środa, 4 stycznia 2023

To, co niedostępne inaczej

 Zastanawiam się, jaki będzie los zgromadzonych przeze mnie książek, kiedy wykopyrtnę. Zbierane przez półwiecze nie stanowiły sprytnej lokaty kapitału. Ani miałem środki, ani poszukiwałem wydań wartościowych handlowo. Powodowało mną pragnienie pastuszka kóz, który chciał mieć pod ręką własną bibliotekę, najlepiej na pastwisku, aby móc natychmiast sięgnąć. Dochodzę też do wniosku, iż podświadomie gromadziłem wydania, które ze względu na zwyczajność a i marność papieru nie popapranego chemią, stanowiły trwały magazyn lekkostrawnego pożywienia kóz. 

 Ponadto, co istotne, przez lat dziesiątki książki były relatywnie bardzo tanie z przyczyny ich byle jakiego materiału oraz technologii nastawionej na masowość. Kiepski, choć smaczny w przekonaniu kóz, papier. Co sprawdziłem przedwczoraj, częstując na łące zaniedbaną, brudnobiałą (moje kozy były ponad śnieg) tomikiem z wydawanych przez PIW w latach pięćdziesiątych światowych dramatów. Konkretnie raczej nieprzystojną dla prostego zwierzęcia Profesją pani Warren Shawa. Przemełła z wdzięcznością książeczkę całkowicie z jej miękką okładką. Stary, zesztywniały papier łamał się jak maca. Zaniosę jej wkrótce rozpadającego się Gorkiego albo Kleista. Tymczasem takie wydawane przez Mortkowicza w broszurowanych stustronicowych zeszytach (drogo, bo po złoty pięćdziesiąt) przed wojną (1931) Dzieła Anatola France`a, co przypadkowo mi się trafiły, trwają prawie niezniszczalne. Słowem z punktu widzenia technologii (zawsze interesowała mnie wyłącznie treść) rzeczy wartościowych nie posiadam, a już tam jakichś inkunabułów (kojarzą mi się z homunculusami) czy innych staroci w ogóle. Za rzadkość więc uchodzi w moim zbiorze numerowany przez wydawcę (1742) egzemplarz Les liasons dangereuses de Laclos`a bibliofilsko na papierze Heliona wydany z akwarelami Maurice Leroy`a w 1940 (taką to żabojady miały ciężką okupację!). No i znaleziony w mieszkaniu oficera Wehrmachtu w Kluczborku egzemplarz El ingenioso hidalgo Don Quijote… na papierze biblijnym w Madrycie 1942. Najśmieszniejszą, niejadalną z przyczyny świetnego papieru, jest u mnie niewątpliwie śliczna, której zawartość objaśnia podtytuł: Oficjalna wizyta przyjaźni wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena… Co się dało przed laty upchnąłem potomkom pod pozorem, że skoro musieli czytać Przedwiośnie, mogli dzieła zebrane, a jeśli Pana Tadeusza, to niech połkną całe wydanie narodowe. Słowacki w komplecie, Prus, Sienkiewicz, i tak dalej. Również Dickens wydawany w całości obficie, bo obnażał kapitalizm taki, jakiego teraz doświadczamy. Zostało jednak sporo. Nie wszystkie kruszeją. Najlepiej trzymają się, choć je również czas nadgryza czyniąc wątłymi i ciemnymi, setki oprawnej w płótno, nadzwyczajnej serii Nike. Rozpadły się celofanowe koszulki poetyckiej PIW-u, ale same książeczki czują się dobrze. Zupełnie jakby Umarli ze Spoon River nadal sobie żyli. Źle się ma Balzac, du Gard, kretyn polityczny Romain Roland. Już tylko dla kóz. Nie oprawiałem tych książek (słusznie, bo obecnie wykruszyłyby się z okładek), gdyż ubogiej forsy starczało jedynie na zakupy. Choćby z tej przyczyny muszę wiele usunąć, a mam świadomość, że te oraz inne nie przydadzą się nikomu. Kto choćby sięgnie po taką Wielką wojnę białych ludzi Arnolda Zweiga, skoro wytarły się już opowieści o następnej nikogo od niczego nie odwodząc. Zdaje się, że wytwarzam jęki eschatologiczne typu: one kruszeją, ja kruszeję, wy kruszejecie… Najchętniej, gdyby to w naszej kulturze śmierci było możliwe, kazałbym, kiedy odjadę, spalić się wśród tych tanich zbiorów. Popiół z książek, co widziałem dzięki żołnierzom kanclerza, jest piękny: siwy, jednolitej konsystencji, zwarty jak strawione przez ognie dusze. Skonkluduje jednak wniosek pozytywny. Taki, że młody człowiek, zawsze w tych samych welwetowych portkach noszonych jak znak herbowy, zawsze zasobny jak mysz kościelna, kupował te mające kruszeć woluminy, jak choćby za złotych siedem (równowartość pięćdziesięciu śmierdzących papierosów sport) tomik Gałczyńskiego Niobe. Uliczką pies przechodził, niósł w zębach latarnię, a człowiek był niesłychanie zadowolony. 

 Rzecz w tym zadowoleniu. A czym w istocie uszczęśliwiony tak? Ano tym tomikiem, albo innym z prozą tanią jak kakao i bułka z serem a mlecznym barze. To znaczy w istocie nie tyle samymi książkami ile ich treścią taką i owaką. Niezależnie od przypadków losu niezmienne szczęście czytania nowej pozycji. I tak jakoś, zziu, migotnęło półwiecze. 

 Mario Vargas Llosa podobne zadowolenie opatruje retorycznym pytaniem: Czy nawet w najbardziej szalonych przedsięwzięciach nie ma przypadkiem czegoś, co wyrywa nas z codziennej rutyny, pozwala przeżyć coś, czego nigdy nie zrobilibyśmy, być kimś, kim nie bylibyśmy pomimo naszych tęsknot i marzeń? A co nas tak? Ano zawarta w literackich książkach fikcja. Fikcja jest lekarstwem na egzystencjalny ból świata, pokarmem, który zaspokaja głód na „coś innego” niż to, kim jesteśmy, niż to, co nam niedostępne. Z biblioteką zawsze miałem pod ręką, co niedostępne. Dużo, bo dostępnego finansowo. Wprawdzie woluminy rozpadają się, ale co się w istocie rozpada? Marny papier peerelowy. Z treści, co do łba wejść miało, weszło. 

 Anatol Ulman 

Sycyna, nr 14/1997, 20 VII 1997

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.