czwartek, 29 maja 2025

Rafał Urban

 twórczych[47].Zygmunt Trziszka: – Srogość ojca, wczesne odejście z domu, brak więzi sprawił, że odczuwał absolutny głód ojca. Duszoznawcy twierdzą, że czynniki wymienione wyżej powodują zbytnią sublimację popędu (libido) i wyłączną jego realizację w sferze ducha. Sublimacja ta powoduje, że bardziej się kocha sam wyraz swoich uczuć i nie odczuwa się potrzeby realizacji cielesnej. Platoniczność, w sensie greckim. Platoniczny głód mężczyzny-ojca sprawia, że uczucia kieruje się do tej samej płci. Grozi to ostracyzmem, stąd ukrywanie się i narastające poczucie winy tragicznej, a przy tym niemożność skierowania agresji na zewnątrz. Pozostaje agresja skierowana do samego siebie[48].

Głód ojcowskiej miłości wydawał się przemożny, choć poeta ujawniał go jakby mimochodem. Trziszka twierdził, że przez pewien czas rodzaj duchowego ojcostwa wobec Stachury sprawował Leopold Buczkowski[49], u którego w Konstancinie autor Całej jaskrawości chętnie bywał i z którym prowadził długie rozmowy.Ale prawdziwie usynowiony poczuł się Stachura dopiero, napotkawszy w Głogówku na Opolszczyźnie Rafała Urbana. Pod koniec roku 1970 pisze Urban do Jana Marii Gisgesa: „Serdecznie zaprzyjaźniłem się z Edwardem Stachurą, młodym prozaikiem i piosenkarzem własnej poezji”[50].

Bardzo trudno w kilkunastu zdaniach scharakteryzować bogatą osobowość i nietypową działalność Rafała Urbana, który tak zafascynował Stachurę. A fascynacja była wzajemna.

Ten urodzony 24 lipca 1893 roku w Winiarach pod Głogówkiem „pieśniorz” nie wydał za życia żadnej książki, co nie przeszkadzało mu prezesować przez jakiś czas opolskiemu oddziałowi Związku Literatów Polskich. Niesamowicie oczytany, a jednocześnie w sposób naturalny mądry: pisał gwarą śląską, ale niektóre jego utwory (zwłaszcza dramaturgiczne) przypominają twórczość Witkacego. W czasie pierwszej wojny światowej służył w armii pruskiej, dostał się do niewoli u Anglików, potem były wędrówki od Austrii po Kanadę. Utrzymywał się w czasie tych peregrynacji z zajęć ogrodniczo-rolniczych, ale przy okazji zaliczał wykłady w różnych uniwersytetach, z Sorboną na czele. Studiował w Akademii Rolniczo-Leśnej w Monachium. W 1931 roku powrócił do rodzinnych Winiar, gdzie mieszkał niemal do końca życia.

Debiutował w 1948 roku na łamach katowickiej „Odry”. Zrobiło się o nim głośno, kiedy w tymże roku wygrał konkurs literacki sztuką o przydługim tytule: Termin nyski, czyli Sterylizacja Niewinnego Baranka-Nieludzka komedia autochtoniczna z epoki Trzeciego Raichu w pięciu aktach biurokratycznych. Skrót scenariusza z międzynarodowego tryptyku filmowego Inferno Slavorum. Napisał Chłop Bezimienny – Syn ziemi odzyskanej. W sztuce tej występuje między innymi zespół świętej Biurokracji (z czterema gorgonami: Torą, Normą, Regulą i Metą) oraz chór starców metafizyków: Shaw, Marks, Freud, Engels i Dostojewski.Rafał Urban, nazywany śląskim Sokratesem, językiem i mądrością swych gawęd zachwycił nawet Zofię Nałkowską, Stanisława Pigonia, Juliana Przybosia i Kazimierza Wykę, którzy mieli sposobność poznać jego „gadki”. Pod koniec życia Rafał Urban wyruszył w wędrówkę po Polsce, wszędzie wzbudzając zaciekawienie i gromadząc liczne grono słuchaczy. Sam nazywał siebie Dziadem Niewiadem, choć sposobem myślenia i żywotnością przypominał młodzieńca.

Postać Rafała Urbana zapadła też serdecznie w pamięć Tadeuszowi Różewiczowi. Swoje wystąpienie podczas uroczystości nadania mu tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego[51] Różewicz zaczął tak:

„– Miałem wygłosić tak zwany wykład doktoranta, ale zacznę od bardzo osobistej sprawy, od mojej bardzo dziwnej znajomości z człowiekiem, o którym być może niewielu już na Opolszczyźnie pamięta. Chcę poświęcić kilka słów Rafałowi Urbanowi, z którym poznałem się tutaj przed dwudziestu pięciu, a może dwudziestu dziewięciu laty, w czasie mego spotkania autorskiego.

To jest bardzo ciekawa rzecz. Ten człowiek był w literaturze kimś w rodzaju Ociepki – wielkiego malarza śląskiego. Był prawdopodobnie samoukiem, władał wieloma językami, był postacią niezwykle wszechstronną, a jednocześnie tajemniczą. Myśmy się z nim spotkali tylko raz w życiu, na tym właśnie wieczorze autorskim, na którym był, o ile dobrze pamiętam, pan Zbyszko Bednorz[52]. Czy był pan Jan Goczoł[53], nie pamiętam. I ten samouk z wioski opolskiej w jakiś czas po naszym spotkaniu pisze do mnie list:

«Opole, 12 listopada 1970 r. Jestem po generalnym remoncie [ciężko zachorował, może na raka], który potrwał ponad rok, ale jednak znów się poruszam z własnych sił, chociaż do osiemdziesiątki niedużo już braknie. Chciałbym przed wygaśnięciem koniecznie jeszcze gdzieś spotkać się i rozmawiać z Panem, bo ze wszystkich ludzi żyjących obecnie na Śląsku tylko pan jest dla mnie ważny[54]. Chętnie bym przez weekend wpadł do Wrocławia, oczywiście pod opieką młodszego Archanioła Stróża, np. z Edem Stachurą – młodym prozaikiem warszawskim, który się obecnie moją osobą opiekuje. O ile by była taka możliwość, to proszę o telefoniczne zawiadomienie do opolskiego oddziału ZLP – Opole, Rynek 4, Dom Twórcy, tel. 25 36, między 10 a 14. Jeżeli spotkanie w takim momencie nie będzie możliwe, to kiedy możemy Pana do Opola i Głogówka nieoficjalnie zaprosić? Serdecznie zapraszam. Rafał Urban».Chciałem przedstawić tych kilka słów od człowieka, z którym się więcej nie spotkałem, a który mnie tu zapraszał na jakieś swoje do Głogówka świniobicie, ale jak się domyślałem – świni on nie miał i żadnego majątku”.

A jakby usprawiedliwiając się z potrzeby przywołania osoby Rafała Urbana – Tadeusz Różewicz tak zakończył ten wątek swego wystąpienia:

– Wywołałem przyjazną duszę tego człowieka, bo chciałem, aby był na naszej uroczystości obecny[55].

Stachura poznał Urbana w czasie jednego z pobytów na Opolszczyźnie. Oczarowany był szczególnie Urbanowymi odkryciami etymologicznymi. To pamięć o tamtych rozmowach z Dziadem Niewiadem zawarł Stachura w Piosence dla Rafała Urbana, napisanej w meksykańskim Monterrey po śmierci[56] przybranego ojca:

Wspominam nasze dni, Ojcze Rafale

Etymologię, śpiew i bumstararę…

Kilkanaście tygodni przed śmiercią Urban pisał do Stachury: „Mi figli carissime, Dzięki Bogu & chorobom będę znów w stolicy. Będzie u mnie mała kosmetyka niższej kondygnacji, gdzie się znalazł niezameldowany sublokator suterenowy”, a kiedy Stachura odwiedził Urbana w warszawskiej klinice onkologicznej, ten nie narzekał i nie rozpaczał, tylko jeszcze pocieszał swego przybranego syna: „Ty się nie przejmuj tym szpitalem. To jest taki smutny szpital. Tu wszyscy wiedzą, że muszą umrzeć, i nic nie robią, tylko bez przerwy umierają. Ja tu nie mam z kim gadać” (fragmenty listów cytowane przez Stachurę we Wszystko jest poezja).

A Stachura starał się Urbanowi śpiewem przypomnieć świat, jaki istniał za oknami szpitala. Pacjent potem informował sekretarza Zarządu Głównego ZLP: „Klimat wewnętrzny szpitala dla mnie odpowiedni. Dieta także. Nawet zbyt dobra, bo słodka i tłusta. Tu jeszcze kwarantanna grypowa. Nie wpuszczają. Przedostał się przez szlaban tylko warszawski trubadurek Edward Stachura. Ale – niestety – po krótkim czasie go wyproszono, że był zbyt wesoły”[57]. O szpitalnym występie Stachury pisał też Rafał Urban do Beaty Pihlewicz, pasierbicy Jana Edmunda Osmańczyka: „A wczoraj miałem ekstragościa: przyszedł młody, warszawski trubadurek Edward Stachura – przed wyjazdem do Damaszku – i śpiewał mi własne teksty z własną melodią – niestety bez gitary. A śpiewał po polsku, po francusku i po meksykańsku – pobyt jego meksykański trwał cały roczek. Bo to franko-polonus romanista warszawski. Zrobił tu taki występ wesoły, że go w końcu cerber wyprosił. Że to smutny szpitalik, a nie lekki muzeon”[58].

[48] Z. Trziszka, Edwarda Stachury zmagania z samym sobą (Próba psychografii), „Miesięcznik Literacki” 1983, nr 7.

[49] Leopold Buczkowski (1905–1989) – prozaik, malarz, artysta grafik. Studiował polonistykę na Wydziale Humanistycznym UJ oraz malarstwo na ASP w Warszawie. Uczestnik powstania warszawskiego, żołnierz AK. Po wojnie zamieszkał w Krakowie, zajmując się ilustrowaniem książek. Od 1950 r. do śmierci mieszkał w Konstancinie pod Warszawą. Opublikował powieści: Wertepy, Czarny potok, Dorycki krużganek, Pierwsza świetność, Uroda na czasie, Kąpiele w Lucca, Oficer na nieszporach, Kamień w pieluszkach oraz Wszystko jest dialogiem, Na nowo i poniekąd inaczej, Proza żywa, Żywe dialogi (wespół z Zygmuntem Trziszką), Dziennik wojenny.[50] R. Urban, Listy, [w:] tegoż, Pisma, t. 2, Opole 1990, s. 260; cytat pochodzi z listu do Jana Marii Gisgesa, sekretarza Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich.

[51] Uroczystość odbyła się 10 marca 1999 r. Tego dnia tytuły doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego otrzymali Tadeusz Różewicz i Wojciech Kilar.

[52] Zbyszko Bednorz (1913–2010) – pisarz, poeta i działacz kulturalny. Profesor honorowy Uniwersytetu Opolskiego oraz honorowy obywatel województwa opolskiego.

[53] Jan Goczoł (ur. 1934 w Rozmierzy na Opolszczyźnie) – poeta, dziennikarz, działacz kulturalny. Pracował w katowickich „Poglądach”, był (po Edwardzie Pochroniu) redaktorem naczelnym miesięcznika społeczno-kulturalnego „Opole”, współredagował kwartalnik „Regiony”, współpracował z „Sycyną”. Zbiory wierszy i prozy poetyckiej: Małgorzata (1961), Topografia intymna (1961), Sprzed drzwi (1969), Manuskrypt (1974), Poezje wybrane (1985), Znad Odry (1996), Zapisy śladowe (1999), Na brzozowej korze (2000), Z pogorzeliska (2011).[54] W tym miejscu cytowanego listu Tadeusz Różewicz dodał: „Do tej pory było i jest to dla mnie tajemnicą: dlaczego?”.

[55] Zob. T. Różewicz, Dlaczego milczę w teatrze? Wystąpienie Tadeusza Różewicza podczas uroczystości nadania tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego, „Indeks” (czasopismo Uniwersytetu Opolskiego) 1999, nr 6.

[56] Rafał Urban zmarł w Warszawie 12 stycznia 1972 roku.

[57] R. Urban, Pisma, t. 2, Opole 1990, s. 260; cytat pochodzi z listu do Jana Marii Gisgesa.

[58] Tamże, s. 267.

Marian Buchowski

Buty Ikara.



wtorek, 20 maja 2025

Wanda Rutkiewicz w samotnym kręgu


Samotność jest niezależnością, życzyłem jej sobie i zdobyłem ją po długich latach. Była ona zimna, o tak, ale była też cicha, prawdziwie cicha i wielka, podobnie jak zimne, ciche przestworza, po których wędrują gwiazdy.

Hermann Hesse, Wilk Stepowy

(...)


 Powiedziała kiedyś: «Do mnie lgną ludzie, wielbiciele, nie ze środowiska górskiego». Znali ją z książek, z wywiadów, z telewizji. Budziła niesamowite zainteresowanie. Ale w środowisku gór nie za bardzo. Mężczyźni byli najzwyczajniej w świecie zazdrośni. O wszystko, bo przecież Wanda robiła wszystko szybciej i lepiej. Wprawdzie zawsze mówiła, że najlepsza alpinistka jest gorsza od mężczyzny, ale z tym to ja tak nie do końca się zgadzałam. Poza tym na jednej wyprawie człowiek czuje się rewelacyjnie, na innej gorzej; tu się zaziębi, tam boli głowa, cokolwiek, i już ze sprawnością jest kiepsko. A Wanda zawsze była chorowita, a to anemię miała, a to różne kłopoty z gardłem, musiała brać antybiotyki, a przy akcji górskiej to nie zawsze jest możliwe. Problemów z hemoglobiną nigdy się tak naprawdę nie pozbyła. Eksploatowała swój organizm do granic możliwości i nie dbała o niego”. 

 Kogo ceniła w środowisku? „Niesamowicie lubiła i szanowała Tadka Piotrowskiego – ciągnie Ewa Panejko – był może z tego troszkę starszego pokolenia niż ona, ale tak, pamiętam, był Tadek Piotrowski, i był Jasio Franczuk z Wrocławia, mój instruktor. Niestety zginął, młody facet, dwadzieścia parę lat. To był kolega Bogdana Jankowskiego, oni stanowili trzon wrocławskiego klubu, a dla mnie wrocławski klub to była rewelacja. Pamiętam, że jak zaczęłam się wspinać z jedną koleżanką, to oni nas we wszystko ubierali, wszystko nam dawali, plecaki, sprzęt, bo myśmy oczywiście nic nie miały. Byli rewelacyjni. Wanda również bardzo chwaliła środowisko wrocławskie”. 

 Rodząca się samotność. Tak o Wandzie pisze Witold Zalewski w eseju Bez śladu[14]. Ponoć często to powtarzała, zwłaszcza pod koniec życia. Wolność i samotność. Czy tak było od początku? Czy tak sobie wymyśliła, wbiła do głowy, od chwili, gdy złościł ją obowiązek zajmowania się młodszą siostrą? To mnie ograniczało – mówiła. 

 Tych jej samotności było więcej. 

 „Na swoją pierwszą większą wyprawę pojechała jako kierowniczka – mówi Leszek Cichy – a ta samotność kierownika na wyprawach jest! To można prześledzić i u Zawady, Kurczaba, u Młoteckiego, i u Wandy też. Tam jest i samotność, i odpowiedzialność, i przeciwstawienie się zespołowi, więc ona była tam sama. Potem była cała ta historia z Krzysiem Wielickim na Annapurnie. Dla mnie trochę niezrozumiała. Powinni byli taką rzecz uzgodnić; nie mówię o tym, czy była na szczycie czy nie, tylko o tym, co było potem. Z tym też została sama. Musiała się przeciwstawić – nie uczestnikom wyprawy – musiała udowodnić, że była na szczycie, w PZA powołano komisję”. 

 W waszym środowisku tak się robi? Trzeba udowadniać? – dociekam. 

 „Nnnie wiem” – Cichy się waha. „Myślę, że tu może [zaważył] charakter Krzysia, może jakaś rywalizacja... Ale znowu została sama...” 

 Na zewnątrz. Bo w środku w jakimś sensie samotna była chyba zawsze. Nie było tego widać ot tak, na co dzień. Samotność ukryta gdzieś głęboko wychodziła znienacka, gwałtownie i z hukiem, jak podczas sceny irracjonalnej zazdrości o własnego psa podczas pobytu w Wiedniu z Ewą Matuszewską. Całej jej karierze towarzyszyły nierozłącznie sukces i gorycz. Sukcesy w ścianie i gorycz w relacjach międzyludzkich, samotność, odrzucenie, krytyka, a na końcu zarzut wspinaczkowego oszustwa. „Choć wygrałam, bo musiałam, nie mając innego wyjścia, gorzko odczułam smak tego zwycięstwa”[15]. 

 „[...] musiała być taranem psychicznym – mówi Kinga Baranowska – w pozytywnym sensie. [...] Ja zaś myślę o jej ogromnej samotności w tym wszystkim. A cierpiała z tego powodu, że była samotna? Niektórzy to lubią. Czym innym jest samotne działanie i zdobywanie celów, czym innym samotność wynikająca z braku akceptacji sukcesów, z zazdrości”[16]. 

 „Ją tak ciężko było rozgryźć – wspomina Hanna Wiktorowska – była bardzo inteligentna, błyskotliwa, ale zawsze wycofana, zawsze z dystansem. Nie była w stanie do końca się otworzyć. Może się otwierała, ale nie przed ludźmi z najbliższego otoczenia. Ale taki człowiek po trosze musi być samotny. Sam siebie na to skazuje, bo ona sama siebie na tę samotność skazała. [...] Jakoś sobie ze wszystkim dawała radę, ale do tego trzeba być trochę egoistą”. 

 Pewne pokłady samotności wychwytuje Reinhold Messner już na początku kariery Wandy, w drodze na Noszak; Polka jeszcze dużo o sobie mówi. Później, gdy zorientuje się, że ludzie bardziej interesują się jej życiem prywatnym niż jej wspinaczką, nie będzie już taka otwarta. Podczas tej samej wyprawy Reinhold Messner czyni dość interesujące spostrzeżenia: góry są dla niej jakąś ucieczką przed niezbyt szczęśliwym życiem. Wanda zaprzecza. Nie ucieka od życia i od ludzi. Jeździ w góry, bo je pokochała. To dla niej miejsce spokoju. Czuje się w nich jak w domu i szybko staną się dla niej najważniejsze, bo jest w nich szczęśliwa. Wanda, „kobieta luksusowa, elegancka – wspomina Ewa Panejko-Pankiewicz – a tu leżąca w namiocie, wśród książek, płyt, pali się butanowa lampa. W ten sposób spędzała pół roku, to jest jej dom, jest u siebie. Pisze, wydaje dyspozycje, telefonuje, robi zapiski, planuje”. 

 Nie odczuwała strachu w górach, gdy wspinała się samotnie lub bez asekuracji. Przeciwnie. Wtedy wszystkie nitki swojego „być albo nie być” trzymała we własnych dłoniach. Wiedziała też, że nie może popełnić najmniejszego błędu, ale ta świadomość była dla niej ekscytująca. Stale przyzwyczajała się do tego – napisze Messner w swej książce o kobietach w górach – że w trudnych momentach była sama[17]. Do określenia „samotność” Messner wróci po pierwszej próbie Wandy na K2: „Miała [...] czterdzieści lat. Była samotna i zmęczona”[18]. Tyrolczyk twierdzi, że odwiedzała wieczorami bazy innych wypraw, ale wszędzie czuła się obco. Góra zabrała jej zbyt wielu przyjaciół. Smutna, zwycięska i samotna. Messner nie wspomina o niezrozumiałej dla większości prawie natychmiastowej próbie wejścia na Broad Peak; nie tylko niezrozumiałej, ale bardzo negatywnie odebranej chociażby przez byłe partnerki, a z zaskoczeniem przez innych członków bazowego Miasteczka. Chandra? To nie samotność. To przypadłość, która może trafić każdego, nie tylko w górach. Ale Wanda nie zabijała jej, wychodząc do ludzi. Zamiast wyjść i pogadać, jak wspomina Anna Czerwińska, włączała na cały regulator Wysockiego, nie wychylając nosa z namiotu. Może wychodziła z niej samotnicza, nieufna wobec ludzi natura jej ojca? 

 Podobne spostrzeżenia z bazy pod K2 miał Kurt Diemberger. Jej samotność w górach uznał za pewien etap w rozwoju kariery. „Coś mnie w niej uderzyło – napisze w swojej książce K2. Traum und Schicksal (Marzenie i los) – wydawała się wtedy o wiele bardziej samotna, mniej szczęśliwa niż kiedyś. Czy to była przyczyna czy konsekwencja jej rozwoju? Nigdy nie poruszaliśmy tego tematu, mimo że mieliśmy wielokrotnie okazję podyskutowania o tym w bazie. Ale niektóre zmiany w ludziach nie mogą ci umknąć, jeżeli znasz ich długie lata. Zresztą, moje odczucie potwierdzał jeden fakt, całkowicie obiektywny: Wanda nie wyjeżdżała już w góry, tak jak w 1984 i 1985 roku, ze swoimi koleżankami – Krystyną Palmowską, Anną Czerwińska czy Mrówką, Dobrosławą Wolf. Wspinała się samotnie, dołączając do innych wypraw, spotykanych tu i tam”[19]. Była jednak samotna, coraz bardziej samotna z upływem lat. 

 Samotność może być formą metafizycznego przeżycia. „Muszę zobaczyć” – mówi bohater Wielkiego błękitu Luca Bessona, schodząc kolejny raz w głębię. „Zobaczyć co? Jacques, tam nic nie ma, jest czarno... a ja jestem, żywa, tu...”[20]. 

 Czy Wanda szukała w górach czegoś więcej? W telewizyjnym wywiadzie „[z]apytana wprost, czy dopuszcza myśl o wyższym porządku, który panuje też w górach, krótko mówiąc, czy szuka tam metafizycznego kontaktu, chwilę milczy, kręci przecząco głową, ale cichy uśmiech i pociemniałe źrenice uwalniają odpowiedź od jednoznaczności”[21]. Henryk Waniek, autor obrazu Latające góry, który posłuży za malarski motyw „Karawany do marzeń”, nie może się nadziwić: spotyka się i rozmawia z Rutkiewicz kilkakrotnie i za każdym razem poruszane przez nią tematy są dalekie od wspinaczki, organizacji wypraw, zmęczenia czy przekraczania granic wytrzymałości. „Rozmawialiśmy o duchowym głodzie wysokości i o świecie, który – widziany z wysoka – staje się czymś innym niż ten widziany z trotuaru” – napisze w swym eseju Wokół Wielkiej Góry. „[...] ona, fizyczna pod każdym względem, inżynier-elektronik, zorganizowana po uszy; obeznana z prozaicznym liczeniem i kalkulowaniem. A tutaj: duchy, duchowość, zabobony, transcendencja”[22]. 

 Podczas jednego ze spotkań Waniek pokazuje Wandzie niewielki granitowy kamyk, świadek jego duchowej przygody w Sudetach. Rutkiewicz nie bierze go do ręki: ledwie muska palcami. Uśmiecha się. Właśnie tego szuka. Temat duchowości gór staje się także, nieoczekiwanie, motywem przewodnim studyjnego nagrania telewizyjnego, do którego Wanda Rutkiewicz zaprasza dość zaskakujące grono: profesora fizyki Włodzimierza Zawadzkiego, reżysera i poetę Krzysztofa Langa i właśnie Henryka Wańka. Duch Gór zawsze objawia człowiekowi, który się w nie zapuszcza, prawdy, do których gdzie indziej nie mógłby nawet się zbliżyć. W tej narracji Rutkiewicz nie jest swobodna, jej goście zresztą także nie. Wkrótce po tym nagraniu Wanda wyrusza na Kanczendzongę. 

 Rutkiewicz i duchowość gór? Ksiądz Roman Rogowski, autor Mistyki gór, przez chwilę patrzy w skupieniu przed siebie. Potem z lekkim wahaniem przytakuje. „Może tak być, taka była. Z różnymi rzeczami, według niej zbyt osobistymi, się nie obnosiła, chowała je w sobie, nie mówiła o nich”[23]. Kilka lat przed zaginięciem Rutkiewicz ksiądz Rogowski odwiedził ją w Warszawie i zaproponował wspólne pisanie książki. Uznała propozycję za przedwczesną. A może po prostu wykręciła się od książki, która, poza faktami, miałaby również, z racji na osobę współautora, podłoże filozoficzno-teologiczne? Spuentowała to ładnie: „dwie gwiazdy na jednym niebie to za dużo”[24]. 

A może w tym pragnieniu górskiej samotności nie o metafizykę chodzi, pisze Henryk Waniek? Może raczej o ucieczkę od stada, tu na dole, o wytchnienie od ludzkości bytującej na nizinach w drodze ku śmierci? „Bo nigdzie jak w górach – kontynuuje – nie jesteśmy tak bardzo osobą, osobnym istnieniem, nieporównywalną jednostką”[25]. 

 Ta górska samotność Wandy to przede wszystkim ostatnie wyprawy. Dużo o niej mówi w swym ostatnim wywiadzie, ale prosi Ewę Matuszewską o odłożenie publikacji do powrotu z Kanczendzongi; chciałaby go uzupełnić o relację z wyprawy. Ewa proponuje tytuł: Coraz większa samotność, coraz większy cień. Wanda nie protestuje. Przed wyjazdem na swą ostatnią wyprawę bierze jeszcze udział w audycji Henryka Sytnera. Tytuł audycji mówi wiele: Mam tylko matkę i góry. 

 Uczucia nigdy nie były jej mocną stroną, nawet gdy chodziło o przeżycia w górach. Nie lubiła i nie chciała o tym mówić z bliskimi. Co innego widzowie, czytelnicy, publiczność czy dziennikarze. I nie była w tym odosobniona: wielu himalaistów nie potrafi lub nie chce mówić o tym, co odczuwa w górach. Ale w ostatnim liście z Kanczendzongi do Marion Feik Rutkiewicz się otwiera: „Nie wiem, co teraz robisz i gdzie jesteś, posyłam ci moje najlepsze myśli i wiele słów miłości, które z tej odległości chciałabym szczególnie mocno wyrazić. Potrzebuję cię i jestem losowi bardzo wdzięczna, żeśmy się poznały. Wszystkiego najlepszego. Twoja Wanda”[26]. List jest zaskakujący, tak w swej wymowie, jak i stylu. Brzmi jak list pożegnalny, tak odmienny od typowego dla Wandy, rzeczowego i pozbawionego emocjonalnych podtekstów sposobu pisania. Ale „tak Wandy, jak i gór nie można było poznać do końca”[27] – tłumaczy Ewa Krasińska. Była coraz bardziej samotna z upływem lat, twierdził Andrzej Zawada. 

 Podczas wyprawy na Kanczendzongę Wanda wiele rozmawia z Arkiem. Znali się krótko, słabo, a mimo to Rutkiewicz opowiada mu o rodzinie, o Wrocławiu, o sobie. To także do niej niepodobne. Arek tłumaczy to sobie tym, że z Polski było ich tylko dwoje, więc siłą rzeczy... Ale chyba jednak nie tylko. 

 Samotnie pokonuje ostatnie ośmiotysięczniki. Nie z wyboru. Z konieczności. Nie chodziło o to, by ktoś jej na drodze pomagał. Po prostu lubiła być z kimś, mieć partnera. A o to nie było łatwo. Niewielu mężczyzn godziłoby się iść za nią w górach; wyjątkiem był Arek Gąsienica-Józkowy, który rozumiał i akceptował swoją rolę u boku Wandy, rezygnując z własnych ambicji. „Tu trzeba zrozumieć facetów” – mówi Leszek Cichy. „Wanda nie potrafiła powiedzieć po prostu: ja będę samodzielnym zespołem, ja się dołączę. Czy to by się udało? Uważam, że tak. A Wanda chciała mieć na to wpływ. Poza tym w wyprawie, która chce zrobić coś ambitnego, to Wanda będzie ciągnąć w dół, bo inni będą pracować, a ona korzystać. I co to będzie za osiągnięcie, jeśli kobieta nas zdominuje. To tak jak Kukuś, pozwólcie chłopaki, nie będę pracować, ale dołączę do was. Gdyby Wanda poszła w tę stronę... A ona bardzo ambitnie chciała uczestniczyć w tych wyprawach, jeżeli już, to chciała grać pierwsze skrzypce, a tak się nie da. Bo albo jest kierownik zespołu, a ona idzie z tyłu i wiadomo, że tylko korzysta. Myślę, że byłoby to do zaakceptowania. Poza tym najwięcej takich wypraw robił Śląsk, Krzysio Wielicki z Majerem, a Krzysio miał z nią negatywne doświadczenia. Może to z jego winy, ja nie rozsądzam, ale nie do końca Wanda dobrze to rozegrała. Dlatego ja jej powiedziałem: w Karawanie statystyka jest przeciwko tobie. W takim czasie, w takich zespołach, z całym szacunkiem, to się nie może udać”. 

Wspinała się w coraz mniejszych zespołach, już nie organizowała wypraw, zaczęła zwracać uwagę nie na to, z kim jedzie się wspinać, tylko kto jedzie na górę, którą była zainteresowana. Wcześniej dobierała sobie partnerów: najpierw kobiety, które miały tę samą filozofię wspinania, determinację, energię, wolę wejścia na szczyt; później, z konieczności, wróciła do wspinaczki w zespole męskim lub mieszanym, by wreszcie coraz częściej chodzić w góry samotnie. Znalezienie partnera stawało się coraz trudniejsze. „Wtedy właściwie zaczęła się ta jej wielka samotność” – zauważa Ewa Panejko. 

 W środowisku nie była lubiana. Może rzeczywiście, jak twierdzi profesor Jan Zbigniew Ryn, zaważyła na tym jej przewaga psychologiczna, stworzony mit Wandy, autorytet Wandy, jej medialność. Może rzeczywiście „zdetronizowała, spłyciła sukcesy mężczyzn”[28]? Arek Gąsienica-Józkowy przypisywał to raczej zwykłej ludzkiej zawiści i zazdrości koleżanek i kolegów. „W życiu osobistym – mówi Leszek Cichy – i w życiu w górach tak naprawdę miała ciągle pod wiatr. W pewnym sensie mogę jej współczuć. Ale też miała charakter niełatwy. Ale czy bez tego charakteru ona by przetrwała, przebiła się, przeżyła? Trudno powiedzieć”. 

 Koledzy unikali jej również dlatego, że chodziła powoli, coraz wolniej. Cóż to mogło oznaczać w praktyce? Czy zbliżała się do cienkiej czerwonej linii? 

 „To mogło oznaczać – mówi Piotr Pustelnik – że w głowie Wandy działo się coś niedobrego. Człowiek nie słabnie od tego, że mu mięśnie wiotczeją. To też, ale słabnie głównie od tego, że mu głowa wiotczeje. [...] Alpinizm zaczyna się od głowy, a kończy na nogach, a nie odwrotnie. To tam się coś niepokojącego dla Wandy zaczęło dziać. Może tym punktem zwrotnym był jednak Kurt i jego tragiczna historia. Tego na dobrą sprawę nie wie nikt. O to należałoby zapytać dobrego psychiatry, w dobrym tego słowa znaczeniu – Wanda miała po prostu skomplikowaną osobowość. I to, co powiedział później Carlos, świadczyło o tym, że zaczynał się taki proces przechodzenia od takiej zdrowej, pokornej determinacji w taką determinację obsesyjną, szaleńczą, a to akurat jest zjawisko bardzo dobrze znane w psychologii. Może właśnie ten proces [zmierzania] ku tej wewnętrznej samotności się pogłębiał. W zasadzie nigdzie już nie pasowała, bo nigdzie nie miała już nikogo bliskiego”. 

 W jednym z wywiadów Rutkiewicz mówi ciepło o jaku, który codziennie patrzy na Kanczendzongę, patrzy podobnie jak ludzie stamtąd, ludzie gór, którzy nigdy nie wchodzą na szczyty, ale z tych gór żyją, są w nich i obcują z nimi na co dzień. Sam na sam z górami. Wielkich słów, w przeciwieństwie do wielu swych kolegów, Wanda się nie bała. W wywiadzie tym powtarza, kilka razy, nieprzypadkowo: „wolność, samotność”. Jakiego rodzaju samotność miała na myśli? Czy tylko brak partnera? Czy miała w sobie coś z samotnika? 

 „Tak, miałem wrażenie, że jest w niej coś z takiego wewnętrznego samotnictwa” – przytakuje Piotr Pustelnik. „Wanda była osobą towarzyską, i nie była w tym sensie samotna, że stroniła od ludzi, absolutnie nie, ale wydawało mi się, że gdzieś tam głęboko, w duszy, była taka samotna «socjologicznie»; ona poszukiwała kogoś, kto by jej tę samotność zabrał, i ciągle tego kogoś nie było. Odnosiło się takie wrażenie, że ten książę na białym koniu jeszcze nie przyjechał. Nie wiadomo, czy w ogóle przyjedzie i czy w ogóle istnieje fizycznie, bo mogłoby się okazać, że istnieje tylko jako byt wirtualny”. 

 „Najwyższych szczytów nie zdobywa się samotnie...”[29] – powiedziała w rozmowie z Janem Pawłem II. Czyżby? Małgorzata Okupnik w swych Autobiografiach polskich sportowców samotnikównie waha się zaliczyć do nich Wandy Rutkiewicz. Alpinizm, himalaizm, rzadko uprawiany jest solo, skąd więc to przekonanie? Samotna żeglarka, owszem, ale himalaistka? Czy góry są aż tak wymagające? Podobno alpinista, himalaista, jest w górach nawet wtedy, gdy już z nich zejdzie, gdy jest w domu, bo albo wciąż przeżywa w nim to, czego w nich doświadczył, albo już planuje następny wyjazd. 

 Wyprawa na Czo Oju. Kurta już nie ma. Annapurna ciąży. Co właściwie Wandzie zostało? Rodzina, z którą jest niezbyt blisko, garstka przyjaciół, pusty dom, w którym przebywa rzadko, w wiecznym biegu i pośpiechu? Psy? Matka? Marzenia, które uwierały innych? Nawet, a może zwłaszcza dlatego, że były właściwie nierealne? 

 Jej samotność wynikała też z jej ambicji i uporu. Czy ktoś jej w tym dorównywał? „Kukuś. Ale Kukuś był zawsze uparty «na drogę»” – mówi Cichy. „«Pozwolenie zapłacone, trzeba wejść. Wbrew terminowi, wbrew pogodzie, idziemy». Trochę podobnym charakterem obarczyłbym Tadzia Piotrowskiego”. Ale oni się lubili? – wtrącam. Cichy się śmieje: „Ba, sama sobie pani odpowiedziała. Podobne charaktery. Tadzio też nie bardzo umiał się znaleźć w dużych zespołach”. 

 Sziszapangma. Wanda nie jest w humorze. Wanda, co się stało? A kto byłby w humorze – w głosie Rutkiewicz przebija niechęć, może nawet nuta goryczy. Żółty kombinezon, buty. Jest gotowa do wyjścia, tylko z kim? W zespole brak chętnych do akcji. Każdy spogląda na drugiego, wyczekuje, kto pójdzie pierwszy. Brak atmosfery. Jakby nikomu nie zależało na wejściu na szczyt. Słońce świeci, wieje najwyżej trochę, więc Wanda leży w otwartym namiocie i czeka. Można zrozumieć tych, którzy chcą wchodzić inną drogą, granią, ale normalną? To może pójdzie następnego dnia z Małgosią i Christine? Ba, gdyby była pewna, że one pójdą jutro, to bardzo chętnie zostanie do jutra. Ale czy Christine na pewno pójdzie? Podobno ma coś z twarzą? Miała, już jest lepiej. Albo pójdzie sama! Tak, już na Makalu chodziło jej to po głowie. Samotne wejście na szczyt. Tam doszła na wysokość 8000 metrów sama, wyżej już się nie dało, zmogła ją pogoda. Ale ciągoty pozostały. Może by więc teraz sama... To niezły pomysł – zachęca Małgosia Bilczewska. Jak Wanda pójdzie jeszcze tego samego dnia, to przygotuje dla nich herbatkę, jak do niej dojdą. Jak one do niej dojdą, to ona będzie już ho, ho... – oponuje trochę już rozchmurzona Rutkiewicz. Uśmiecha się do swojej rozmówczyni szeroko, promiennie. W oczach nie widać tej smugi cienia, która zaległa na jej twarzy razem z lekko opuszczonym kącikiem ust przy próbie uśmiechu. Kusi ją ta samotna próba, ale wie, że to niełatwe. Kilka razy już była sama, ale nie powyżej „ośmiu”. 

 A czy ona czuje się w górach samotna? Nie, nie czuje się samotna. Takiego uczucia nie zna. „Jestem tutaj na krańcu świata – napisze w swym ostatnim liście do Marion Feik – odcięta od wszystkiego, co jest ważne dla innych; ale jestem szczęśliwa tu, gdzie jestem”[30]. A poza tym wszystko toczy się tak szybko, jest tyle spraw do załatwienia, codziennych i wyprawowych. Bardziej samotna jest wręcz wśród ludzi, na dole. To nic złego ta samotność w górach. Jest jej potrzebna na oddech, na chwilę wytchnienia od stresów i pędu życia na dole. Potem tym bardziej można się cieszyć z powrotu do ludzi, smakować ciepła przyjaźni, gorącej herbaty. 

 A czy tęskni w górach? Za kimś, za czymś? – dopytuje Jan Tyszkiewicz w „Godzinie bez kwadransa”. Nie, nie tęskni. Nie ma takiej potrzeby. Przecież jest u siebie, w górach. Podczas akcji nie ma kiedy, nie ma czasu, instynkt samozachowawczy zmusza do myślenia o sobie, trzeba się skupić na sobie, na każdym wykonywanym kroku, na decyzji, co dalej. 

Tymczasem w kartce wysłanej z Namcze Bazar do rodziny, w drodze powrotnej z Everestu, 23 października 1978 roku Wanda pisze: „Tęsknię za domem, za normalnością. [...] Chcę Was odwiedzić”[31]. Ale jest tak silnie zakorzeniona w tym jej osobnym świecie, że nawet tęsknota wyrażona na kartce jest złudna. Innego życia sobie nie wyobraża. Szczęście? Czy to przypadkiem nie kojarzy się z nudą, rutyną, brakiem ryzyka, od którego jest uzależniona? Przecież jest tyle innych gór na świecie. 

 Do samotności prowadzi także śmierć, bliższych czy dalszych osób. Według tanatologii stosunek ten zmienia się z każdą napotkaną śmiercią. To proces. Wanda też się zmienia. Tak, wie, że śmierć istnieje, ale Wandy nie dotyka. Nie dotyka? Ojciec i brat tragicznie zginęli. Podobnie we wspinaczce – to nie moja śmierć. To tak jak wypadek samochodowy – czy to znaczy, że mam przestać jeździć? Śmierć na wyprawie nie powinna powodować wstrzymania akcji. Albo, jak na K2 w 1982 roku, niech decydują członkowie wyprawy, a jeśli są w mniejszości, to mają prawo wybrać sami. 

 Kryzys? Depresja? Podobno nigdy ich nie miała. A jeśli pojawiał się problem czy zły nastrój, trwało to parę dni; podobno wypijała pół litra wódki (?), a potem szła dalej. 

 Podobno. Ale wraz ze śmiercią Kurta cała ta teoria legnie w gruzach. To osobista tragedia Wandy. Wraz ze zgasłym życiem Kurta gaśnie cała odnaleziona radość życia, ten płomień i radość w oczach, o których wspomina Anna Pietraszek. 

 Była twarda, ale otrzymała cios za ciosem: po Kurcie i klęsce planów na przyszłość przyszło pomówienie o oszustwo w górach. „Nie było nikogo, kto by jej pomógł” – powiedziała Anna Czerwińska, która na własnej skórze przekonała się, co znaczy konieczność udowadniania wejścia na szczyt. „Samotność Wandy musiała być ponad ludzkie siły”[32]. 

 Atmosfera wokół niej oscyluje między sympatią, podziwem, szacunkiem a niechęcią i potępieniem. Tak to widzi, a raczej wyczuwa podczas dwudziestogodzinnego pobytu na Festiwalu Filmów Górskich w Katowicach w 1990 roku. „[...] w różnych kręgach to czy tamto przeważa” – pisze do Ewy Matuszewskiej z wyprawy na Makalu. „Tak zwana osoba kontrowersyjna. Jak zwykle coś się dzieje, o czym nie wiem, ale choć to w pierwszej chwili niemile dziwi, jest mi to najzupełniej obojętnie”[33]. Może i jest to jej obojętne, ale sama wyznaje, że coraz częściej milczy i już chyba nie potrafi opowiadać o górach radośnie i promiennie, a one przecież się nie zmieniły. „Moje własne słowa brzmią jakoś tak pusto, i bez oddźwięku, sama nie rezonuję na ich dźwięk tak, jak bym mogła”[34]. 

 Poczucie osamotnienia i wyizolowania ze środowiska musiało się w niej pogłębiać. Miała wokół siebie coraz mniej ludzi, nawet tych najbardziej oddanych, ale, jak zauważa Ewa Matuszewska, w przyjaźni obie strony muszą coś sobie dawać i coś wzajemnie poświęcać, a Wanda nie miała na to czasu. Z drugiej strony – przy jej charakterze i osobowości – to wszystko jedynie wzmogło jej determinację w dążeniu do zdobywania kolejnych ośmiotysięczników. Po falstarcie na Kanczendzondze „Karawana do marzeń” toczyła się więc dalej, tyle że coraz wolniej. Na początku 1992 roku w grafiku planów i realizacji widniały, niestety, tylko trzy ośmiotysięczniki, z których wyprawa na Dhaulagiri okazała się organizacyjnym fiaskiem: skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Czas się kurczył, sił ubywało, a do końca „Karawany” było wciąż daleko. 


 Austriackie Centrum Telewizyjne. Pukała cicho do drzwi. Lekko uchylała. „Czy mogę wejść?” – pytała. „Za którymś razem odczekałem, powiedziałem «tak» dopiero za piątym razem” – wspomina Lutz Maurer[35]. Wchodziła. Jak dama z Londynu. Elegancki kostium, perły na szyi. Perfekcyjny niemiecki. Mówiła cicho. Wyważona w zachowaniu, spokojna, refleksyjna, wręcz wycofana. W jej oczach było coś nieuchwytnego, jakiś wewnętrzny, cichy smutek, który już nie znikał. Taką ją widział Maurer po 1989 roku w rozmowach nieoficjalnych i w telewizyjnym studiu. Tak, była samotna i ta samotność jej ciążyła, ale raczej nie przyczyniła się do jej śmierci, stwierdza Mirella Tenderini, włoska pisarka, tłumacz, wydawczyni i autorka wstępu do włoskiego wydania biografii Rutkiewicz. 

Marian Sajnog, wyrzucony z szefostwa sudeckich goprowców po konflikcie z Zakopanem, przyjął pracę we wrocławskiej telewizji. „Co roku himalaiści zjeżdżali do Komarna na takie sympatyczne opilstwa. Szef mnie pyta: gdzie jedziesz? Mówię gdzie i że będzie tam Wanda Rutkiewicz. To bierz kamerę – mówi szef. Zrobimy wywiad, cały cykl. I tak powstał ten wywiad. Nikt nie przypuszczał, że to będzie ostatni. Umówiliśmy się z Wandą, że jak wróci, to zrobimy kolejny”. W jakim nastroju była? „W bardzo dobrym, była taka... napakowana...!” Podobne wrażenie odnosi Zbigniew Piotrowicz, wieloletni szef Przeglądu Filmów Górskich. Spotyka Rutkiewicz na krótko przed wyjazdem na Kanczendzongę. Choć, jak sam mówi, jest „nietańcujący”, tym razem ruszają razem w tan. Atmosfera jest świetna, Wanda jest roześmiana, rozluźniona, wręcz radosna. 

 „Po tym wywiadzie – wspomina dalej Marian Sajnog – długo rozmawialiśmy, o wszystkim. Tłumaczyliśmy, żeby dała sobie spokój z wysokimi górami. Bo ona przyjechała na to spotkanie, żeby nas, mnie, namówić na organizację jej wyjazdów na miejscu. Uważano mnie za jednego z lepszych organizatorów tej zabawy, a ona chciała te szczyty zrobić w jednym sezonie i przenosić się z jednej bazy pod drugą; mielibyśmy zakładać jej bazy; ona miała przyjechać, wejść na szczyt i jechać do kolejnej bazy. Oczywiście powiedzieliśmy, że nie. Dlaczego? Z tysiąca powodów; mnie to już nie interesowało, a poza tym ona miała wtedy pięćdziesiąt lat, uważaliśmy, że to jest moment, kiedy już powinna skończyć. Tłumaczyłem jej, nie tylko ja i Fereński, i pozostali: Wandziu, zrobiłaś swoje. To, że nie zrobisz tych czternastu ośmiotysięczników, kij im w oko, ale jesteś wielka, zajmij się pracą naukową... Popatrzyła na nas dosyć wrogo... I pojechała”. 


 „Patrzą na mnie rozjaśnione utajonym blaskiem ciemne źrenice. Widoczne już zmarszczki w kącikach bizantyjskich oczu, ciemne włosy, wąskie policzki i nieśmiały, trochę stłumiony uśmiech na ustach. Wanda Rutkiewicz mówi przyciszonym, spokojnym głosem. Cała jej postać tchnie takim, jakby z daleka gdzieś płynącym spokojem. Mówi do telewizyjnej dziennikarki oszczędnie i niemal każde jej słowo, zwłaszcza te, które dotyczą świadomości ryzyka, natury przypadku, a nawet czegoś więcej, pełne są mądrego wahania”[36]. 

 Wahania? Wanda się nie waha. Po Annapurnie pozostaje jej sześć ośmiotysięczników. Zegar bije i liczy się tylko jedno: wyprawa na kolejny szczyt. Stara się zacierać w pamięci obrazy, które są dla niej nieprzyjemne, tak mówi matka. Prze naprzód, nawet planuje jakieś wspólne przedsięwzięcie z Wielickim na jesień 1992 roku, ale teraz już nie ma zbyt wiele czasu, przecież przygotowuje się do kolejnej wyprawy. „Ale ja jednego jestem pewna – kończy Maria Błaszkiewicz, podciągając pod brodę kraciasty pled – w Wandzie po Annapurnie chęć odgrodzenia się od wszystkiego zaczęła dojrzewać... A potem nadszedł maj 1992 i Kanczendzonga...”

Elżbieta Sieradzińska 

Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt.

poniedziałek, 19 maja 2025

Wanda Rutkiewicz oskarżona o kłamstwo...


 Telefon rozjazgotał się o piątej rano. Może trochę wcześniej, może trochę później. Komuś bardzo się spieszyło. A może dopiero co wylądował samolot? Ktoś chciał szybko dopaść telefonu i odpowiednio wcześnie puścić wieść, która nie dawała mu spokoju przez całą podróż powrotną. Wandzia upiera się i będzie się upierać, że weszła na Annapurnę, a przecież nie weszła. No bo jak? Z chorą nogą? Sama? A potem tak sobie schodziła po nocy, przy księżycu, pobłądziła, więc po prostu zawróciła, zabiwakowała i rankiem zeszła? Akurat. Bądź co bądź to nie byle co, tylko południowa ściana Annapurny. Tu nie ma żartów, a Wandzia była powolna, bardzo powolna, i chora. I jak wół było widać kogoś, kto zawraca spod szczytu, a nie lezie dalej w górę. Na 100 procent to była ona. No i dlaczego nie dała znać ze szczytu? A teraz przyleci i będzie wszędzie rozpowiadać, że weszła. A to skandal, rozumiesz, skandal. 

 Rozbudzonej rozmówczyni ze zdenerwowania słuchawka drży w ręce. A najgorsze, że Wałęsa ma zamiar udekorować Wandzię jakimś medalem czy coś, no i jak to ma być? Taką kłamczuchę? Ty masz tam znajomości, więc coś z tym zrób, żeby do tego nie doszło, bo to skandal będzie. Skandal, rozumiesz? Trzask odkładanej słuchawki. Uszy pałają od nadmiaru słów. I wstydu! 

 W Łodzi też zrobiło się gorąco. „Wanda jeszcze nie zdążyła wrócić do Polski – mówi Ewa Panejko-Pankiewicz – a do mnie już rozdzwoniły się telefony. Ja mówię, dajcie Wandzie wrócić. Ja nie wierzę, żeby Wanda skłamała. Za dobrze znam Wandę”. 

 „Gdy pod koniec listopada wróciła do kraju, wokół niej rozpętała się prawdziwa burza” – tak sytuację określa Maria Błaszkiewicz. Tym razem na lotnisku dziennikarzy nie ma. Przyjaciół też nie za wielu. Są niezawodni Hanna Wiktorowska – „Elizabeth Hawley” polskiego środowiska górskiego – i Józef Nyka. Chcą Wandę ostrzec. Próbują wydobyć z niej jakąkolwiek informację, dowód, jakiś fizyczny ślad jej bytności na szczycie. Ale nie, nie ma nic, zdjęć też nie. Nie wyszły, było za zimno, migawka się zacięła. W protokole wyprawy Wielicki napisał podobno, że wszyscy uczestnicy byli na szczycie, ale przecież ktoś puścił tę wieść o oszustwie? Kto? Zdania są podzielone. Podobno ktoś z wyprawy... któraś z koleżanek... Podobno... „Oficjalnie Krzysztof Wielicki ogłosił, że Wanda Annapurnę Południową zdobyła – ciągnie matka – prywatnie jednak rozpowiadał na lewo i prawo, że to nieprawda. Wanda wszędzie słyszała tylko, że jest za stara, że nie pamięta... Wmawiano jej, że o tej porze ktoś tylko schodził, że nie mogła tam wejść. Te kąśliwe uwagi, te pomówienia, gadanie za plecami... A przecież Wanda nigdy nie kłamała! Przecież byli z nią jej koledzy, znali ją. Współpracowała z nimi, chodziła z nimi w góry. Wszyscy razem zaczynali w Skałkach: Wanda, Kurtyka, Wielicki”. 

 Polski Związek Alpinizmu musi zareagować i wszczyna oficjalnie postępowanie. Zarząd powołuje specjalną komisję[52*], w której skład wchodzą Maciej Berbeka, Bogdan Jankowski i Janusz Majer. Pytania, wyjaśnienia, tłumaczenia, porównywanie relacji. Prawie przesłuchania. Wyprawowi koledzy jak jeden mąż trwają przy swoim zdaniu. Atmosfera jest ciężka od zarzutów i niechęci. 

 Rutkiewicz zawsze była twarda, ale w takiej sytuacji jeszcze się nie znalazła. Jest załamana, roztrzęsiona. Rozmawia z mediami, nagrywa długi wywiad z Marią Lerman z Polskiego Radia. Nietrudno wyczuć w nim jej zdenerwowanie, ale i wzburzenie. „Nagranie, które wtedy powstało, niestety nigdy nie zostało wykorzystane – mówi Maria Błaszkiewicz – a pomówienie Wandy o to, że nie weszła na szczyt Annapurny, było jedną z największych tragedii jej życia. A przecież Wanda zawsze dobrze wiedziała, co jest dobre, a co złe, i umiała to rozgraniczyć. Może źle zrobiła, że nie dała znać ze szczytu, ale dla niej to było zupełnie naturalne: przecież byłam! Aparat się zaciął, machnęła więc na niego ręką. Mogła im też zniknąć z oczu, to jest możliwe. Ale oni widzieli same minusy, zresztą utopiliby ją w łyżce wody. Już od dwóch lat wytwarzali wokół niej taką atmosferę: że nie jest już taka szybka, taka dobra jak kiedyś, że jest za stara. Nawet mnie o tym chcieli przekonać. A ja zawsze wiedziałam, kiedy coś jest z nią nie tak: wtedy coś zażywała, coś piła”. 

 Dwa, może trzy dni przed końcowym posiedzeniem komisji w mieszkaniu Józefa Nyki rozlega się dźwięk dzwonka. Wanda. W zupełnie innym nastroju. „Usiądź, bo się przewrócisz. [...] Właśnie dostałam z Wiednia wywołane moje materiały z Annapurny. Wyobraź sobie, to zdjęcie ze szczytu jest jakimś cudem udane. Ciemne, bo był głęboki zmierzch, ale kontury grani widać wyraźnie. Sam zobaczysz. Na razie widział je Zbyszek [Kowalewski – przyp. Józef Nyka], nie ma wątpliwości, to zdjęcie ze szczytu”[1]. 

 Rzeczywiście, zdjęcie w zasadzie nie wyszło. Jest niedoświetlone, niewyraźne, z wyraźną rysą w poprzek kadru. Ale jest i może przesądzić o postanowieniu komisji. I co najważniejsze, nie jest odcięte od reszty filmu. Slajd zostanie poddany analizie przez himalajskiego eksperta, prawdziwą wyrocznię w tych kwestiach, autora fachowych opracowań na temat Himalajów i Karakorum, Zbigniewa Kowalewskiego, który porównuje go ze zdjęciami z innych wypraw. Wątpliwości nie ma: zostało zrobione na wierzchołku Annapurny. Sporządza pisemne oświadczenie. Komisji to wystarczy. Stwierdza brak podstaw do potwierdzenia tak poważnego zarzutu, jakim jest oszustwo, i oficjalnie zamyka sprawę. 

 Oficjalnie, ale nie w środowisku. Werdykt nie pozbawił sprawy smrodku podejrzeń, złośliwości i satysfakcji z dokopania koleżance. Nawet Alek Lwow wykpił ów fotograficzny dowód, przecież widać tylko ciemny grzbiet i wyższy punkt. Był przekonany, że komisja wydała przychylną decyzję, nie mając dowodu, że było inaczej. Jednocześnie twierdzi, że „kłamstwa [...] my, alpiniści, zawsze unikamy, bo w naszym sporcie nie ma sędziów, nie ma stadionów, opieramy się na zaufaniu i na deklaracji, byłem to byłem, nie byłem to nie byłem, a jak byłem dwa metry od szczytu, to byłem dwa metry od szczytu”[2]. Krzysztof Wielicki nigdy swoich słów nie odwoła. Ogólnie dominowało przekonanie, że nawet jeśli Wanda nie zrobiła tego rozmyślnie, to po prostu na skutek zmęczenia i deterioracji „zgubiła” jeden dzień lub sądziła, że dotarła do celu. A może wróciła, by zrobić dobre zdjęcie? Nie zgadzały się daty. Trudno było coś ustalić. „Była blisko, ale nie na szczycie”[3]. No i dlaczego o sukcesie powiadomiła bazę dopiero po dotarciu do obozu II? Wielicki mija się z Rutkiewicz na schodach PZA, przy ulicy Ciołka. „Uznaliśmy, że weszłaś – oznajmia koleżance – ale ja ci, kurwa, nie wierzę!”[4].

Elżbieta Sieradzińska 

Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt 

***

21 października 1991 roku Krzysztof Wielicki staje na szczycie Annapurny. Razem z nim górę zdobywa Bogdan Stefko.


Wandzie mówi w twarz: – Skoro mówisz, że byłaś na szczycie, to ogłoszę, że byłaś. Natomiast osobiście wątpię.

PAP nadaje depeszę: kierownik wyprawy kwestionuje wejście Rutkiewicz na szczyt Annapurny.

Skąd wątpliwości?

Wielicki: – Byłem w bazie, cały czas na nasłuchu. Pawłowski wszedł na szczyt, zameldował się i zszedł do „dwójki”. Po drodze minął idących do góry Rüdigera i Wandę, ale żadne z nich nie nawiązało łączności. Do „trójki” dotarli podchodzący do góry Ingrid, Gonçalo i Mariusz. W namiotach nikogo nie zastali. Wszystko wskazywało na to, że Rüdiger i Wanda złapali kibel [przymusowy postój]. Wanda skarżyła się we wspomnieniach, że nikt się nią nie przejmował, ale to nieprawda. Bardzo się o nią baliśmy. Siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach, bo w ogóle nie łączyła się z nami przez radio. Pewnie była wciąż obrażona, że Stefko na nią nie poczekał.

– Rano przez lornetki wypatrzyliśmy na grani szczytowej idącą w górę postać – dodaje Wielicki. – Nie wiedzieliśmy, kto to jest. Po chwili połączył się z nami Mariusz. Powiedział, że atakująca szczyt trójka jest w innym miejscu, pod kuluarem. Rüdigera spotkali niżej. To mogła być tylko Wanda. Pomyśleliśmy, że biwakowała w nocy i idzie do szczytu. Potem zobaczyliśmy, że zawróciła i schodzi. Uznaliśmy, że zrezygnowała.

Wersja Wandy: schodząc w dół, pomyliła drogę – zamiast iść grańką, poszła za jakimiś śladami w dół. Ale ślady się skończyły. Zamiast trawersować do grańki, postanowiła wciąż schodzić, a robiło się coraz bardziej stromo. Opamiętała się na polu lodowym. Niebezpieczne miejsce, wiatr mógłby ją łatwo zdmuchnąć. Ruszyła wyżej, po dojściu do grańki zabiwakowała na niewielkiej platformie. Rano rozpoczęła zejście. Nigdzie już nie podchodziła, szła cały czas w dół. U wylotu kuluaru spotkała Ingrid, Mariusza Spruttę i Gonçalo Veleza. Powiedziała im, że była na szczycie.

Sprawę rozstrzyga zdjęcie. Udaje się je wywołać, a komisja Polskiego Związku Alpinizmu oficjalnie uznaje, że Wanda była na szczycie.

Wielicki dzisiaj: – Zdjęcie dowodziło, że była blisko szczytu. Moje trochę się różni. Niewielkie różnice świadczą o tym, że nawet jeśli jej zdjęcie nie zostało zrobione na wierzchołku, to bardzo blisko niego. Poza tym nie wyjaśniła, dlaczego podchodziła rano w kierunku szczytu. Zaprzeczała, ale widziały to cztery osoby!

Pawłowski też ma wątpliwości: – Była za nisko, bolała ją noga, szła wolno. W takim tempie jej wejście na szczyt było mało prawdopodobne. No i wypytywała mnie, jak wygląda wierzchołek!

Wielicki: – Była, nie była... Dopóki nie ma jednoznacznych dowodów, że alpinista kłamie, kwestia wejścia to jego osobista sprawa. Ucieszyłem się, że Wanda ma zdjęcia. Nigdy nie wierzyłem, że jest zdolna do mistyfikacji.

Zapewnia, że to nie on rzucił na Rutkiewicz cień podejrzenia. – Dziennikarzy odsyłałem do raportu PZA – mówi. Zdaniem Wielickiego podejrzenia, że Wanda nie zdobyła szczytu, wzięły się z tego, że nie była lubiana w środowisku. Miała twardy charakter.

Na spotkaniach z publicznością Wielicki zawsze powtarza: – Wanda Rutkiewicz była chorobliwie ambitna. Ambicja nie pozwoliła jej zrezygnować ze wspinaczki. Góry nie były dla niej tylko drogą wolności. Stały się jej więzieniem, bo tylko tam mogła udowadniać sobie i innym, że jest najlepsza. Nie potrafiła żyć już tak, jak żyją zwyczajni, szarzy śmiertelnicy. Co to była za kobieta!

Dariusz Kortko 

Krzysztof Wielecki

Żydowskie zainteresowanie imigracją wieloetniczną i multikulturalizmem


Ataki na białych przychodzą ze wszystkich stron, a imigracja zastępcza, multikulturalizm, feminizm, pornografia, promocja LGBT+, dyskryminacja białych w edukacji i na rynku pracy oraz prawa zakazujące mowy nienawiści to tylko niektóre aspekty niekończących się prześladowań rasy, która stworzyła największą cywilizację znaną człowiekowi.[1]

Pluralizm etniczny i religijny służy również zewnętrznym interesom żydowskim, ponieważ Żydzi stają się tylko jedną z wielu grup etnicznych. Powoduje to dyfuzję wpływów politycznych i kulturowych wśród różnych grup etnicznych i religijnych, a rozwijanie zjednoczonych, spójnych grup gojów zjednoczonych w sprzeciwie wobec judaizmu staje się trudne lub niemożliwe. Historycznie rzecz biorąc, główne ruchy antysemickie miały tendencję do wybuchania w społeczeństwach, które były, poza Żydami, religijnie lub etnicznie jednorodne (patrz Separation and Its Discontents). Z drugiej strony, jednym z powodów względnego braku antysemityzmu w Stanach Zjednoczonych w porównaniu z Europą było to, że „Żydzi nie wyróżniali się jako samotna grupa [religijnych] nonkonformistów” (Higham 1984, 156). Chociaż pluralizm etniczny i kulturowy z pewnością nie gwarantuje zaspokojenia interesów żydowskich, niemniej jednak jest tak, że społeczeństwa etnicznie i religijnie pluralistyczne były postrzegane przez Żydów jako bardziej prawdopodobne do zaspokojenia interesów żydowskich niż społeczeństwa charakteryzujące się etniczną i religijną jednorodnością wśród gojów.

Rzeczywiście, na podstawowym poziomie, motywacja całej żydowskiej aktywności intelektualnej i politycznej omawianej w tym tomie jest ściśle związana z obawami przed antysemityzmem. Svonkin (1997, 8ff) pokazuje, że poczucie „niepokoju” i niepewności przenikało amerykańskich Żydów w następstwie II wojny światowej, nawet w obliczu dowodów, że antysemityzm zmniejszył się do tego stopnia, że stał się zjawiskiem marginalnym. W bezpośrednim rezultacie „podstawowym celem żydowskich agencji ds. stosunków międzygrupowych [tj. AJCommittee, AJCongress i ADL] po 1945 r. było… zapobiegnięcie pojawieniu się antysemickiego reakcyjnego ruchu masowego w Stanach Zjednoczonych” (Svonkin 1997, 8).

Pisząc w latach 70., Isaacs (1974, 14ff) opisuje wszechobecną niepewność amerykańskich Żydów i ich nadwrażliwość na wszystko, co można by uznać za antysemickie. Przeprowadzając wywiady z „wybitnymi osobistościami publicznymi” na temat antysemityzmu na początku lat 70., Isaacs zapytał: „Czy uważasz, że mogłoby się to zdarzyć tutaj?” „Nigdy nie było konieczne definiowanie ‘tego’. W prawie każdym przypadku odpowiedź była mniej więcej taka sama: ‘Jeśli w ogóle znasz historię, musisz zakładać nie, że to mogłoby się zdarzyć, ale że prawdopodobnie się zdarzy’ lub ‘To nie jest kwestia czy; to jest kwestia kiedy’” (s. 15).

Isaacs, moim zdaniem słusznie, przypisuje intensywność żydowskiego zaangażowania w politykę temu strachowi przed antysemityzmem. Aktywizm żydowski na rzecz imigracji jest tylko jednym aspektem wielotorowego ruchu mającego na celu zapobieganie rozwojowi masowego ruchu antysemityzmu w społeczeństwach zachodnich. Inne aspekty tego programu są krótko omówione poniżej.

Wyraźne stwierdzenia łączące politykę imigracyjną z żydowskim zainteresowaniem pluralizmem kulturowym można znaleźć wśród wybitnych żydowskich naukowców społecznych i aktywistów politycznych. W swojej recenzji książki Horace’a Kallena (1956) Cultural Pluralism and the American Idea, która ukazała się w Congress Weekly (wydawanym przez AJCongress), Joseph L. Blau (1958, 15) zauważył, że „pogląd Kallena jest potrzebny, aby służyć sprawie grup mniejszościowych i kultur mniejszościowych w tym kraju bez stałej większości” — co oznacza, że ideologia multikulturalizmu Kallena sprzeciwia się interesom jakiejkolwiek grupy etnicznej w dominacji nad Stanami Zjednoczonymi. Znany autor i wybitny syjonista Maurice Samuel (1924, 215), pisząc częściowo jako negatywną reakcję na ustawę imigracyjną z 1924 r., napisał: „Jeśli zatem walka między nami [tj. Żydami i poganami] ma kiedykolwiek wyjść poza sferę fizyczną, wasze demokracje będą musiały zmienić swoje żądania rasowej, duchowej i kulturowej jednorodności w obrębie państwa. Ale byłoby głupotą traktować to jako możliwość, ponieważ tendencja tej cywilizacji jest w przeciwnym kierunku. Istnieje stałe podejście do identyfikacji rządu z rasą, zamiast z państwem politycznym”.

Samuel potępił ustawodawstwo z 1924 r., twierdząc, że narusza ono jego koncepcję Stanów Zjednoczonych jako bytu czysto politycznego, bez żadnych implikacji etnicznych:

Właśnie byliśmy świadkami w Ameryce powtórzenia, w osobliwej formie dostosowanej do tego kraju, złowrogiej farsy, do której doświadczenie wielu stuleci jeszcze nas nie przyzwyczaiło. Jeśli Ameryka miała jakiekolwiek znaczenie, to leżało ono w osobliwej próbie wzniesienia się ponad trend naszej obecnej cywilizacji — utożsamianie rasy z państwem. . . . Ameryka była zatem Nowym Światem pod tym istotnym względem — że państwo było czystym ideałem, a narodowość była tożsama jedynie z akceptacją ideału. Ale teraz wydaje się, że cały punkt widzenia był błędny, że Ameryka nie była w stanie wznieść się ponad swoje korzenie, a pozór idealnego nacjonalizmu był jedynie etapem we właściwym rozwoju powszechnego ducha gojowskiego. . . . Dzisiaj, gdy rasa triumfuje nad ideałem, antysemityzm obnaża swoje kły, a do bezdusznej odmowy najbardziej podstawowego prawa człowieka, prawa do azylu, dodano tchórzliwą zniewagę. Nie tylko jesteśmy wykluczeni, ale w nieomylnym języku praw imigracyjnych mówi się nam, że jesteśmy „gorszym” narodem. Bez moralnej odwagi, by stawić czoło swoim złym instynktom, kraj przygotowywał się, za pośrednictwem swoich dziennikarzy, przez długi ciąg oczerniania Żyda, a gdy wystarczająco zainspirowany popularnymi i „naukowymi” miksturami, popełnił czyn. (str. 218–220)

Podobnego zdania jest wybitny żydowski socjolog i aktywista etniczny Earl Raab, który bardzo pozytywnie odniósł się do sukcesów amerykańskiej polityki imigracyjnej, jeśli chodzi o zmianę składu etnicznego Stanów Zjednoczonych od 1965 r.[2]Raab zauważa, że społeczność żydowska przejęła wiodącą rolę w zmianie północno-zachodnioeuropejskiego uprzedzenia amerykańskiej polityki imigracyjnej (1993a, 17) i utrzymuje również, że jednym z czynników hamujących antysemityzm we współczesnych Stanach Zjednoczonych jest to, że „rosnąca heterogeniczność etniczna, będąca wynikiem imigracji, jeszcze bardziej utrudniła rozwój partii politycznej lub masowego ruchu bigoterii” (1995, 91). Lub bardziej kolorowo:

Biuro Spisowe właśnie poinformowało, że wkrótce około połowa populacji amerykańskiej będzie niebiała lub nieeuropejska. I wszyscy będą obywatelami amerykańskimi. Przekroczyliśmy punkt, w którym partia nazistowsko-aryjska będzie mogła zwyciężyć w tym kraju.

My [Żydzi] pielęgnujemy amerykański klimat sprzeciwu wobec bigoterii od około pół wieku. Ten klimat nie został jeszcze doprowadzony do perfekcji, ale heterogeniczna natura naszej populacji sprawia, że staje się on nieodwracalny — i sprawia, że nasze konstytucyjne ograniczenia przeciwko bigoterii są bardziej praktyczne niż kiedykolwiek. (Raab 1993b, 23)

A pisarka Boston Globe, SI Rosenbaum, która w 2019 r. twierdziła, że główną lekcją „Holocaustu” jest to, że „biała supremacja może zwrócić się przeciwko nam w każdej chwili” i że strategia odwoływania się do białej większości „nigdy nie działała dla nas. Nie chroniła nas w Hiszpanii, Anglii, Francji ani Niemczech. Nie ma powodu, aby sądzić, że zadziała teraz”. Centralnym pytaniem żydowskiego zaangażowania politycznego w społeczeństwach zachodnich, jak nalegała, jest „jak przetrwamy jako populacja mniejszościowa”, gdzie jedną wielką zaletą, z której korzysta amerykańscy Żydzi, jest to, że „w przeciwieństwie do innych miejsc, w których rozkwitł etniczny nacjonalizm, USA szybko zbliżają się do pluralizmu mniejszości”. Przewodnictwo nad koalicją grup niebiałych, aby aktywnie sprzeciwiać się interesom białych, jest nowym żydowskim etniczno-politycznym nakazem: „Jeśli Żydzi mają przetrwać w przyszłości, będziemy musieli stanąć po stronie ludzi kolorowych dla naszego wzajemnego dobra”.[3]

Argument „różnorodność jako bezpieczeństwo” został przedstawiony przez Leonarda S. Glickmana, prezesa i dyrektora generalnego Hebrew Immigrant Aid Society, żydowskiej grupy, która od ponad wieku opowiada się za otwartą imigracją do Stanów Zjednoczonych. Glickman stwierdził: „Im bardziej zróżnicowane jest amerykańskie społeczeństwo, tym bezpieczniejsi są [Żydzi]”.[4]Obecnie HIAS jest mocno zaangażowany w rekrutację uchodźców z Afryki, którzy mają emigrować do USA.

Pozytywne nastawienie do różnorodności kulturowej pojawiło się również w innych wypowiedziach na temat imigracji żydowskich autorów i przywódców. Charles Silberman (1985, 350) zauważa: „Amerykańscy Żydzi są oddani tolerancji kulturowej ze względu na swoje przekonanie – mocno zakorzenione w historii – że Żydzi są bezpieczni tylko w społeczeństwie akceptującym szeroki zakres postaw i zachowań, a także różnorodność grup religijnych i etnicznych. To właśnie to przekonanie, na przykład, a nie aprobata homoseksualizmu, sprawia, że przytłaczająca większość amerykańskich Żydów popiera „prawa gejów” i zajmuje liberalne stanowisko w większości innych tak zwanych „społecznych” kwestii”.[5]

Podobnie, wymieniając pozytywne korzyści imigracji, dyrektor waszyngtońskiego biura akcji Council of Jewish Federations stwierdził, że imigracja „to kwestia różnorodności, wzbogacenia kulturowego i możliwości ekonomicznych dla imigrantów” (w Forward, 8 marca 1996, 5). A podsumowując zaangażowanie Żydów w ustawodawcze batalie o imigrację w 1996 r., w artykule w gazecie stwierdzono, że „grupy żydowskie nie zdołały zniszczyć szeregu przepisów, które odzwierciedlają rodzaj politycznej celowości, którą uważają za bezpośredni atak na amerykański pluralizm” (Detroit Jewish News, 10 maja 1996).

Ponieważ liberalna polityka imigracyjna jest żywotnym interesem żydowskim, nie dziwi fakt, że poparcie dla liberalnej polityki imigracyjnej obejmuje całe żydowskie spektrum polityczne. Sidney Hook, który wraz z innymi nowojorskimi intelektualistami może być postrzegany jako intelektualny prekursor neokonserwatyzmu, utożsamiał demokrację z równością różnic i maksymalizacją różnorodności kulturowej (patrz rozdz. 6). Neokonserwatyści byli silnymi zwolennikami liberalnej polityki imigracyjnej, a między przeważnie żydowskimi neokonserwatystami a przeważnie nieżydowskimi paleokonserwatystami doszło do konfliktu w kwestii imigracji z Trzeciego Świata do Stanów Zjednoczonych. Neokonserwatyści Norman Podhoretz i Richard John Neuhaus zareagowali bardzo negatywnie na artykuł paleokonserwatysty zaniepokojonego, że taka imigracja ostatecznie doprowadzi do zdominowania Stanów Zjednoczonych przez takich imigrantów (patrz Judis 1990, 33). Innymi przykładami są neokonserwatyści Julian Simon (1990) i Ben Wattenberg (1991), którzy obaj opowiadają się za bardzo wysokim poziomem imigracji ze wszystkich stron świata, tak aby Stany Zjednoczone stały się tym, co Wattenberg opisuje jako pierwszy na świecie „naród uniwersalny”. Na podstawie ostatnich danych Fetzer (1996) podaje, że Żydzi są nadal o wiele bardziej przychylni imigracji do Stanów Zjednoczonych niż jakakolwiek inna grupa etniczna lub religia.

Jak zauważył żydowski dziennikarz Charles E. Silberman, amerykańscy Żydzi angażują się w tego typu działania, „ze względu na ich historycznie ugruntowane przekonanie, że Żydzi są bezpieczni tylko w społeczeństwie, które akceptuje szeroki wachlarz postaw i zachowań, a także różnorodność grup religijnych i etnicznych”.[6]

Podobnie myśli żydowski felietonista New York Timesa i laureat Nagrody Pulitzera, neokonserwatysta Bret Stephens, jest przekonany, że

Żydzi mogą prosperować i być bezpieczni na świecie tylko wtedy, gdy dominującymi wartościami są wartości liberalne. Przez liberalne nie mam na myśli Kamali Harris i Elizabeth Warren, mam na myśli liberalne w klasycznym sensie, szacunek dla pluralizmu, nacisk na tolerancję, nacisk na wolności jednostki, te baldachimy wartości, które są DNA tego, co nazywamy liberalno-demokratycznym społeczeństwem. Administracja Trumpa reprezentuje znaczący i niebezpieczny regres od tych wartości. Uważam, że komentarze, postawa tej administracji wobec imigracji, imigracji meksykańskiej, imigracji latynoamerykańskiej, są skandalem. Bycie antyimigranckim wydaje mi się sprzeczne z etosem wartości liberalnych, które były tak korzystne dla nas, Żydów. To odwrócenie liberalizmu, nie tylko w odniesieniu do imigrantów, ale także w odniesieniu do stosunku do mediów, nieuprzejmości i ataków na podstawowe instytucje rządowe, jest, moim zdaniem, w dłuższej perspektywie niebezpieczne dla Żydów, ponieważ trudno mi sobie przypomnieć nieliberalne porządki w przeszłości, które nie zbuntowałyby się przeciwko Żydom, i trudno mi sobie wyobrazić populistyczne porządki w przeszłości, które nie zakończyły się buntem przeciwko Żydom […].[7]

Jako Żyd, George Soros, jeden z najwierniejszych propagatorów multikulturalizmu i różnorodności seksualnej, czuje się komfortowo i swobodnie, aby działać tak, jak chce, tylko w krajach wielorasowych, wieloetnicznych i pluralistycznych. W krajach podzielonych na kilka enklaw seksualnych, etnicznych i rasowych, gdzie mniejszości mogą żyć swobodnie zgodnie ze swoimi zwyczajami i gdzie dozwolone są najbardziej dekadenckie obyczaje, Żydzi w tym bałaganie czują się jak ryby w wodzie. „Mój ojciec”, wyjaśnia Alex Soros, „jest przekonany, że Żyd może czuć się bezpiecznie tylko w świecie, w którym wszystkie mniejszości są chronione. Walczysz o otwarte społeczeństwo, ponieważ jako Żyd możesz żyć tylko w takim społeczeństwie, chyba że zostaniesz nacjonalistą i będziesz walczył tylko o swoje prawa we własnym kraju”,[8]jak na przykład w Izraelu…

Jak zauważa francuski pisarz Hervé Ryssen w swojej książce Le fanatisme juif ( Fanatyzm żydowski ), Elie Wiesel wyraził tę ideę bardzo dobrze w swoich Wspomnieniach :

Spędziłem szabat z żydowską rodziną w Bombaju” – pisze. Poszedłem do synagogi. Żydzi z dumą opowiadali mi o swoim sukcesie. Sassoonowie i Kadouri to bogate rodziny, dynastie, ale nikomu nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby ich nienawidzić z powodu ich pochodzenia lub żydowskich powiązań; w tym rozległym kraju jest tak wiele grup etnicznych, tak wiele języków, tak wiele kultur, tak wiele tradycji, że Żydzi nie wyróżniają się jako konkretna grupa.[9]

Tak należy interpretować oświadczenie Anthony’ego Blinkena na temat znaczenia promowania praw LGBTQ+ na całym świecie. Aby zwyciężyć i zrealizować swoje hegemoniczne cele, etniczność żydowska musi stworzyć przyjazny Żydom świat. W poniższym cytacie przedstawiliśmy w nawiasach prawdziwe znaczenie tego oświadczenia. To jest dwójmyślenie w najlepszym wydaniu. Żydzi tacy jak Charles E. Silberman, Bret Stephens, George Soros i Elie Wiesel cytowani powyżej, są jak ryby w wodzie w krajach opisanych poniżej, z moimi interpolacjami:

Obrona i promowanie praw LGBTQI+ na całym świecie to właściwa rzecz do zrobienia, ale poza tym jest to mądra i konieczna rzecz do zrobienia dla naszego kraju [dla Żydów], dla naszego bezpieczeństwa narodowego [bezpieczeństwa narodowego Żydów], dla naszego dobrobytu [dobrostanu Żydów]. I dlaczego tak jest? To dość podstawowe. Jeśli rozejrzysz się po świecie i spojrzysz na kraje, które szanują prawa społeczności LGBTQI+, są one bardziej stabilne [niestabilne], są zdrowsze [moralnie i fizycznie zepsute], są bardziej zamożne [zubożałe, zadłużone], są bardziej demokratyczne [są bardziej podatne, osłabione i w rezultacie bardziej filosemickie]. Ci, którzy tego nie robią, nie są [ci, którzy tego nie robią, są zbyt silni i antysemiccy]. I to jest dość fundamentalna rzecz, ponieważ świat stabilnych [niestabilnych], zdrowych [niezdrowych], zamożnych [zubożałych], demokratycznych krajów [bardziej podatnych, osłabionych i bardziej filosemickich] jest światem dobrym dla Stanów Zjednoczonych [Żydów]. Świat, który prezentuje przeciwieństwo [silny i moralnie zdrowy] nie jest [dobry dla Żydów]. I istnieje bezpośrednia korelacja — bezpośrednia korelacja — między krajami szanującymi te prawa a zdrowiem ich społeczeństw [zdrowiem społeczeństwa żydowskiego], jak widzimy każdego dnia.

Brytyjski arystokrata Anthony M. Ludovici,

[…] nie ma powodów, ani antropologicznych, ani historycznych, aby uważać Żydów za coś innego niż określony, wysoce wyspecjalizowany typ ludzkości. Od swoich przodków Beduinów odziedziczyli pewne cechy, z których niektóre zostały zachowane w znacznym stopniu niezmienione do dziś. Zachowaniu przez nich tych przodków sprzyjały częściowo okoliczności ich historii jako ludu, a częściowo pierwotny pęd, jaki posiadały same cechy. Wśród bardziej wyrazistych z tych cech: ukryta tendencja do demokratycznego i liberalnego poglądu na świat, która staje się aktywna i bojowa, gdy Żydzi stają przed problemem osiedlenia się wśród konserwatywnego ludu. Ta demokratyczna i liberalna tendencja ma dwa możliwe korzenie — nawyk indywidualnej wolności i nieobowiązywania nikogo w państwie koczowniczym; i uznanie przez Żydów, gdy mają do czynienia z narodem konserwatywnym lub zorganizowanym na wzór arystokratyczny, pożyteczności opowiadania się po stronie i wspierania wszystkich tych elementów w kraju, które podważają tradycje konserwatywne i arystokratyczne.[10]

Odniesienia

Higham, J. (1984). Wyślij to do mnie: imigranci w miejskiej Ameryce , wyd. poprawione. Baltimore: Johns Hopkins University Press.

Isaacs, SD (1974). Żydzi i polityka amerykańska . Garden City, NY: Doubleday.

Judis, J. (1990). Konserwatywny krach. The American Prospect (jesień): 30–42.

Kallen, HM (1915). Demokracja kontra tygiel. Nation 100 (18 i 25 lutego): 190–194, 217–220.

——— (1924). Kultura i demokracja w Stanach Zjednoczonych. Nowy Jork: Arno Press.

Raab, E. (1993a). Jewish Bulletin (23 lipca).

——— (1993b). Jewish Bulletin (19 lutego).

——— (1995). Czy antysemityzm może zniknąć? W: Antisemitism in America Today: Outspoken Experts Explode the Myths , red. JA Chanes. Nowy Jork: Birch Lane Press.

Samuel, M. (2022). You Gentiles ; przedmowa Kevina MacDonalda. Antelope Hill; oryg. wyd.: Harcourt, Brace, 1924.

Simon, J. (1990). Kwestie populacji: ludzie, zasoby, środowisko i imigracja. New Brunswick, NJ: Transaction Press.

Svonkin, S. (1997). Żydzi przeciwko uprzedzeniom: Amerykańscy Żydzi i walka o wolności obywatelskie. Nowy Jork: Columbia University Press.

Wattenberg, B. (1991). Pierwszy naród uniwersalny: główne wskaźniki i idee dotyczące wzrostu Ameryki w latach 90. XX wieku . Nowy Jork: Free Press.

Notatki

[1] Dr Ricardo Duchenes, Wielkość i ruina: autorefleksja i uniwersalizm w obrębie cywilizacji europejskiej , Antelope Hill, 2025.

[2] Raab był związany z ADL i jest emerytowanym dyrektorem wykonawczym Perlmutter Institute for Jewish Advocacy na Brandeis University. Jest również felietonistą w San Francisco Jewish Bulletin. Jest między innymi współautorem, wraz z Seymourem Martinem Lipsetem, The Politics of Unreason: Right-Wing Extremism in America, 1790–1970 (Lipset & Raab 1970), tomu z serii książek o antysemityzmie w Stanach Zjednoczonych sponsorowanej przez ADL i omawianej w rozdziale 6. Lipset jest uważany za członka New York Intellectuals omawianego w rozdziale 7.

[3] SI Rosenberg, „Szokująco duża liczba Żydów chętnie współpracowała z supremacją białych”, The Boston Globe (1 marca 2019).

https://www.bostonglobe.com/ideas/2019/03/01/ostatnia-temptation-michael-cohen/1d1163vl6NuUpSndJ7wOpO/story.html

[4] Cattan, N. (2002). „Społeczność kwestionuje „otwarte drzwi”: zażarta debata na temat imigracji”. Forward , 29 listopada.

[5] Co więcej, głęboką obawę, że etnicznie i kulturowo jednorodna Ameryka zagrozi interesom Żydów, można dostrzec w komentarzach Silbermana (1985, 347–348) na temat atrakcyjności Żydów dla „Partii Demokratycznej… z jej tradycyjną gościnnością wobec grup etnicznych niebędących WASP-ami… Wybitny ekonomista, który stanowczo nie zgadzał się z polityką ekonomiczną Mondale’a, mimo to na niego głosował. „Oglądałem konwencje w telewizji” — wyjaśnił — „i Republikanie nie wyglądali na ludzi, których lubię”. Ta sama reakcja sprawiła, że wielu Żydów głosowało na Cartera w 1980 roku, pomimo ich niechęci do niego; „Wolę żyć w kraju rządzonym przez twarze, które widziałem na konwencji Demokratów, niż przez te, które widziałem na konwencji Republikanów” — powiedział mi znany autor.

[6] Charles E. Silberman, A Certain People: American Jews and Their Lives Today , Simon and Schuster, 1985. Cytowane przez Scotta Howarda w The Transgender-Industrial Complex , Antelope Hill Publishing, s. 116.

[7] Bret Stephens, w World Values Network, „ Żydzi są bezpieczni tylko wtedy, gdy dominującymi wartościami są wartości liberalne ”, altCensored, 29 grudnia 2018.

[8] Michael Steinberger, „George Soros postawił wszystko na liberalną demokrację: teraz boi się, że przegrywa”, The New York Times Magazine , 17 lipca 2018 r.

[9] Elie Wiesel, Mémoires, tom I, Le Seuil, 1994, s. 20-30. 287.

[10] Anthony M. Ludovici, Żydzi i Żydzi w Anglii , Boswell Publishing Co. Ltd., 1938, s. 179."

Źródło →


ŻADNE dziecko Amiszów nie ma raka, cukrzycy ani autyzmu


Wśród Amiszów wskaźnik przeżywalności COVID-19 był 90 razy wyższy niż wśród reszty Ameryki.

Kompleksowe badanie: ŻADNE dziecko Amiszów nie ma raka, cukrzycy ani autyzmu.

DLACZEGO ?

SD Wells, 7 lipca 2023 r.

„Obecna liczba Amiszów w Ameryce szybko zbliża się do 400 000, przy czym największe skupiska, liczące 90 000 osób, znajdują się w Pensylwanii, a 82 000 w Ohio. Amisze żyją już w 32 stanach USA i mają średnio 7 dzieci na rodzinę, co oznacza, że populacja szybko rośnie.

W zupełnie nowym, kompleksowym badaniu (stan na czerwiec 2023 r.), przedstawionym Senatowi Stanu Pensylwania przez Steve’a Kirscha, obliczono, że typowe choroby przewlekłe praktycznie nie występują lub są bardzo rzadko spotykane u dzieci amiszów, które są w 100% niezaszczepione.

Do przewlekłych schorzeń, nazywanych również chorobami i zaburzeniami, którym można zapobiegać, a które dotyczą niemal wszystkich zaszczepionych dzieci w populacji USA, zalicza się choroby autoimmunologiczne, choroby serca, cukrzycę, astmę, ADHD, zapalenie stawów, raka i oczywiście autyzm (ASD i zespół Aspergera).

Eksperci zasiadający w panelu zeznawali na temat zdrowia dzieci amiszów w porównaniu do zaszczepionych dzieci amerykańskich. Być może zniechęcanie ludzi do szczepień jest dobrym pomysłem dla wszystkich fanatycznych zwolenników szczepień, którzy uważają, że każdy zwolennik naturalnego zdrowia jest „teoretykiem spiskowym”, gdy mówi o brudnych szczepionkach, skutkach ubocznych poszczepiennych i zgonach poszczepiennych.

W swoich zeznaniach aktywiści na rzecz zdrowia wyjaśnili, dlaczego raporty na temat zdrowia dzieci amiszów w ogóle nigdy nie zostały opublikowane:

„Po dziesięcioleciach badań nad Amiszami nie powstał żaden raport, ponieważ jego opublikowanie byłoby druzgocące. Pokazałoby to, że CDC (Centra Kontroli i Zapobiegania Chorobom) szkodziło społeczeństwu przez dziesięciolecia, nic nie mówiąc i ukrywając wszystkie dane. Dr Peter McCullough, czołowy amerykański kardiolog, autor wielu recenzowanych i opublikowanych prac, zeznawał przed Senatem Stanów Zjednoczonych i legislaturami w całych Stanach Zjednoczonych na temat zagrożeń związanych ze szczepionkami, w tym szczepieniami przeciwko mutacji genu COVID-19.

A skoro mowa o pandemii: Amisze NIE izolowali się, NIE nosili masek i z pewnością NIE „zaszczepili się” przeciwko grypie w laboratorium w Wuhan. Zignorowali wszystkie recepty, łącznie ze śmiertelnymi zastrzykami przeciwzakrzepowymi. I zgadnij, co się stało?

Wśród Amiszów wskaźnik przeżywalności COVID-19 był 90 razy wyższy niż wśród reszty Ameryki.

Oprócz zwolenników naturopatii, nikt nie chce o tym rozmawiać. Jeśli napiszesz coś na ten temat w mediach społecznościowych, zostaniesz natychmiast zablokowany, a twoja treść zostanie oznaczona jako „dezinformacja”.

Dlaczego tak ważne jest unikanie szczepień jak ognia? Wystarczy spojrzeć na wszystkie użyte składniki, w tym na konserwanty, emulgatory, adiuwanty, genetycznie modyfikowane bakterie, zmutowane wirusy i środki sterylizujące. Wszystko to jest ogłaszane publicznie. Nikt nigdy nie powinien wstrzykiwać sobie tego środka do krwiobiegu lub tkanki mięśniowej, gdyż omija on naturalne mechanizmy obronne organizmu, w tym skórę, płuca i przewód pokarmowy. Te toksyczne i czasami śmiertelne składniki obejmują rtęć (duże dawki w szczepionce przeciw grypie!), krew ludzką (albuminy z aborcji), śmiertelne wirusy świń zwane cirkowirusami (w szczepionkach rotawirusowych Rotateq), krew orła, krew psa, zakażone komórki nerek małp zielonych, sukralozę, glutaminian sodu (MSG), krew krowią i kurzą, jaja, produkty mleczne, antybiotyki, olej arachidowy (stąd wszystkie te śmiertelne alergie na orzeszki ziemne), lateks (z osłonek igieł i fiolek, które przebijają igły), aluminium i wiele innych.

Źródło →

niedziela, 18 maja 2025

Walczymy o moralne przebudzenie Polaków


Gizela Jagielska, wicedyrektor szpitala w Oleśnicy, która zabiła Felka w 9-tym miesiącu ciąży zastrzykiem w serce z chlorku potasu, udzieliła wywiadu Wysokim Obcasom – feministycznemu dodatkowi do Gazety Wyborczej. Jagielska przedstawiła w nim historię stosowania chlorku potasu w swoim szpitalu.

Jak powiedziała: “Był krótki moment, kiedy nie stosowaliśmy chlorku potasu. Byłam przy jednej takiej aborcji w 26. tygodniu. Matka nie chciała, by to się odbyło bez podania chlorku potasu, ale my nie byliśmy jeszcze pewni, co możemy, a czego nie. I powiem tak: ani ja, ani nikt z mojego personelu nigdy więcej nie chcielibyśmy w czymś takim uczestniczyć.”

Nie wiemy jak dokładnie mogły wyglądać te przerażające wydarzenia w Oleśnicy. Wiemy jednak jak takie aborcje, wykonywane przez wywołanie porodu i urodzenie żywego dziecka, wyglądały w innych szpitalach.

Jak przed laty relacjonowała dla mediów Agata Rejman, położna szpitala w Rzeszowie, która odmówiła udziału w mordowaniu dzieci: “mordowane są nawet 5-, 6-miesięczne chore dzieci nienarodzone. Są wyciągane za nóżki z łona matki, często rozrywane na pół i wrzucane do wiadra. Jeśli się nim nie mieszczą, są w nim upychane.”

Pani Rejman, która nie wyraziła zgody na udział w aborcjach, ze szczegółami  zrelacjonowała jeden z mordów na dziecku, którego była zmuszona być świadkiem: “koleżanka twierdzi, że według niej po narodzinach to dzieciątko oddychało. Zauważyła podniesienie klatki piersiowej i łapanie oddechu – wspomina. – Dzieciątko zostało położone na metalowym stoliku, a my musiałyśmy asystować lekarzowi przy dalszym zabiegu, inaczej mogłybyśmy zostać oskarżone o narażenie pacjentki na utratę życia. Potem znowu wróciłyśmy do tego dzieciątka, musiałyśmy znaleźć największe wiadro w szpitalu, bo to było duże dziecko.”

Od tego czasu w dziedzinie mordowania dzieci w łonach matek nastąpił “postęp”. Zamiast wywoływać poród i czekać, aż dziecko umrze z uduszenia, zagłodzenia lub wyziębienia w wiadrze, wykonuje mu się zastrzyk w serce z chlorku potasu.  Chlorek potasu to substancja wykorzystywana np. do przeprowadzania kary śmierci oraz do uśmiercania zwierząt. W przypadku kary śmierci skazanemu przed zastrzykiem podaje się znieczulenie.

Zwierzę przed podaniem chlorku potasu jest usypiane. Tymczasem dziecko w łonie matki nie otrzymuje podobnych „ulg”. Wstrzyknięcie dziecku chlorku potasu prowadzi do zawału serca, w wyniku którego dziecko umiera. Po wstrzyknięciu chlorek potasu natychmiast pobudza układ nerwowy, co sprawia ogromny ból. Następnie osoba zaczyna mieć problemy z oddychaniem. Dzieje się tak przez skurcze serca, które uniemożliwiają normalny przepływ tlenu. Taka osoba zaczyna się dusić. Pojawiają się również drgawki. Jakby tego było mało, drażniące właściwości substancji wywołują piekący ból. Procesowi towarzyszy również odczucie określane jako „rozrywanie serca od środka”. Chlorek potasu ostatecznie doprowadza do śmierci przez niedotlenienie mózgu, co kończy się śmiercią.

W ten sposób z rąk Gizeli Jagielskiej zginął Felek. W dziewiątym miesiącu ciąży rozwinięty układ nerwowy pozwala odczuwać dziecku ból, tak samo jak nam. Od momentu podania chlorku potasu dziecko intensywnie rzuca się w łonie matki aż do śmierci. Testem, który pokazuje stan moralny społeczeństwa, jest stosunek do najsłabszych. Najsłabszym ze słabych jest dziecko w łonie matki, które nie może nawet zawołać o pomoc. W dzisiejszym świecie niewinne dzieci są traktowane gorzej od skazańców i zwierząt. W Polsce można zabić każde dziecko do końca ciąży.   Jeśli chcemy, aby Polska trwała, musimy zacząć od odbudowy moralności. Stosunek do dzieci w łonach matek nie jest „kwestią zastępczą”. Jest fundamentem moralnym narodu. Wbrew zapisom konstytucyjnym kodeks karny traktuje dziecko przed narodzeniem jak rzecz, którą dowolnie może dysponować matka. Oczywiście wykorzystują tę sytuację inni, przymuszając lub namawiając matki do aborcji, bo dziecko mogłoby się stać problemem dla nich.  Dlatego nasza Fundacja działa na rzecz przebudzenia moralnego Polaków. W sobotę 10 maja przeszliśmy ulicami Oleśnicy odmawiając Drogę Krzyżową.

Na zdjęciu powyżej może Pan zobaczyć bardzo wymowne zdjęcie, zrobione przez fotoreportera Gazety Wyborczej, jak klęczymy przed wejściem do szpitala w Oleśnicy, a za naszymi plecami stoi policja, która ochrania tę placówkę i zapewnia swobodę wykonywania kolejnych aborcji. Walczymy jednak nie tylko w Oleśnicy, ale w całym kraju.

W ciągu najbliższych 2 tygodni publiczne modlitwy i akcje informacyjne odbędą się m.in. w: Dynowie, Tomaszowie Mazowieckim, Lublinie, Chełmie, Rudzie Śląskiej, Mielcu, Kielcach, Wieliczce, Zabrzu, Dęblinie, Tychach, Słomnikach, Bielsku-Białej, Zgierzu i Strykowie. Szczegółowy harmonogram akcji na naszej stronie. Oprócz tego, odbywają się kolejne kampanie furgonetkowe oraz billboardowe.

  Kontakt z prawdą o aborcji budzi sumienia i ma bezpośredni wpływ na życiowe decyzje Polaków, w tym na decyzje wyborcze. Trzeba docierać do milionów kolejnych osób i ukształtować ich sumienia, zanim zostaną one zniszczone i zainfekowane przez aborcyjną propagandę. Kluczowe jest przebudzenie sumień polityków, aby stanęli w obronie dzieci i podjęli działania na rzecz realnej ochrony życia w Polsce.

Proszę Pana o wsparcie naszych działań. W najbliższym czasie potrzebujemy ok. 17 000 zł. Może Pan przekazać 50 zł, 100 zł, 200 zł, lub dowolną inną kwotę, jaka jest dla Pana obecnie możliwa, aby umożliwić nam dotarcie do sumień kolejnych Polaków i sprawienie, że aborcja stanie się dla nich czymś nie do pomyślenia.

Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667
Fundacja Pro – Prawo do życia
ul. J. I. Kraszewskiego 27/22, 05-800 Pruszków
Dla przelewów zagranicznych – Kod BIC Swift: INGBPLPW

Z wyrazami szacunku
Mariusz Dzierżawski

sobota, 17 maja 2025

Żydowska kłamczucha szefem rady muzeum w Auschwitz


Wczoraj, 12 maja br., w Oświęcimiu, podczas posiedzenia nowej kadencji Rady Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, wręczono nominację na szefa tej instytucji. Została nim skompromitowana pseudohistoryk, oskarżająca Polaków o czynny udział w tzw. „holokauście”, Barbara Engelking.

Żydowska kłamczucha i manipulantka została szefem Rady Muzeum Auschwitz. Nominację wręczył jej obecny dyrektor Muzeum, Piotr Cywiński, działający z upoważnienia minister kultury w rządzie Donalda Tuska, Hanny Wróblewskiej.

Zgodnie z przepisami Ustawy o muzeach, Rada Muzeum pełni funkcje opiniodawcze i nadzorcze. M.in. opiniuje roczne plany pracy i czuwa nad wypełnianiem misji muzeum tj. zakłamywania historii tego miejsca, uwypuklania cierpienia żydów i rugowania pamięci o polskich ofiarach, zamieniając ich w katów.

Żydówka Engelking od lat dzieli opinię publiczną. Jej medialne wystąpienia, publikacje i konferencje wykraczają daleko poza granice akademickiej refleksji. Znana jest z wypowiedzi uderzających w narodową godność, oraz fałszujących naszą historię. W 2023 roku na antenie TVN24 powiedziała: „Żydzi nieprawdopodobnie rozczarowali się Polakami. Polacy mieli potencjał, by stać się sojusznikami Żydów i można było mieć nadzieję, że będą się inaczej zachowywać, że będą neutralni, że będą życzliwi, że nie będą do tego stopnia wykorzystywać sytuacji i nie będzie tak rozpowszechnionego szmalcownictwa.”

To nie był odosobniony przypadek. Już wcześniej, w 2018 roku, Engelking mówiła w imieniu Polaków: – Już wiemy, że współuczestniczyliśmy, że donosiliśmy, wydawaliśmy, mordowaliśmy, a teraz potrzebujemy jakiegoś zewnętrznego autorytetu, jakichś liczb. W swojej pracy pseudobadawczej skupiła się na fałszowaniu przekazów historycznych, tak by uwypuklić udział Polaków w mordowaniu żydów.

Kilka lat temu, żydówka zasłynęła jeszcze innymi słowami: – Dla Polaków to była po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć, a dla Żydów to była tragedia, to było dramatyczne doświadczenie, to była metafizyka – powiedziała w kontekście losu osób prześladowanych podczas okupacji hitlerowskiej.

Ten strumień talmudycznej świadomości to podręcznikowy przykład żydowskiego rasizmu i szowinizmu. Dodajmy, że w całej twórczości tej kobiety nie był to incydent odosobniony – przejawów jej antypolskich uprzedzeń można wskazać znacznie więcej.

W 2021 roku Sąd Okręgowy w Warszawie nakazał Barbarze Engelking oraz jej wspólnikowi Janowi Grabowskiemu przeproszenie za przedstawienie w ich publikacji „Dalej jest Noc” jednej z opisanych postaci jako współwinnej śmierci Żydów podczas okupacji. Pseudohistorycy oczernili Polaka, bo pasowało im to do ogólnej koncepcji współudziału naszego narodu w „holokauście”. Opanowany przez żydów Sąd Apelacyjny, wbrew faktom uchylił jednak ten wyrok.

Książka była ostro krytykowana m.in. przez Instytut Pamięci Narodowej. Historyk Piotr Gontarczyk wskazywał, że autorzy „wielokrotnie dopuścili się absolutnie niedopuszczalnych metod, polegających na wycinaniu fragmentów tekstów, zmieniania poszczególnych wyrazów i treści zdań na przeciwne”.

Nominacja Engelking to kolejny akt na drodze biczowania Narodu Polskiego oraz pomniejszenia winy Niemiec w dziele zagłady Żydów. W perspektywie czasowej, celem wymyślania rzekomych polskich zbrodni jest wymuszenie rozbójnicze tzw. mienia bezdziedzicznego.

NASZ KOMENTARZ: W Wolnej Polsce osoby takie jak Barbara Engelking nie będą piastować żadnych eksponowanych stanowisk. Z publicznymi instytucjami będą mieć tylko tyle wspólnego, że będą na wikcie zakładu karnego.

https://www.magnapolonia.org/