopotliwi, bo nie zapomniano, że w 1920 r. w plebiscycie decydującym, czy Warmia i Mazury przypadną Niemcom czy Polsce, 97 procent mieszkańców opowiedziało się za państwem niemieckim. Kiedy kończyła się II wojna światowa, plebiscytów już nie organizowano. Warmia i Mazury przypadły Polsce, bo tak pod dyktando Stalina zdecydowały mocarstwa. Wraz z ludnością, którą od początku traktowano jako niemiecką grupę etniczną.

Mazurski działacz ludowy Fryderyk Leyk, w 1920 r. agitujący za polskością tych ziem, po wojnie rozczarowany i przerażony pisał:

„Wraz z wojskiem sowieckim dotarło na nasz teren inne nieszczęście i to nadchodzące z przygranicznych powiatów Polski Centralnej.

Polacy z powiatów kurpiowskich: Chorzele, Maków, Przasnysz itd. szaleli wprost na naszym terenie. Wypędzali Mazurów z przekleństwami, groźbami, kijami i siekierami z ich dobrych gospodarstw i sami się w nich osadzali. Zabierali im żywność, żywy i martwy inwentarz. Bili i maltretowali ich. Niejednego Mazura i Mazurkę zamordowali lub ciężko skaleczyli, by przywłaszczyć sobie ich mienie. Wielu Polaków rozbierało domostwa; cegły, kafle, drzwi, podłogi i drzewo, konie, bydło, motory i maszyny rolnicze, wozy i uprząż do Polski. Niektóre całe wioski przygraniczne zostały zniesione. Ubowcy i milicjanci dopomagali w tej nikczemnej robocie. Wprost cała ludność mazurska odwróciła się od Polaków, uznając po takich doświadczeniach naród niemiecki za jej właściwy naród, który da jej spokój, przytułek, chleb”1.

Dr Ewald Stefan Pollok na portalu internetowym Silesia-Schlesien-Śląsk [obecnie Silesia-Śląsk-Schlesien – przyp. red.] cytuje list pewnej Mazurki: „Nie chcę żyć w Polsce między tymi złodziejami, bo ta kradzież po przybyciu na te tereny była okropna. Co za ludzie. Uważają te tereny za swoje, a kradną w nocy co tylko się da, napadają na ludzi, mężczyźni gwałcą kobiety. Przecież odnoszą się tak jak zwierzęta i między takimi ludźmi żyć? Było nam mówione, że to jest taki lud, ale nie chciałabym i nie wierzyłam w to. Dopiero teraz, jak oni się czują panami, to wykaże się, jakimi oni są. Wolę wszystko stracić, ale żyć między ludźmi. A gdyby naprawdę był koniec wojny, a jakiś Staat obejmuje Rząd, to nigdy nie może istnieć taki chaos. A tu co macie, Milicja, która ma trzymać porządek, sama kradnie itp.”2.

Dzień trwa, jeszcze się zdumiewam

Erwin Kruk, tworzący po polsku mazurski pisarz, tak w 2009 r. w rozmowie ze mną wspominał rok 1945:

„W styczniu 1945 r., kiedy front był już blisko, władze niemieckie zarządziły przymusową ewakuację. Ja miałem cztery lata, Ryszard trzy, a Werner, najstarszy brat – siedem. Wszyscy mieszkańcy Dobrzynia ruszyli w drogę. Dotarliśmy do Rychnowa, a tam już byli Rosjanie. Umieścili naszą rodzinę w obozie infiltracyjnym we Frąknowie, to trzy kilometry od Dobrzynia. Mieszkaliśmy w stodołach i szopach. Rosjanie zabrali wszystkich mężczyzn od 15 do 55 roku życia. Wywieźli ich w nieznanym kierunku, w tym naszego ojca. Wtedy widziałem go ostatni raz w życiu, umarł gdzieś w Rosji; po latach dowiedziałem się, że już w kwietniu 1945 r. Z mamą wróciliśmy do domu. W lipcu 1945 r. mama, Meta Kruk z domu Stach, umarła na tyfus. Zabrała nas do siebie jej siostra, Ida Tybussek. Zamieszkaliśmy z nią w Elgnówku pod Olsztynkiem. Tam w 1953 r. utonął w jeziorze mój brat Werner. W tym czasie nasz dom w Dobrzyniu przydzielono innej rodzinie, zmieniono mapę geodezyjną, założono nowe księgi”.

Dom rodzinny Erwina, Ryszarda i Wernera Kruków, podobnie jak ponad 17 hektarów ziemi rolnej należącej do ich rodziców, przejęło państwo polskie. Po wielu latach pisarz rozpoczął starania o odzyskanie majątku.

Tak samo uczyniła Agnes Trawny, Mazurka spod Szczytna. Po rodzicach przypadł jej dom i 60 hektarów. W 1977 r. wyjechała do Niemiec. Tam dostała odszkodowanie za majątek pozostawiony w Polsce, ale je zwróciła. W tym czasie jej mazurską własność naczelnik gminy Jedwabno przejął na rzecz Skarbu Państwa; dom przydzielono innej rodzinie. W 2005 r. Sąd Najwyższy uznał, że decyzja urzędnika była bezprawna. 19 listopada 2009 r. Sąd Rejonowy w Szczytnie zarządził eksmisję dwóch rodzin zajmujących dom Agnes Trawny. Co ważne, orzekł, że wnioski o przydział lokali zastępczych eksmitowani mają kierować do Skarbu Państwa, a nie do właścicielki posesji. Wybuchła awantura. Znani politycy gardłowali, że to wołająca o pomstę do nieba niesprawiedliwość – Niemka pozbawia Polaków dachu nad głową.

Erwin Kruk tak te słowa komentował: „To oczywiste kłamstwa. Agnes Trawny to Mazurka, miała prawo do swojej własności. W państwie prawa nie ma znaczenia, czy ktoś jest Niemcem, Mazurem czy Polakiem. Liczy się wyłącznie jego prawo do własności, fakt, czy jest czegoś właścicielem i czy należy mu się zwrot majątku”.

On też chciał mieć prawo do spadku po rodzicach. Mówił: „Nas jako dzieci po prostu wyrzucono z domu, potem ukryto niemieckie księgi gruntowe, założono nowe i ślady zatarto. Najgorsze, że dzisiejsze prawo tak skonstruowano, że właściwie nie mamy szansy, aby przebić biurokratyczny mur. Paradoks polega na tym, że sąd przyznał nam prawo do spadku, nawet wydał postanowienie o nabyciu spadku po rodzicach. Tyle tylko, że masa spadkowa nie jest uregulowana prawnie. Sąd nie określił granic tego gospodarstwa, adresu domu naszych rodziców, numerów działek, bo w nowych, założonych po wojnie księgach wszystko pozmieniano. Wymazano nas jak gumką w zeszycie”. 

***

Terror, wypędzenia, asymilacja

Ojciec Helmuta został wywieziony do Rosji sowieckiej jako łup wojenny. Podobnie potraktowano, jak się szacuje, około 50–60 tysięcy śląskich mężczyzn. 18 tysięcy już z radzieckich łagrów nie wróciło.

Na Śląsku, który formalnie przypadł Polsce, rządziły w tym czasie rosyjskie komendantury wojskowe. Panował terror, rosyjscy żołnierze bezkarnie napadali i rabowali miejscową ludność. Ile osób cywilnych zabito w tym czasie, nie wiadomo, ale w samym okręgu gliwickim zamordowano około 800 cywili, mężczyzn, kobiet i dzieci.

Na rozkaz Stalina wywożono ze Śląska co się dało – wyposażenie fabryk, tysiące ton stali, zrabowane dobra z mieszkań wysiedlanych Niemców i Ślązaków. Polskie władze niczego z tym nie mogły zrobić, bo w gruncie rzeczy były marionetkowe i całkowicie podległe rosyjskim zwycięzcom.

To samo działo się na Opolszczyźnie, Dolnym Śląsku, w Prusach Wschodnich i Zachodnich oraz na wszystkich terenach sięgających Odry i Nysy Łużyckiej, jakie miały przypaść Polsce w ramach rekompensaty za ziemie utracone na rzecz ZSRR na wschodzie i północnym wschodzie.

Gdyby wskazać fazy, jakie następowały w początkowych dniach, tygodniach i miesiącach po zdobyciu przez armię radziecką terenów należących do Rzeszy, a przekazanych Polsce, to pierwszym znakiem firmowym zwycięzców były terror i rabunek towarzyszące masowym wysiedleniom. Nazywano je różnie: przesiedleniami, zaplanowaną przez Wielką Trójkę (podczas konferencji w Jałcie w lutym 1945 r.) migracją narodu niemieckiego, akcją przemieszczania Niemców. W gruncie rzeczy jednak była to czystka etniczna zgodna z postanowieniami konferencji poczdamskiej, która odbyła się w lipcu i sierpniu 1945 r. Wysiedlenia były wypędzeniem pod przymusem w warunkach pełnego terroru. Dopiero później nastąpiła faza łagodniejsza – przymusowa asymilacja tych, którzy mimo wszystko zostali, czyli próba przerobienia ich na Polaków, odebrania przeszłości, pamięci historycznej, kultury i języka.

Jak podaje w swojej pracy Wysiedlenie czy wypędzenie? Ludność niemiecka w Polsce w latach 1945–1949 prof. Bernadetta Nitschke, po 1944 r. w krajach Europy Wschodniej przymusowej migracji poddano 11–14 milionów Niemców. Nad prawidłowością procesu przesiedlania czuwała Sojusznicza Rada Kontroli Niemiec. To ona ustaliła, że z terenu Polski w jej powojennym kształcie wysiedlonych zostanie 3,5 miliona Niemców. 2 miliony z nich trafi do radzieckiej strefy okupacyjnej (późniejsza NRD), a 1,5 miliona do strefy brytyjsko-amerykańskiej (NRF i Berlin Zachodni).

Opracowano harmonogram wywózek dopasowany do warunków klimatycznych. W grudniu 1945 r. 10 procent, czyli 350 tysięcy osób narodowości niemieckiej, w styczniu i lutym 1946 r. po 5 procent, w marcu i kwietniu po 15 procent, w maju i czerwcu po 20 procent, a cały proces miał się zakończyć w lipcu 1946 r. wywiezieniem ostatnich 10 procent.

(...)

Ewakuację ludności z Prus Wschodnich, najbardziej narażonych na radziecką ofensywę, władze Rzeszy rozpoczęły w 1944 r. Początkowo wszystko odbywało się według planu, w sposób uporządkowany. Do transportu używano taboru kolejowego, ciężarówek oraz wozów konnych. Zabierano nie tylko przedmioty codziennego użytku, ale meble, dywany, a z gospodarstw rolnych konie, krowy i świnie – wszystko, co się dało uratować. Jednak w 1945 r. Armia Czerwona posuwała się błyskawicznie i misterne plany ewakuacji się rozsypały. Nastąpiła wielka ucieczka, bezładna i chaotyczna – byle szybciej i byle dalej.

Jak pisze prof. Bernadetta Nitschke, w niektórych rejonach rozkazy ewakuacji wydano zbyt późno. We Wrocławiu gauleiter Karl Hanke do ostatniej chwili zwlekał z wywozem ludności cywilnej, bo zamierzał bronić miasta do ostatniego żołnierza, a cywile byli niezbędni do prac na rzecz wojska. Ewakuację zarządzono, kiedy Rosjanie już otaczali Festung Breslau. „(…) wprowadzono przymus pracy dla chłopców od lat 10, a dla dziewcząt od lat 12. Tych, którzy posiadali nieostemplowaną kartę pracy, rozstrzeliwano na miejscu. Wrocław stał się więc, podobnie jak Głogów i Kołobrzeg, jednym z miast twierdz, w których zginęło łącznie 600 tysięcy ludzi. W samym Wrocławiu do 6/7 maja zginęło według różnych źródeł od 40 do 80 tys. osób. Ponadto ucieczka pochłonęła dodatkowe 90 tys. osób, które zginęły, zamarzły bądź zmarły z wycieńczenia w drodze”4.

(...)

Jak umarł ojciec jego ojca, Heinrich się nie dowiedział. Podobno ranny trafił do lazaretu w jednej z koszalińskich szkół. Kiedy Ruscy zajęli miasto, w przerobionej na szpital szkole znaleźli dwudziestu dziewięciu rannych Niemców. Tych lżej rannych uciekające oddziały niemieckie zabrały ze sobą, przypadki beznadziejne pozostawiono.

Jak ustalili niemieccy historycy, Ruscy popili i dla zabawy wystrzelali wszystkich jeńców. Niemieckie pielęgniarki w obawie przed niechybnym gwałtem popełniły zbiorowe samobójstwo. Wszystko obserwowały z ukrycia szpitalna kucharka i jej córka. Po wojnie zdały dramatyczną relację z tych wydarzeń. Ciała zabitych Niemców zostały gdzieś zakopane, ale nigdy nie natrafiono na to miejsce. Nie jest pewne, że był wśród nich dziadek Heinricha, ale dzisiejszy pan Henryk jest o tym przekonany.

– Bo gdzież by się zadział? – pyta.

(...)

Po jakimś tygodniu znów załadowano ich na rozklekotane ciężarówki i przywieziono do Koszalina. Pan Henryk zapamiętał, że miasto wydawało się bardziej zniszczone, niż kiedy je opuszczali. Sporo domów spłonęło, ale budynek, w którym było ich mieszkanie, ocalał. Po wejściu do środka mama załamała ręce. Mieszkanie zostało doszczętnie splądrowane. Ktoś zabrał meble, wyrwał zlewy, zniknęły sedes i karnisze znad okien. Został jedynie stolik z fotografią ojca. Była przewrócona i brudna, jakby ktoś oblał ją nieczystościami. A na środku pokoju leżał ludzki kał. Starym obyczajem rosyjskich złodziei ktoś po zakończonym rabunku po prostu nasrał.

Nazajutrz mama wraz z sąsiadką wybrały się do komendantury miasta, aby poskarżyć się radzieckiemu majorowi. Wydawało jej się, że wojna wojną, ale ktoś powinien pilnować porządku. Wróciła po kilku godzinach w kompletnie poszarpanym ubraniu i z siniakami na twarzy. Była jak zbity pies – położyła się na podłodze i bezgłośnie łkała. Heinrich patrzył na matkę i też popłakiwał.

Nigdy nie dowiedział się, co Rosjanie zrobili jego mamie. Czy tylko ją pobili, czy także zgwałcili. Ona milczała. Przez kilka dni leżała na brudnej podłodze, a kiedy wypłakała już wszystkie łzy, nieruchomo patrzyła w sufit. Heinrich dostawał jedzenie od sąsiadek, chociaż same nie dojadały. Próbowały karmić też jego mamę, ale ona tylko kręciła głową. To było widoczne dla każdego – mama Heinricha straciła chęć do życia.

Któregoś dnia sąsiadki zauważyły, że kobieta traci świadomość, oczy jej uciekają i cała się trzęsie. Dostała wysokiej gorączki. Ściągnięto mieszkającego na sąsiedniej ulicy starego niemieckiego doktora, od lat na emeryturze. Zbadał mamę Heinricha, pokręcił smutno głową i powiedział, że nie potrafi pomóc.

Mama umarła następnego dnia. Zwyczajnie zamknęła oczy, głęboko westchnęła i przestała oddychać. Heinrich był wtedy przy niej. Nie płakał.

Transporty śmierci

Na początku maja do Köslin, które zmieniło nazwę na Koszalin, zaczęli przybywać osadnicy. Pierwsi z Gniezna i okolic – to oni weszli w skład Zarządu Miejskiego i spośród siebie wybrali burmistrza. Nowi potrzebowali mieszkań, tymczasem Koszalin był w blisko 40 procentach zniszczony, a w ocalałej części miasta lokale nadal zajmowali Niemcy. Do dzieła przystąpili polscy szabrownicy i zwykli rabusie. Grabiono jak popadnie, a polska administracja przyglądała się temu, nie interweniując. Prawdopodobnie uznano, że wprowadzony przez bandyterkę terror pomoże przekonać Niemców, że to już nie ich miejsce, że lepiej wyjechać.

Ale ci niemieccy mieszkańcy, którzy w porę nie ewakuowali się do Rzeszy, teraz wcale nie palili się do wyjazdu. Tu był ich Heimat, tu były ich groby rodzinne. Aby przejąć mieszkania dla polskich osadników, władze lokalne w uzgodnieniu z Warszawą zorganizowały więc przymusowe wysiedlenia Niemców. Ładowano ich do pociągów, które docierały do wschodniej części Niemiec, pozostającej pod okupacją radziecką. Koszalin czyszczono szybko i boleśnie, podobnie jak inne miasta i powiaty tej części Pomorza.

W powiecie sławieńskim w czerwcu 1945 r. przebywało około 70 tysięcy Niemców, w dużej mierze uchodźców z innych regionów Pomorza. W samym Sławnie około pięciu tysięcy.

„Głos Koszaliński” w wydaniu z 2012 r. cytuje wydane po wojnie w Niemczech dzienniki mieszkańca Sławna Kurta Mielkego. Wysiedlenia niemieckiej ludności trwały od września 1945 do końca 1947 roku – odbywały się na podstawie umów poczdamskich. Mielke opisuje w swoich dziennikach losy mieszkańców. Po przejęciu Sławna przez polską administrację lokalni Niemcy byli początkowo wykorzystywani jako de facto darmowa siła robocza, a potem ustalono im najniższe stawki wystarczające na skromne wyżywienie. Pracowali jako sprzątacze w urzędach, odgruzowywali ulice, byli grabarzami. Fachowców traktowano nieco lepiej – w miejscowym szpitalu zatrudniono trzech niemieckich lekarzy i kilkadziesiąt osób średniego personelu medycznego. Dostawali oni przydziały żywości: dwa kilogramy chleba na rodzinę i pół kilograma mięsa (na tydzień). Kiedy ruszyły wysiedlenia, najpierw wywożono osoby niewykwalifikowane, fachowców dopiero w późniejszych transportach.

Z ziem pozyskanych przez Polskę na Pomorzu ludzi wywożono wagonami bydlęcymi, w tłoku i często bez żadnej aprowizacji. Dr Ewald Stefan Pollok przytacza w Silesia-Schlesien-Śląsk raport Polskiej Misji Wojskowej z Berlina: „Wysyłanie z Polski transportów z Niemcami w wagonach nie zaopatrzonych w piecyki, spowodowało cały szereg wypadków ciężkich odmrożeń i związanych z tym koniecznych amputacji kończyn i wypadków śmierci w czasie transportu”9.

Szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Jakub Prawin pisał w raporcie: „Materiału do ostatniej kampanii na temat nieludzkich warunków wysiedlenia Niemców, która wydźwięk znalazła w londyńskiej enuncjacji Fynde’a – dostarczyliśmy, niestety w znacznej części sami. Sprawa złych warunków wysiedlenia, niedostosowanych do pory zimowej poruszona była już w ciągu grudnia zarówno przez prasę niemiecką, jak i w cichej plotce, jak wreszcie w ostrzeżeniach prywatnych w Egzekutywie Repatriacyjnej przy Radzie Kontroli. Powiadomiliśmy o tym Warszawę za pośrednictwem Misji Repatriacyjnej. Bardzo skrupulatnie i po kilkakroć zawiadamialiśmy również o wstrzymaniu transportów na okres świąteczny oraz później. Tymczasem transporty szły nadal mimo trwających mrozów. W związku z tym wiele z nich miało przebieg podobny do opisu przedstawionego na posiedzeniu rady brytyjskiej strefy okupacyjnej, gdzie z oburzeniem stwierdzono: «Polskie władze wysłały jeden transport Niemców z Wrocławia przy temperaturze poniżej 20 stopni w nieogrzewanych wagonach bez wystarczającej ilości żywności. W drodze, z powodu zimna, zamarzło 15 ludzi. Dalszych 31 zmarło w szpitalach w Hamel, Wittenberg i Riteln. Wielu natomiast z ciężkimi odmrożeniami również znalazło się w szpitalach»”10.

W jednym z pociągów z Pomorza 20 grudnia 1945 r. w trakcie podróży zmarło 70 osób. Kiedy pociąg dotarł do miejscowości Stendal po niemieckiej stronie, na stacji wyładowano dalsze 23 zmarłe osoby, a do końca dnia umarło jeszcze ponad 100 osób.

Wysiedlanych Niemców regularnie obrabowywano zarówno w pociągach, jak i na przypominających obozy punktach etapowych, gdzie czekali na dalszy transport. Cytowany przez dr. Polloka historyk Zenon Romanow ustalił, że na punkt etapowy w Szczecinie-Gumieńcu napadały uzbrojone bandy w mundurach niemieckich, polskich i rosyjskich. Ludzie ci rabowali i gwałcili niemieckie kobiety. „Na dworcu Szczecin-Niebuszewo wychodźców ograbiano z bagaży, a w trakcie podróży oddział żołnierzy polskich, który miał stanowić ochronę pociągu, kontynuował rabunek razem z dowódcą. W Sławnie wysiedlani zostali obrabowani przez przeprowadzających tę akcję funkcjonariuszy MO i Wiejską Straż Porządkową”11.

Henryk Kowalski, sierota wojenna

Po śmierci mamy Heinrich kilka dobrych tygodni tułał się po ulicach Koszalina. Ominęły go kolejne fale wysiedleń, które objęły też jego sąsiadki i wszystkich, których znał. Któregoś wieczoru kulącego się z zimna i wycieńczonego chłopca zatrzymał patrol milicji. O coś go pytali, ale nie znał polskiego, więc milczał. Jeden z milicjantów zapytał go po niemiecku, kim jest i gdzie mieszka. Heinrich udał, że nie rozumie, bo instynktownie wyczuł, że nie powinien się przyznać, że jest Niemcem. Milicjanci uznali, że jest albo niemową, albo dzieckiem opóźnionym w rozwoju – zapewne sierotą wojenną. Dostarczyli go do najbliższego sierocińca, a właściwie przechowalni bezpańskich dzieci, skąd kierowano je do innych placówek.

Po jakimś czasie Heinricha wysłano do domu dla sierot pod Warszawą. Przebywał w nim do 1948 r. Na początku w papierach wpisano, że ma około 9–10 lat i jest niemową. Dano mu na imię Stefan, a na nazwisko Nieznalski, bo jego prawdziwe nazwisko było nieznane.

Kolegów w sierocińcu ubywało, bo zgłaszały się rodziny i wybierały sobie kandydatów na synów. W tamtym czasie łatwo było przysposobić sierotę – nie było wielu wprowadzonych później barier i biurokratycznych utrudnień. Po sąsiada Heinricha, szczupłego blondynka Kostka przyjechali rolnicy spod Częstochowy. Kobieta była niewysoka, mocno tęga, a jej mąż miał spracowane, wielkie jak bochny dłonie. Ludzie prości w obejściu, ale ze sprecyzowanym planem.

– Chcemy zabrać tego małego, z jasnymi włosami – oświadczyli po obejrzeniu wszystkich wychowanków. – Mieszkamy na wsi, dzieciak będzie miał zdrowe powietrze, wykarmimy go jak należy i zadbamy o niego. Przyda nam się, bo własnych dzieci nie mamy.

Dyrektor zastanawiał się jeszcze, ale Kostek zapalił się do wyjazdu z nowymi rodzicami.

– Naprawdę chcesz jechać z nimi? – dopytywał dyrektor.

– Naprawdę. Chcę być ich synkiem. Chcę, żeby ona była moją mamusią, a on tatusiem.

I dyrektor przestał się zastanawiać. Podpisał zgodę.

Heinrich był ładnym chłopcem, podobał się rodzinom odwiedzającym sierociniec w poszukiwaniu dziecka do adopcji, ale kiedy dowiadywano się, że jest niemową, a do tego jest trochę dziwny, ich zapał gasł.

W placówce chodził na zajęcia szkolne i po pewnym czasie z zadowoleniem skonstatował, że rozumie już te szeleszczące słowa, jakimi porozumiewają się Polacy. Nadal jednak nie ujawniał, że potrafi mówić, i udawał niemotę. Miał już 13 lat, szybko rósł i wyglądał na starszego, niż był w istocie. Kiedy inni chłopcy, korzystając z wolnego czasu, kopali na pobliskim boisku szmaciankę, on wymykał się na dworzec, wsiadał do pociągu i jechał do Warszawy. Upodobał sobie ulice Brzeską, Stalową, Ząbkowską. Na placu Szembeka zaglądał na bazar. Łaził bez celu po Pradze i pytał przechodniów o drogę do kościoła albo na pocztę, sprawdzając, czy go rozumieją. Rozumieli. Czasem wdawał się w dłuższe rozmowy i w ten sposób szlifował język. Nikt nie zauważał jego twardego niemieckiego akcentu. Gadał jak chłopak z prawobrzeżnej Warszawy.

W sierocińcu w końcu odkryto jego mistyfikację, bo któryś z wychowawców przypadkiem natknął się na Heinricha w warszawskim sklepie, kiedy ten wykłócał się z kobietą usiłującą wepchnąć się przed niego do kolejki. Chłopak rzucił jej wiązankę, jakiej nie powstydziłby się żaden praski żulik. Kolejka przyjęła to z milczącym uznaniem, a kobieta jak niepyszna uciekła ze sklepu, bo w pyskówce z małym chuliganem była z góry na przegranej pozycji.

Heinricha wezwał dyrektor.

– Udawałeś! Dlaczego? – chciał wiedzieć.

Chłopiec uśmiechnął się.

– Niczego nie udawałem. Po prostu nie chciało mi się gadać.

– Jak się nazywasz? – naciskał dyrektor.

– Heniek jestem. – Heinrich się ukłonił. – Henryk Kowalski, sierota wojenna.

I w ten sposób Heinrich z Köslin już na zawsze został Polakiem.

Z drzewka spadają sny

Po odzyskaniu mowy i polskiego nazwiska wartość przetargowa chłopca bardzo wzrosła.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1948 roku, kiedy do sierocińca przyjechało małżeństwo spod Częstochowy, które wcześniej adoptowało Kostka. Chcieli dobrać jeszcze jednego chłopca. W obecności dyrektora przeszli po pokojach, obejrzeli dzieciaki. Heinrich, a właściwie już Heniek Kowalski, pomyślał, że fajnie byłoby pomieszkać pod jednym dachem z Kostkiem, którego pamiętał jako dobrego kolegę, chociaż z wiadomych względów nigdy sobie nie pogadali. Inne dzieci, zdarzało się, dokuczały mu, bo uważały, że niemowa to to samo co niedorajda. Kostek w takich sytuacjach brał go w obronę.

Kiedy małżonkowie spod Częstochowy weszli do jego pokoju, Heniek podbiegł i przytulił się do kobiety. Zrobił to instynktownie, ale też ze świadomością, że taki gest obudzi w niej empatię, a może i coś więcej. Odwzajemniła uścisk i spojrzała pytająco na męża. Ten przyglądał się chłopakowi uważnie, taksował go wzrokiem w sposób, w jaki ogląda się konia przed zakupem.

– Nada się? – spytała kobieta.

– A kto go tam wie. Wygląda niezgorzej, ale… – wystękał mąż i chwyciwszy Heńka za ramię, pomacał biceps.

Dyrektor zareagował:

– A co wy go tak…? To dzieciak przecież, ma 13 lat. Do czego on wam potrzebny?

Mężczyzna, niezrażony, dalej oglądał Heńka.

– A zdrowy ino? – spytał.

– Zdrowy, zdrowy. – Dyrektor pokiwał głową.

– No to jak zdrowy, to się nada – skwitował rolnik, a żona uśmiechnęła się całą gębą i spytała: – No, chłopaczku, a jak cię zwą?

Załatwianie formalności trwało ze dwa dni, a trzeciego, dokładnie w Wigilię, Heniek znalazł się w podczęstochowskiej wiosce jako drugi przysposobiony syn chłopskiej pary.

– Czy było mi u nich dobrze? – powtórzył pytanie, kiedy rozmawialiśmy po latach. – Było co zjeść, ale i roboty dużo. Ja i Kostek służyliśmy w charakterze parobków. Miłości przybranych rodziców ani razu nie odczułem, ale prawda jest też taka, że dbali o nas i nie bili.

W domu małżonkowie wspominali czasem lata wojenne. W ich wiosce jedna z rodzin przechowywała kilkoro Żydów, ktoś doniósł Niemcom i kryjówkę znaleziono. Żydów rozstrzelano na miejscu, a gospodarzy zabrało gestapo. Po kilku dniach jednak wrócili cali i zdrowi. Nie byli specjalnie rozmowni, a i sąsiedzi zanadto nie wypytywali, ale i tak wieś dowiedziała się, że za uwolnienie poszły duże pieniądze.

– Wzięli od tych Żydków – śmiał się przyszywany ojciec Heńka i Kostka. – Łatwo przyszło, łatwo poszło.

Z jego opowieści wynikało, że to nie Niemców winił za całe zło tamtych czasów, ale Żydów, bo łazili po nocach, szukali kryjówek i narażali ludzi na niebezpieczeństwo. No i ci leśni, którzy co rusz zachodzili nocami i zabierali jak swoje kury, kaczki i samogonkę. A nie daj, człowieku, to cię ubiją jeszcze. Z Niemcami szło się ułożyć – dawałeś flaszkę i spokój, a do tego porządku pilnowali i ludziom brykać nie przyzwalali.

***

Panu Bernaczkowi szczególnie zapadła w pamięć relacja pewnej kobiety, potwierdzona opowieściami innych osób. W 1945 r. była dzieckiem. Po sąsiedzku mieszkała inna Niemka, młoda kobieta z córką. Obie zostały zgwałcone na oczach małych dzieci, w tym tej kobiety, która po latach zdała z tego wydarzenia relację. Zostały publicznie zhańbione i nie mogły z tym dłużej żyć. Zamknęły się w mieszkaniu, uszczelniły okna i puściły gaz. Matkę znaleziono martwą, jej córka żyła jeszcze dwa tygodnie, nim zmarła w straszliwych męczarniach.

Na podstawie zebranych relacji pan Bernaczek szacuje, że w tamtym czasie doszło w Zielonej Górze i okolicach do około pięciuset przypadków samobójczej śmierci niemieckich kobiet, a czasem całych rodzin.

– Powołano w mieście specjalnego komisarza do robienia pogrzebów – mówi. – Samobójców chowano po kryjomu, miejsca pochówków nie były ujawniane. Być może zwłoki składano w nieoznaczonych grobach na niemieckim cmentarzu. Potem został zaorany, a w tym miejscu powstał park Tysiąclecia, na środku postawiono scenę i odbywały się koncerty.

Chociaż wyliczenia pana Bernaczka – pięćset samobójstw – nie mają potwierdzenia w innych źródłach, trudno uznać je za niewiarygodne. Informacje o samobójstwach zgwałconych niemieckich kobiet pojawiają się w wielu opracowaniach historycznych. To już liczby, które krzyczą. Dwa miliony gwałtów na Niemkach dokonanych w latach 1945–1947. W samym Berlinie ofiarami gwałcicieli w rosyjskich mundurach padło ponad 100 tysięcy kobiet. Dziesięć tysięcy z nich popełniło samobójstwo.

Rosyjscy zdobywcy początkowo korzystali z cichego, a czasem wręcz ogłaszanego w formie zachęty przyzwolenia przełożonych. Jak pisze znawca II wojny światowej Dariusz Kaliński w Czerwonej zarazie, we frontowych gazetach ukazywały się hasła typu: „Niszcz, pal, weź odwet”. Gwałty były więc formą odwetu. Zdarzało się, że dowódcy osobiście wyznaczali żołnierzy do udziału w zbiorowych gwałtach; był to rodzaj nagrody. Dopiero później ochłonięto i przynajmniej oficjalnie zakazano przemocy seksualnej. Złapanych na gorącym uczynku karano, co czerwonoarmiści uznawali za kompletnie niezasłużoną i niesprawiedliwą represję. Przeważnie jednak kary były symboliczne – rok, dwa lata odosobnienia – do tego odraczane. Ale w szczególnie drastycznych przypadkach zdarzały się nawet kary śmierci. Miały skutecznie odstraszać, lecz gdy trafiła się okazja, sołdaci – niesieni gwałtowną żądzą – o konsekwencjach nie myśleli.

Karano tych, którzy ujawniali i sprzeciwiali się przemocy swoich rodaków. Radziecki oficer Lew Kopielew dostał osiem lat łagru, bo ośmielił się protestować przeciwko gwałtom. Także znany później dysydent i pisarz Aleksandr Sołżenicyn, wtedy porucznik Armii Czerwonej, trafił na wiele lat do syberyjskiej kolonii karnej, bo przechwycono jego list do przyjaciela, w którym krytycznie opisywał zachowanie sowieckich zwycięzców.

(...)

„Nie tylko Armia Czerwona niepohamowanie gwałciła i obrabowywała Niemców, robili to także Polacy. W takich miastach jak Szczecin (Stettin), Gdańsk (Danzig) i Wrocław (Breslau) Niemców zapędzano do obozów – częściowo po to, by Polacy mogli bez awantur przejąć ich majątek, ale też dla ich własnego bezpieczeństwa. W wielu miejscach na Niemców robiono obławy, po czym umieszczano ich w obozach, by wykorzystać jako niewolniczą siłę roboczą lub przetrzymać, aż (…) będą mogli zostać oficjalnie deportowani. Niektórzy Polacy byli jednak zbyt niecierpliwi, by czekać na oficjalne pozwolenie, i zaczęli przeganiać przez granicę całe grupy Niemców. Według oficjalnych polskich danych tylko w ostatnich dwóch tygodniach czerwca 1945 roku 274 206 Niemców zostało bezprawnie wygnanych przez Odrę do Niemiec”16 – stwierdza.

W reakcji na dzikie wypędzenia uczestnicy konferencji w Poczdamie zażądali od rządów Polski, Czechosłowacji i Węgier przerwania tych praktyk. Niewątpliwie spowolniło to przymusowy exodus, ale go nie powstrzymało. Wszystko odbywało się w całkowicie niehumanitarny sposób, ludzi pędzono jak zwierzęta, byle szybciej i dalej.

Anna Kientopf, mieszkanka jednej z pomorskich wsi, żona rolnika i matka trójki dzieci, w złożonym pod przysięgą pisemnym zeznaniu dla niemieckiego rządu opisała trwającą prawie tydzień wędrówkę wśród trupów ludzi i zwierząt. W jej grupie ludzie zapadali na choroby, m.in. z powodu gaszenia pragnienia brudną wodą z koryt i skażonych studni. Ciężko zachorowała także córka Anny Kientopf, Annelore. Panował nieopisany głód, umierali dorośli i dzieci.

Autorka zeznania pisała: „Większość maszerujących żywiła się wyłącznie tym, co znalazła na polach, albo jadła niedojrzałe owoce z pobocza drogi. Mieliśmy bardzo mało chleba. Rezultat był taki, że wielu ludzi zachorowało. Skutkiem tego marszu umarły niemal wszystkie małe dzieci poniżej jednego roku. Nie było mleka, a jeśli nawet matki przygotowywały im gęstą mączną zupę, podróż była dla nich zbyt długa. Codziennie posuwaliśmy się nieco dalej, czasami robiliśmy dziewięć kilometrów, jednego dnia może zaledwie trzy, potem dwadzieścia lub więcej. Często widziałam leżących na poboczu ludzi o sinych twarzach, walczących o oddech, i takich, którzy zasłabli z wyczerpania i nigdy więcej się nie podnieśli”17.

Marszowi nieustannie towarzyszyła przemoc ze strony Polaków, gwałty i rabunki. Nocami słychać było błaganie o pomoc uciszane strzałami z karabinów. Annę Kientopf szczególnie poruszyła scena, jaka rozegrała się na jej oczach: „Czterej polscy żołnierze próbowali odłączyć młodą dziewczynę od rodziców, którzy rozpaczliwie do niej przylgnęli. Polacy bili rodziców kolbami karabinów, zwłaszcza ojca. Zatoczył się, a oni pchnęli go na drugą stronę drogi i w dół obwałowania. Spadł, a jeden z Polaków wziął pistolet maszynowy i wystrzelił serię. Przez chwilę panowała cisza, a potem powietrze przeszyły krzyki obu kobiet. Pośpieszyły ku umierającemu, a czterej Polacy zniknęli w lesie”18.

Jej grupa została skierowana na granicę w Kostrzynie nad Odrą, ale Rosjanie pilnujący tego przejścia nie pozwolili się przeprawić i nakazali Niemcom wracać, skąd przyszli. W tym czasie cofano z nowych granic między Polską a wschodnimi Niemcami wszystkie grupy wypędzanych, bo w radzieckiej strefie okupacyjnej panowało przeludnienie i obawiano się wybuchu epidemii. Grupy wysiedlanych wędrowały tam i z powrotem, wypędzane przez jednych, a odganiane przez drugich. Po kilku nieudanych próbach Anna Kientopf ze swoimi dziećmi dotarła wreszcie do Niemiec.

Z Zielonej Góry do granicy było znacznie bliżej, ale też w połowie 1945 r. na drogach panował chaos. Granicę otwierano, to znowu zamykano. Ludzie, pozbawieni już swoich domów i majątku, błąkali się raz w jedną stronę, raz w drugą, bezradni i całkowicie podporządkowani polskim służbom porządkowym. Prawda jest taka, że porządku w tym żadnego nie było.

(...)

Alternatywna ścieżka Wilego

Pod koniec 1945 r. Wili z matką i młodszym bratem trafili do pensjonatu Zgoda. Tak powiedział sąsiad, który ich tam eskortował.

– Idziecie do pensjonatu, tam już o was zadbają – oświadczył, wyprowadzając ich z domu.

Miał na ramieniu biało-czerwoną opaskę i był kimś ważnym, kimś w rodzaju blockleitera z czasów Rzeszy. To on wskazywał nowej władzy, kto jest Niemcem, kto sprzyjał Hitlerowi, a kto mu się sprzeciwiał. Robił to po uważaniu.

Zgoda to był obóz dla zdrajców narodu polskiego, słynne Świętochłowice, gdzie funkcję komendanta pełnił szalony Salomon Morel. Ale Wili Morela nie zapamiętał, widać do ich baraku nie zachodził. To był pawilon kobiecy. Matki trafiały tam z małymi dziećmi, te starsze, od 13 lat w górę, szły do baraków dla dorosłych. Poza głodem niczego Wili ze Zgody nie zapamiętał. Trzymali ich tam kilka miesięcy, po czym wypuścili, uznawszy, że do kategorii hitlerowskich zbrodniarzy nie pasują.

Matka znalazła robotę – sprzątała biura na kopalni – i zaraz trafił się ten trzeci mąż, Ślązak. Też robił na kopalni, ale na dole. Trochę im się wtedy polepszyło, raz na tydzień był rosół z kury i na buty dla Wilego też starczyło. Ale potem ojczym znikł z ich życia i znów zapanowała bieda.

Wili miał ze dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy poszedł z chłopakami na wagony. Czekali na zakręcie, gdzie pociągi zwalniały, wskakiwali na węglarki i zrzucali ile się dało. Potem zbierali urobek do worków. Sokiści polowali na bandy młodocianych złodziei, czasem strzelali do nich z ostrej amunicji, ale kończyło się szczęśliwie, bo źle celowali, a może po prostu nie chcieli nikogo skrzywdzić; tego już Wili nigdy się nie dowiedział. Jednak po jakimś czasie Urząd Bezpieczeństwa wspólnie z milicją zorganizował zasadzkę na kradnących węgiel i Wili trafił na rok do zakładu poprawczego.

Po polsku mówił wtedy mało i niechętnie. Uważał się za Niemca i żeby zdenerwować wychowawców w poprawczaku, szwargotał po niemiecku. „Milcz, Szwab, bo dostaniesz po pysku!” – krzyczał wychowawca, ale Wili nic sobie z tego nie robił. Po pysku dostawał nieraz.

Naukę zakończył na podstawówce, w której bywał rzadko, z przerwą na poprawczak. Przez ostatnią, siódmą klasę przeciągnięto go za uszy, byle tylko pozbyć się krnąbrnego i kłopotliwego dzieciaka. Miał wtedy szesnasty rok życia i żadnego pomysłu, co dalej. Włóczył się po mieście z menelami, pił tanie wina, bił się na pięści z każdym, kto mu podskoczył. „Zawzięte szwabisko” – tak nazywali go pijaczkowie, z którymi spotykał się pod sklepem. To go nie obrażało, bo mówili o nim z niejakim szacunkiem.

– Miałem swój charakterek, to źle? – pyta.

A potem został biedaszybikarzem. Przystał do brygady odrzutków życiowych, którzy zbudowali własny biedaszyb, fachowo wzmocnili małą sztolnię podporami z drewnianych słupów i fedrowali na nielegalu. Był młody, silny i robotny – nadawał się. Urobek sprzedawali na targach, wystarczało na chleb i coś do chleba.

Całkowicie przeszedł na życie alternatywne. W spisach meldunkowych nie istniał, bo kiedy matka z braćmi przeprowadziła się do kwaterunkowego mieszkania w starej, rozpadającej się kamienicy, jego już z nimi nie było – nie został zameldowany. Znikł. A kiedy skończył 18 lat, nie wystąpił o wyrobienie dowodu, w urzędzie zaś o nim zapomnieli. Nawet wojsko nie upomniało się o Wilego, bo w komisji uzupełnień nie mieli pojęcia o jego istnieniu.

Mieszkał, jak mówi, na altanach. Na działkach, za zgodą właścicieli domków, albo i bez zgody. A kiedy się zestarzał, zimą nocował na dworcach – tam było cieplej. Gdy otworzyli te Monary, cumował raz w jednym ośrodku, raz w drugim. Przeganiali go, bo śmierdział gorzałą. Trafił na trochę do brata Alberta, potem do innej noclegowni, mieszkał w tunelu kanalizacyjnym i w piwnicy jednego z bloków. Raz zachorował, i to dość poważnie – gorączka, majaki, pokładał się jak trawa na wietrze – i koledzy menele umyślili, że dostarczą go do szpitala. Zabronił. „Kurwa – krzyczał – nie przyjmą człowieka, którego nie ma! Verfluchte Scheiße, nic nie rozumiecie! Wolę tu zdechnąć, dla nich mnie nigdy nie było i niech tak zostanie. Jestem nie z ich świata. Jestem Niemcem!”

Kiedy rozmawialiśmy przy piwku, które, muszę to wyznać, postawiłem mu, mówił, że żałuje tylko ojczyzny, którą utracił. Żył po swojemu w obcym kraju jako Wili-nikt. Dziecko wojny zagubione wśród polskich Ślązaków, Polaków, Ruskich i tego całego Scheiße. Wielkiej kupy gówna. Źle mówię?!

To było sporo lat temu, potem już go nigdy nie spotkałem. Nie wiem, czy żyje, nie wiem gdzie.

Piotr Pytlakowski

poniedziałek, 18 listopada 2024

Breaking Bad po polsku

 – A małego Rysia pani pamięta? – pytam.

– Zdolny był niesamowicie – odpowiada. – Taki poukładany: fortepian, szachy, brydż. A dookoła my, proste dzieciaki. Może pan sobie wyobrazić: lato, biegamy, bawimy się, jak to dzieci, a on siedzi i stuka w klawisze, muzyk taki. Nie ma go w naszym życiu. Na takiej wiosce w latach sześćdziesiątych taki chłopiec to był ewenement. Wychodzimy popołudniami, bawimy się w berka albo w podchody, ale nie on. Taki odludek. Do szkoły podstawowej było mniej niż półtora kilometra, ale Rysia rodzice wozili. Gdy przyszedł czas na żniwa, była taka młocarnia u sąsiada i wszyscy z okolicy zjeżdżali tam młócić zboże. Jako dzieciaki najmowaliśmy się do rzucania snopków. Parę złotych można było zarobić, niewiele, ale dla biednych dzieciaków to było coś. Rysiu tam nie przychodził. Może rodzice nie pozwalali?

– Obchodzili się z nim jak z jajkiem? Chronili?

– Oczywiście. Byli dumni, że mają tak mądrego syna. Ze szkoły same piątki przynosił. Po turniejach szachowych jego matka chwaliła się wszędzie: tu Rysio wygrał, tam wygrał. Starali się chronić go przed całym światem.

Dom rodzinny Profesora wciśnięty jest między dwa nowo wybudowane domy. Spoglądam na starą, zardzewiałą furtkę i ogrodzenie z metalowej siatki. Za bramą – także zardzewiałą – rośnie wysoka trawa. Dawno nikt tu nie kosił, nie sprzątał, podwórko jest zapuszczone. Rachityczne krzaki i dorodne świerki przysłaniają dom z elewacją pokrytą białymi panelami. W oknach firanki. Z eternitowego dachu wyrasta murowany komin. Dom ma poddasze, dobudowane – jak słyszę – już później. Rysiek mieszkał na dole, potem na górze.

Za domem, w oddali, rzucają się w oczy zarysy niewysokich, podniszczonych zabudowań gospodarczych. Wyglądają, jakby się miały zaraz zawalić.

To w nich młody chemik urządził swoje pierwsze chemiczne laboratorium.

***

– Przełamał kilka stereotypów – wspomina sędzia Adam Kabziński.

Pijemy kawę w bocznym skrzydle urokliwego sanatorium Marconi w Busku-Zdroju. Z pobliskiego parku zdrojowego słychać śpiew ptaków.

Sędzia – łysawy, w okularach, o przeszywającym spojrzeniu – od blisko dziesięciu lat jest już na emeryturze. A mimo to chemika z Kielc, z którym miał do czynienia dwie dekady temu, pamięta bardzo dobrze. Jak mógłby zapomnieć?

– Ze swojej prawie czterdziestoletniej praktyki zawodowej na palcach jednej ręki mogę wskazać takie osoby jak on. Czyli inteligentów z krwi i kości, którzy całkowicie świadomie zdecydowali się popełniać przestępstwa. Takich ludzi prawie nie ma. Dziewięćdziesiąt parę procent populacji przestępców to są ludzie, których życie, podłe, szare, nieciekawe życie, nierzadko w patologicznych warunkach, skłoniło do wejścia na taką ścieżkę. A on? On miał zgoła inaczej. Żył w fajnym środowisku, w inteligenckiej rodzinie. To pierwszy przełamany stereotyp. A mianowicie, że człowiek z inteligencji, utalentowany, laureat olimpiad chemicznych i szachowych, niemający de facto żadnych do tego powodów, wybiera to, aby być przestępcą.

– „Wybiera”? – wtrącam.

– To drugi przełamany stereotyp. Zdecydowana większość przestępców staje się nimi nie tyle z przypadku, ile siłą okoliczności. Ponieważ byli w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym towarzystwie. Niewielu jest takich, którzy w pewnym momencie życia, niezmuszeni sytuacją, powiedzieli sobie: „Tak, będę żył jako przestępca”. Ja mam nieodparte poczucie, że Ryszard J. świadomie podjął taką decyzję.

– I jak na tym wyszedł?

– Wydaje się, że ludziom takim jak on, którzy świadomie dokonują wyboru, są inteligentni, udaje się. Jemu, tak uważam, nie udało się. Jest moim rówieśnikiem, a ile lat spędził w więzieniu? Dwadzieścia?

– Jakoś tak.

– Przecież to jest klęska dla kogoś takiego. Wielokrotnie powtarzałem różnym zbirom: Posłuchaj, poszedłeś na rozbój, nakradłeś, napadłeś, miałeś pięćset złotych, pochlałeś, poużywałeś przez tydzień, a potem siedzisz cztery, pięć lat w więzieniu. Po co ci to? Ale to byli prymitywni osobnicy. I tak kalkulowali, że im się opłaca. A on, inteligent? Czy naprawdę nie umiał dostrzec, że przegrywa? Ostatnio oglądałem Sztos z Nowickim, Pazurą. Pamięta pan? Nawet ci, którzy robili te sztosy, przekręty za komuny, teraz królują. Są właścicielami hoteli, mają różne biznesy. A on, genialny chemik? Siedzi dalej w zakichanym pierdlu. Czy to wygrana, czy porażka?

***

Prokurator Tomasz Rurarz, który przez wiele lat miał do czynienia z Profesorem, nie oglądał popularnego amerykańskiego serialu Breaking Bad.

– Chyba w końcu muszę obejrzeć. Tyle się o nim mówiło – przyznaje, gdy spotykamy się w jego gabinecie (w 2022 roku jest szefem Prokuratury Rejonowej w Skarżysku-Kamiennej).

Bohaterem Breaking Bad jest gamoniowaty nauczyciel chemii w prowincjonalnej amerykańskiej szkole, Walter White, niespełniony geniusz wiodący nudne życie u boku ciężarnej żony Skyler i cierpiącego na porażenie mózgowe, ale bystrego syna Walta juniora. Aby związać koniec z końcem, po godzinach pucuje samochody w myjni. Gdy dowiaduje się, że ma raka, zdaje sobie sprawę z porażki, jaką jest jego życie, w którym nijak się nie spełnił. Chcąc zabezpieczyć finansowo rodzinę, zaczyna produkować metamfetaminę. Początkowo w kamperze, potem w coraz to nowszych miejscach. Niebieska meta jest tak czysta, że robi furorę. A Walt jest nie tylko świetnym producentem, ale też strategiem. Nawiązuje kontakt z pomniejszymi dilerami, następnie z ważniejszymi handlarzami, w końcu z kartelami narkotykowymi, a widz obserwuje, jak dokonuje się przemiana poczciwego Walta w bezwzględnego, cynicznego, okłamującego rodzinę, wyrafinowanego Heisenberga.

Gdy wydaje się, że bohater pokonał chorobę, że pieniądze nie są już żadnym problemem, bo ma ich aż nadto, nie zaprzestaje produkcji. Wręcz przeciwnie. Wydaje wyroki śmierci, eliminuje konkurencję. A to rozpuszcza w kwasie ciało narkotykowego dilera, a to eliminuje bystrego chemika, bo podejrzewa, że szef mafii przysposabia go na jego następcę. Heisenberg wkręca się tak bardzo, że wchodzi w sam środek krwawego narkobiznesu. Wszystko to dla dobra rodziny, usprawiedliwia się sam przed sobą. Ale gdy Skyler zaczyna podejrzewać, czym zajmuje się mąż, Walter staje przed dylematem moralnym: ratować rodzinę i rzucić narkobiznes czy dalej produkować metę, robić to, co odmieniło jego nudne życie. Produkuje. To świadomy wybór.

Bohater – genialny chemik, który pod pretekstem choroby wkroczył na taką, a nie inną drogę – staje się z własnego wyboru zawodowym przestępcą. Ba, podoba mu się to.

Po latach wiele osób będzie porównywać Profesora do Waltera White’a.

***

List z Aresztu Śledczego w Gdańsku, 28 stycznia 2022 roku:

Odpowiem na pytania dotyczące moich rodziców, gdyż jestem dumny z ich historii, wbrew różnym plotkom rozsiewanym przez zawistnych ludzi. Większość moich zainteresowań wyniosłem z rodzinnego domu. Rodzice grali w szachy na podobnym poziomie, tylko że poziom szachów kobiecych był znacznie niższy niż męskich, co pozwalało mamie być wielokrotnie mistrzynią woj. kieleckiego i brać udział w turniejach ogólnopolskich.

Ja ich poziom osiągnąłem w wieku 10 lat i grałem potem znacznie lepiej. Byłem wielokrotnym mistrzem województwa juniorów oraz od 1969 zdobywałem tytuł mistrza województwa i reprezentowałem region w rozgrywkach ogólnopolskich. Nie pamiętam „pierwszej” partii, pamiętam jedną z ostatnich, graną w półfinale mistrzostw Polski w grudniu 1970 roku. I pamiętam tylko dlatego, że partia ta uzyskała nagrodę za piękność i była rzadko publikowana. Około 70 minut liczyłem kilka wariantów 11-posunięciowych kombinacji poświęcenia jakości (hetman za skoczka i piona) w celu osiągnięcia forsowanego mata. Nie pomyliłem się i mistrz Rafał Marszałek poddał się. Z szachów zrezygnowałem z chwilą pójścia na studia do Krakowa. Miałem świadomość, że poziom polskich szachów jest żaden w stosunku do światowego, którego potęgą byli Rosjanie. Mecz ZSRR: „Reszta Świata” z końca lat 60-tych na 10 szachownicach wygrali „radzieccy” 20,5:19,5.

Teraz „szachy” są trochę inne niż wtedy. Obecnie czas na partię jest ograniczony, co czyni szachy mniej nudne. Wtedy było tempo 40 posunięć na 2 godziny bez ograniczenia czasowego. Obecnie można „wygrać na czas” przegraną pozycję, bo przeciwnik nie zdążył „dać mata z powodu przekroczenia” przyznanego mu czasu.

Jednym słowem, szachy są sportem bardzo pracochłonnym i na dodatek już chyba nigdy człowiek nie wygra z komputerem.

Brydż sportowy jest zdecydowanie bardziej towarzyski, bardziej emocjonujący i jak dotąd żadne komputery nie mają szans w starciu z mistrzami. Dlatego brydż stał się moją ulubioną grą.

Mylnie określono mnie „odludkiem”. Jeździłem na łyżwach, nartach, grałem w piłkę, tylko że czasu na to miałem niewiele, dwie szkoły, turnieje szachowe indywidualne i drużynowe, w które grałem od IV klasy.

Wszystko to przegrywało jednak z inną pasją Profesora. Chemią.

(...)

– Pan się interesował dziełami sztuki? – pytam.

– Niespecjalnie. Co nie znaczy, że na sztuce się nie znam – mówi. Czytał pan książkę To ja byłem Vermeerem o malarzu Hanie van Meegerenie? Nie czytał pan? Nic? Głośna sprawa. Bardzo głośna – mówi.

Gdy kręcę głową, wzdycha, jakby urażony.

– Van Meegeren był postacią wybitną – opowiada. – Niedoceniany przez krytykę, zapragnął zemsty. W latach trzydziestych zaczął realizować sen o zemście. Największy autorytet wśród znawców malarstwa holenderskiego, Abraham Bredius, napisał ogromny artykuł o zaginionych dziełach Vermeera, chodziło o kilka płócien o tematyce religijnej. Van Meegeren postanowił zakpić z Brediusa. Sfałszował obrazy – mówi z zapałem, dając poznać, że historia ta naprawdę go fascynuje.

Wyczytam potem, że Han van Meegeren przez kilka lat przygotowywał się do oszustwa. Podszkolił się z naukowych metod badania obrazów pod kątem chemicznej analizy pigmentów, zastosowania światła ultrafioletowego i fotografii rentgenowskiej przy wykrywaniu fałszerstw. Uczył się nawet najdrobniejszych szczegółów techniki malarskiej stosowanej przez Vermeera. Osobiście przygotowywał pigmenty, pędzle z włosia borsuka, naśladował spękania na powierzchni malarskiej, aby uzyskać wiarygodną krakelurę, dopieszczał obrazy wielbionym przez Veermera kolorem ultramaryny – to wszystko miało nie pozostawiać wątpliwości, że chodzi o XVII-wieczny oryginał mistrza.

– Najpierw zakupił Wskrzeszenie Łazarza, kiepskiej jakości obraz niezidentyfikowanego malarza – opowiada dalej Profesor. – Po przeprowadzeniu odpowiednich zabiegów wykorzystał go jako podobrazie i na tym namalował Wieczerzę w Emaus. Gdy Bredius dostał ją do wyceny, popłakał się ze wzruszenia. „To zaginione dzieło”, ocenił, a był w końcu najwybitniejszym ekspertem. Obraz poszedł za prawie pięć milionów dolarów na obecne pieniądze. Van Meegeren na tym nie poprzestał. Fałszował dalej. Jedno z dzieł, Chrystusa i jawnogrzesznicę, sprzedał… wie pan komu? Hermannowi Göringowi*. Obraz przejęli alianci i już po wojnie doszli, że sprzedawcą był van Meegeren. Ten został oskarżony o kolaborację. Nie miał wyjścia. W końcu zdecydował się wyznać: „Sfałszowałem obraz”. Eksperci kręcili głowami. Porównywali Chrystusa i jawnogrzesznicę z Wieczerzą w Emaus. Maniera ta sama, wszystko się zgadza. On na to: „Bo Wieczerzę też sfałszowałem”. Dalej nikt mu nie chciał uwierzyć. Zaproponował więc: „Stworzę Vermeera od początku”. Dowozili go z więziennej celi do pracowni, a on namalował kolejny obraz – młodego Chrystusa nauczającego w świątyni. Udowodnił! „To ja jestem Vermeerem”. Ten obraz wisi w RPA do tej pory, został wyceniony i kupiony za dwadzieścia tysięcy dolarów. A Chrystus i jawnogrzesznica poszli za prawie piętnaście milionów dolarów*. To nieprawdopodobne. Ten facet potrafił tak fałszować… – Chemik przytacza historię z niemałym zachwytem, aż mu się oczy świecą.

Wyczytam, że gdy siedzący za kratkami van Meegeren, któremu groziło dożywocie, zaproponował w końcu, że podrobi publicznie Vermeera, poprosił o kilka rzeczy. O morfinę, bez której „nie potrafiłby uzyskać spokoju niezbędnego do pracy”, a także o alkohol i papierosy. Gdy udowodnił, że jest fałszerzem, okrzyknięto go geniuszem, który oszukał uchodzącego za znawcę sztuki Göringa i nie tylko zresztą jego. Oszukał wszystkich.

– Przy swoim przyjacielu, kolekcjonerze dzieł sztuki, namalował obraz w stylu Picassa. Po latach Picasso uznał, że to jego dzieło. Van Meegeren był geniuszem. Miał niesamowity dar – twierdzi z ekscytacją Ryszard J.

– Ma pan pojęcie o dziełach sztuki. – Uśmiecham się pod nosem.

– Czy mam wiedzę? Poniekąd tak. Wie pan na przykład, ile kosztuje najdroższy centymetr kwadratowy na świecie?

– Nie wiem.

– Jest autorstwa Veermera. Sprzedany w dwa tysiące ósmym roku za dwadzieścia siedem milionów dolarów. Albo funtów, nie pamiętam. Miał bodajże dwadzieścia dwa na dwadzieścia pięć centymetrów*. Jak przeliczymy na centymetr kwadratowy, to wyjdzie najwyższa cena na świecie.

Gdy to mówi, przypominam sobie, że lata temu, jeszcze w PRL-u, interesował się wywozem dzieł sztuki na Zachód. Dźwięczą mi w głowie słowa syna Michała Słupczyńskiego, że wujek Rysio „chciał, aby tata postarzał mu chemicznie obraz, tak żeby wyglądał na XVI czy XVII wiek”. Przychodzi mi też na myśl sprawa miśnieńskiej porcelany z domu Wandy Górskiej, o której to miał opowiadać rabusiom, robiąc za znawcę. I relacja Łyliego, że Profesor miał odczynnikami chemicznymi sprawdzać stan ikony.

Tymczasem Ryszard J. do fascynacji sztuką raczej się nie przyznawał. Tak samo jak do fascynacji narkotykami.

(...)

Spoglądam na twarz Profesora, patrzę na mocno zarysowane zmarszczki. Ile niepotrzebnych problemów mógłby uniknąć, gdyby podążył inną drogą kariery.

– Byłem samokrytyczny – stwierdza.

Przesiedliśmy się już z chłodnego tarasu do wnętrza domu. Ewa kręci się gdzieś przy kuchence, my siedzimy w niewielkim salonie, przy stole.

– Miałem świadomość, na czym polega wirtuozeria gry, jak przebiegały kariery Chopina, Mozarta – mówi, patrząc to na mnie, to na Ewę. – Jeśli Franciszek Liszt w wieku czternastu lat, po koncertach w Paryżu, był uznawany za najlepszego pianistę świata, to na co ja mogłem liczyć? Musiałbym być idiotą, żeby wierzyć, że mam szansę. Skończyłbym pewnie jako przeciętny nauczyciel w szkole muzycznej. Miałem skalę porównawczą, wiedziałem, jak potrafią grać geniusze fortepianu.

Gdy opowiada o swojej bogatej płytotece, o tym, że uwielbia Beethovena, że woli muzykę romantyzmu – w tym Chopina, Liszta, Camille’a Sainta-Saënsa – od baroku (w jednym z artykułów niesłusznie przypisano mu miłość do Georga Philippa Telemanna), Ewa się wtrąca, mówi, że czytała o koncercie wiedeńskim gdzieś w okolicy Skarżyska. Ryszard nie wie, o co jej chodzi. Staje na tym, że Ewa sprawdzi w internecie. Może się przejdą.

– Oburzył się pan w liście, jak nazwałem pana odludkiem – przypominam.

– Szkoła zwykła, muzyczna, szachy. Inni mieli czas na grę w piłkę, a ja miałem ciągle jakieś zajęcia, ćwiczenia. Może dlatego tak mnie postrzegali?

– A może czuł się pan mądrzejszy, inteligentniejszy od dzieciaków z okolicy? – dopytuję. – Gdy jednych interesowała gra w kapsle albo musieli przerzucać snopki zboża, pana interesowały muzyka klasyczna, chemia. Był pan naturszczykiem.

– Nie zastanawiałem się nad tym.

– Nie czuł się pan mądrzejszy, lepszy? – drążę.

– Nie. Dowodem niech będzie to, że do tej pory utrzymuję kontakt ze znajomymi z dzieciństwa.

– A co z szachami? – pytam, bo to kolejna jego miłość.

– Też oceniałem się samokrytycznie – odpowiada. – Wtedy zresztą poziom polskich szachów był bardzo niski. Skończyłem z szachami, kiedy wygrałem olimpiadę chemiczną i wyjechałem do Krakowa.

– Pana znajomi opowiadali, że umiał pan grać w szachy, nie patrząc na szachownicę.

– To prawda – przyznaje. I zadaje pytanie, którego się spodziewałem. Byłem pewien, że je zada. – Gra pan?

– Nie. Tym bardziej podziwiam – odpowiadam.

– Analizowałem dużo partii szachowych – mówi. – Fascynowałem się grą Roberta Fischera. Zdobył mistrzostwo świata, rozpropagował bardzo szachy. Słyszał pan o nim? – pyta, a nie widząc reakcji, opowiada dalej: – Po drugiej wojnie światowej była olbrzymia dominacja radzieckich szachistów. A on, Amerykanin, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku na turnieju w Portorožu wypełnił normę arcymistrzowską. Jako najmłodszy w historii*. Nie wiem, czy ktoś pobił ten rekord. Był to wielki sukces. Czasy zimnej wojny, walki o prymat. Aby rywalizować o mistrzostwo świata, musiał przejść przez turnieje międzystrefowe. Ale tam arcymistrzowie radzieccy zawiązywali między sobą koalicje, a system gier powodował, że Fischera utrącali. Napisał list do Michaiła Botwinnika, że proponuje mu nieoficjalną grę o mistrzostwo świata. Tamten na to: „Dziękuję, ale przed panem jest ośmiu arcymistrzów z wyższym rankingiem, więc musiałbym przyjąć też osiem innych meczów”. Dopiero w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku w Reykjavíku doszło do słynnej partii, meczu stulecia. Fischer pokonał Borisa Spasskiego. – Profesor opowiada o pojedynku, który w Związku Radzieckim uznano, w szczytowych latach zimnej wojny, niemal za klęskę narodową. A Fischer faktycznie był postacią fascynującą. Geniuszem o IQ 180, ale też dziwakiem, który wszędzie węszył spiski, a po zdobyciu mistrzostwa świata porzucił zawodową grę i odizolował się od świata.

– Wracając do pana, to co panu dawała ta gra? – pytam 70-letniego chemika, który siedzi ze mną przy jednym stole i ma niezłą frajdę z opowiadania takich historii, jak ta o szachowym geniuszu. – Szachy to umiejętność przewidywania kilku ruchów do przodu – myślę na głos. – Mam wrażenie, że pan taką umiejętność posiadł. Pan umiał myśleć do przodu.

– Nie wiem. Trudno mi powiedzieć. Nie zastanawiałem się nad tym – odpowiada. – Gdyby tak było, to najwybitniejsi szachiści osiągaliby sukcesy w innych dziedzinach. A tak się nie dzieje. Są szachistami wysokiej klasy i tyle. Nie osiągają na przykład niczego ponadprzeciętnego w biznesie.

Mimo wszystko bystrości nie sposób mu odmówić. Jest zresztą człowiekiem wielu talentów. Gdy rozmawiamy, chwali się swoim rekordem prędkości w jeździe na nartach. Sto czterdzieści jeden kilometrów na godzinę na trasie Świętego Piotra w Szpindlerowym Młynie w Czechach w 2009 roku. „Rok później (…) włoska trenerka, patrząc na moje narty („Progressory” Fischera), powiedziała tylko: »Crazy man«” – wspominał mi w liście. Na Val Gardenie we Włoszech, swoją ulubioną, trzyipółkilometrową trasę Pucharu Świata, pokonywał w cztery minuty. Mówi, że lubi szybkość. Choć w 2012 roku, w Austrii, przydarzył mu się wypadek przy 122 kilometrach na godzinę. Odtąd jeździ z mniejszą prędkością.

– A może szukał pan dziedziny, w której będzie doskonały? – przychodzi mi na myśl, gdy słyszę o jego autokrytycznym podejściu do wszystkiego. – W chemii odnajdywał pan tę doskonałość? – pytam.

– Chemia była i jest moją pasją. Tak jak szachy, muzyka klasyczna, opera. I to nie jest tak, że dążę w niej do doskonałości, bo to niemożliwe – odpowiada.

Grzegorz Walczak

Profesor....

niedziela, 17 listopada 2024

Idea zewnętrznego świata jako błędna interpretacja doświadczenia


Przy pewnej okazji Zrealizowany mieszkał w Rajagaha, w Bambusowym Gaju, w Sanktuarium Wiewiórek. Tam Zrealizowany odezwał się do mnichów tak:

Mnisi, pewnego razu w przeszłości, pewien człowiek wyszedł z Rajagaha i udał się nad Lotosowy Staw Sumaggadha, myśląc: „Dokonam refleksji o świecie”. Usiadł nad brzegiem Lotosowego Stawu Sumaggadha, i zastanawiał się nad światem. Wtedy, mnisi, ten człowiek zobaczył poczwórną dywizję armii wkraczającą do kwiatu lotosu nad brzegiem stawu. Zobaczywszy to, pomyślał: „Muszę być szalony! Musiałem zwariować! Zobaczyłem coś co nie istnieje w świecie”. Wtedy ten człowiek powrócił do miasta i poinformował wielki tłum ludzi: „Muszę być szalony! Musiałem zwariować! Zobaczyłem coś co nie istnieje w świecie”.

„Ale dlaczego, dobry człowieku, jesteś szalony? Jak to jest, że zwariowałeś? I co zobaczyłeś, co nie istnieje w świecie?”

„Tu, dobrzy panowie, opuściłem Rajagaha i poszedłem nad Lotosowy Staw Sumaggadha, myśląc: 'Dokonam refleksji o świecie'. Usiadłem nad brzegiem Lotosowego Stawu Sumaggadha, i zastanawiałem się nad światem. Wtedy, dobrzy panowie, zobaczyłem poczwórną dywizję armii wkraczającą do kwiatu lotosu nad brzegiem stawu. Oto dlaczego jestem szalony, oto dlaczego zwariowałem, oto jak zobaczyłem to co nie istnieje w świecie”.

„Z pewnością jesteś szalony, dobry człowieku! Z pewnością zwariowałeś! Oto jak zobaczyłeś coś co nie istnieje w świecie”.

Jednakże, mnisi, to co ten człowiek zobaczył, było rzeczywiste, nie nierzeczywiste. Pewnego razu w przeszłości bogowie i demony stanęły do bitwy. W tej bitwie bogowie wygrali a demony przegrały. Będąc pokonanymi, demony przestraszyły się i wkroczyły do miasta demonów przez kwiat lotosu, ku niezadowoleniu bogów.

Zatem mnisi, nie rozmyślajcie nad światem, myśląc: 'świat jest wieczny', 'świat nie jest wieczny',' świat jest skończony', 'świat jest nieskończony', 'dusza i ciało to jedno', 'dusza to jedna rzecz, a ciało to druga rzecz', 'po śmierci Tathagata istnieje', 'po śmierci Tathagata nie istnieje', 'po śmierci Tathagata istnieje i nie istnieje', 'po śmierci Tathagata ani istnieje ani nie istnieje'. Z jakiego powodu? Ponieważ, mnisi, taka refleksja jest niekorzystna, nie należy do fundamentów świętego życia i nie wiedzie do beznamiętności, rozwiania złudzeń, wstrzymania, pokoju, bezpośredniej wiedzy, do oświecenia, do wygaszenia.

Kiedy rozmyślacie, mnisi, powinniście rozmyślać tak: 'To jest cierpienie'. 'To jest powstanie cierpienia'. 'To jest wstrzymanie cierpienia'. 'To jest droga prowadząca do wstrzymania cierpienia' .

Z jakiego powodu? Ponieważ to korzystne i należy do fundamentów świętego życia i wiedzie do beznamiętności, rozwiania złudzeń, wstrzymania, pokoju bezpośredniej wiedzy, do oświecenia, do wygaszenia.

Zatem mnisi, wysiłek musi zostać podjęty by zrozumieć: 'To jest cierpienie'. Wysiłek musi zostać podjęty by zrozumieć: 'To jest powstanie cierpienia'. Wysiłek musi zostać podjęty by zrozumieć: 'To jest wstrzymanie cierpienia'. Wysiłek musi zostać podjęty by zrozumieć: 'To jest droga prowadząca do wstrzymania cierpienia' .

SN 55: 41
**
Koncepcja zewnętrznego świata w którym "my" czy bardziej fundamentalnie "ja" żyję a którą to naukowcy wydają się brać za pewnik dociekając jego początków (Wielki wybuch?) bierze się z niedokładnego przeegzaminowania natury doświadczenia. A wszystko wywodzi się z tak zwanego kontaktu, zejścia się organów percepcyjnych z postrzeganymi przez nie obiektami, przy udziale świadomości. I tak, jakiekolwiek doświadczenie ma miejsce w polu świadomości i nie ma nic zewnętrznego wobec świadomości. Gdy świadomość funkcjonuje w obecności ignorancji czy jak wolisz, grzechu pierworodnego, i identyfikuje się z danym organem percepcyjnym (ciałem jako organem dotyku plus resztą organów zmysłowych) zaakceptowana zostaje idea zewnętrznego świata w którym ja jako osoba, odseparowany byt, istnieję.

Bierzemy nasze istnienie bardzo serio, i tak powinno być. Tyle że z całą powagą powinniśmy zobaczyć iż jest ono nie tyle bolesne z tego czy innego powodu, ale samo w sobie jest cierpieniem. Przemija postać świata tego, jak słusznie zostało powiedziane, a jednak zwykły człowiek liczy na trwałe szczęście opierając je na rzeczach, które wszystkie przeminą. O ile taka postawa śniącego jest dla nas oczywistym złudzeniem, w życiu codziennym robimy dokładnie to samo, choć różnica w stabilności świata który otwiera się przed nami po "przebudzeniu" wynika jedynie z większej stabilności materialnego ciała i prędzej czy później cały nasz świat zniknie i przeminie, i będzie wart tyle samo co zeszłoroczny sen.

Nibbana, wstrzymanie istnienia to realizacja świadomości wolnej od wszelkiej identyfikacji z imieniem -i-materią, a zatem wolnej od idei bycia odseparowanym bytem (bhava).

Nanavira Thera:

W mojej dyskusji o vińńanam anidassanam anantam sabbatopaham, powiedziałem (jak pamiętam), że świadomość arahata ani nie wskazuje ani nie tworzy „jaźni” czy „podmiotu”. Powinienem był powiedzieć: ani nie wskazuje „jaźni” czy „podmiotu” ani nie powstaje z „jaźni” czy „podmiotu”. W rzeczywistości znaczenie anidassanam i sabbato-apaham jest to samo: to po prostu, gdyż nie ma więcej Ahan ti va Maman ti va Asmi ti va* u arahata, świadomość nie jest już dłużej „moja”. I anantam może być użyte w tym samym sensie – dla arahata świadomość nie jest już dłużej ograniczona przez bycie „moją” świadomością (determinacja jest zawsze ograniczeniem, będąc negacją; i świadomość jest teraz, w tym znaczeniu, asankhata czy nie-determinowana. W Asankhata Samyutta (iv, 359-73) zobaczysz, że asankhata, anidassana, i nibbana wszystkie są synonimami i wszystkie są definiowane jako ragakkhaya, dosakkaya, mokhakkhaya, co w Itivuttace (V,5: 38) jest powiedziane o saupadisesa nibbanadathu. Edwarda Conze tłumaczenie jako „niewidzialna, nieskończona świadomość która świeci wszędzie” jest całkiem dzikie (bez wątpienia podane bez jakiejkolwiek konsultacji z Pali) i jest się kuszonym zadać pytanie jak świadomość może być „niewidzialna”, jeżeli „świeci wszędzie”. Ale co dokładnie, jest tym co mahajaniści rozumieją przez nibbanę, bardzo trudno się w tym rozeznać.
* „ja” czy „mnie” czy „jestem”.

Oprócz paru innych Sutt, mówiących o nie ustanowionej świadomości, świadomość wolna od imienia -i-materii jest synonimem zejścia w pustkę.*

Jezus dla przeciętnego chrześcijanina wydaje się stawiać zbyt wielkie wymagania, podczas gdy rozumiejący Naukę Buddy faktycznie musi się z Jezusem zgodzić: kto kocha nietrwałe rzeczy przestrzeni i czasu nie jest godzien trwałego szczęścia. Oczywiście nasze emocjonalne zaangażowanie ma naturę uzależnienia**, zatem samo z siebie nie zniknie tylko dlatego że chcielibyśmy by znikło. Tyle że chcieć takiego uwolnienia się jest pierwszym, niezbędnym krokiem. A czym jaśniej widzimy, że istnieć to być w błędzie i że jest to błąd bardzo bolesny, tym łatwiej podjąć jest odpowiednią kurację i odrzucić środki które co prawda łagodzą bezpośredni ból istnienia, ale jednocześnie utrwalają nasze przekonanie o byciu osobą żyjącą w świecie.

Pytania o stan Tathagaty po śmierci jest tym samym rodzajem błędu, co bezkrytyczna akceptacja idei zewnętrznego świata. "Ja" jako osoba istniejąca w świecie dowiaduję się że jest stan doskonałości, który można zrealizować tu i teraz. Tym samym pojawia się u mnie pytanie, co z taką doskonałą osobą dzieje się po śmierci? Wychodzę z błędnego założenia, że doskonały -Tathagata - jest osobą (sakkaya) odseparowanym bytem, który tak jak i ja żyje w świecie, i nie rozumiem, że doskonałość polega właśnie na całkowitym zaparciu się samego siebie aż do punktu gdzie świadomość Tathagaty nie funkcjonuje już dłużej z postawą "jestem" i nie widzi żadnej rzeczy w przestrzeni i czasie, która byłaby "moją".

Innymi słowy nie widzę, że nawet tu i teraz Tathagata zgodnie z prawdą (właściwego poglądu) nie jest do odnalezienia:

Powód dla którego Tathagata jest nie do odnalezienia, (nawet tutaj i teraz) jest taki, że jest on rupa, vedana, sańńa, sankhara i vińńana sankhaya vimutto, wolny od rozpoznania jako materia, uczucie, percepcja, determinacje czy świadomość. To dokładnie nie ma miejsca w przypadku puthujjany, który w tym sensie, rzeczywiście i zgodnie z prawdą jest do znalezienia.

Prawda Absolutna →

* Rozumie on tak: "Zakłócenia, które były obecne zależnie od skazy zmysłowego pragnienia są tu nieobecne, zakłócenia, które były obecne zależnie od skazy istnienia są tu nieobecne, zakłócenia, które były obecne zależnie od skazy ignorancji są tu nieobecne, obecna jest tu tylko ta ilość zakłóceń (nie-pustka), mianowicie witalne determinacje jako warunek zależne od (obecności) tego ciała z jego sześcioma bazami. Rozumie on: "To pole percepcji jest puste od skazy zmysłowego pragnienia". Rozumie on: "To pole percepcji jest puste od skazy istnienia". Rozumie on: "To pole percepcji jest puste od skazy ignorancji. Jest tu tylko ta ilość zakłóceń (nie-pustka), mianowicie witalne determinacje jako warunek zależne od (obecności) tego ciała z jego sześcioma bazami". Tak widzi on za puste to co nieobecne, ale to co obecne rozumie tak: "To wciąż jest obecne". I to jest dla niego zejście w pustkę, zgodnie z rzeczywistością, bez przekłamań w znaczeniu i czyste.

Jacykolwiek mnisi i bramini w przeszłości weszli i trwali w pustce oczyszczonej i nieprzezwyciężonej przez nic innego, wszyscy oni weszli i trwali w tej samej pustce co czysta i nieprzewyższona przez nic innego. Jacykolwiek mnisi i bramini w przyszłości wejdą i będą trwali w pustce oczyszczonej i nieprzezwyciężonej przez nic innego, wszyscy oni wejdą i będą trwali w tej samej pustce co czysta i nieprzewyższona przez nic innego. Jacykolwiek mnisi i bramini teraz wchodzą i trwają w pustce oczyszczonej i nieprzezwyciężonej przez nic innego, wszyscy oni wchodzą i trwają w tej samej pustce co czysta i nieprzewyższona przez nic innego.

MN 121 →

** Nie każdy jest uzależniony od morfiny, ale większość ludzi jest uzależniona od zmysłowej gratyfikacji i wszyscy z wyjątkiem ariyasavaków -szlachetnych słuchaczy- są uzależnieni od swych własnych osobowości i nawet szlachetni słuchacze z wyjątkiem arahata ciągle mają subtelne uzależnienie od wyobrażenia “jestem” (asmimana). Arahat uwolnił się od wszelkich uzależnień. Nie ma formy uzależnienia, której nie wyleczyłaby Nauka Buddy, pod warunkiem, że uzależniony jest inteligentny i chce uczynić konieczny wysiłek. →

NM: By zniszczyć fałszywe, musisz zakwestionować swe najbardziej niezmienne wierzenia. Z tych idea, że jesteś ciałem, jest najgorszą. Z ciałem przychodzi świat, ze światem Bóg, który jak się zakłada, stworzył świat, i tak to się zaczyna – lęki, religie, modlitwy, ofiary, wszelkiego rodzaju systemy – wszystko by ochraniać i wspierać człowieka-dziecko, umierającego z przerażenia z powodu potworów które sam stworzył. Rozpoznaj, że to czym jesteś, nie może się urodzić ani umrzeć, i z odejściem lęku zakończy się wszelkie cierpienie.

Nisargadatta Maharaj →

Parę obrazków