piątek, 11 kwietnia 2025

Honor, kastet i pałka - o kulisach pewnego pobicia


Siedmiu na jednego

Na placu Narutowicza Mostowicz wysiadł z tramwaju [1] i znalazł się po nieparzystej stronie ulicy. Kiedy zbliżył się do skraju chodnika i zaczął przechodzić przez jezdnię, dwa stojące nieopodal auta ruszyły w jego kierunku. Po Warszawie, a zwłaszcza po jej obrzeżach, jeździło wtedy niewiele samochodów, a ich kierowcy uważali nierzadko, że ograniczenia szybkości oraz inne przepisy ruchu drogowego stworzono dla dorożek, a nie dla nich, i że to pieszy powinien uważać, aby nie dostać się pod koła. Redaktor Mostowicz cofnął się na chodnik, czekając, aż rajdowcy przejadą.

Jednak oba auta gwałtownie skręciły w lewo, przecięły aleję Grójecką i z piskiem opon zahamowały tuż przy nim, blokując mu przejście. Wyskoczyło z nich kilku rosłych mężczyzn, którzy zaczęli okładać go pałkami, zanim zaskoczony dziennikarz zdołał w jakikolwiek sposób zareagować. Mostowicz, choć był wówczas człowiekiem niespełna trzydziestoletnim, sprawnym i wysportowanym, nie miał większych szans z siedmioma pałkarzami. Szybko stracił przytomność i osunął się na bruk, a wtedy napastnicy sprawnie chwycili go za ręce i nogi i wrzucili na podłogę jednego z samochodów. Drugie auto zawróciło w kierunku śródmieścia, a pierwsze, z nieprzytomną ofiarą przytrzymywaną przez trzech pasażerów tylnej kanapy, skręciło w przeciwną stronę, w kierunku rogatki.

Krzyki napadniętego i jego oprawców zaalarmowały pełniącego nieopodal służbę posterunkowego Józefa (lub Michała) Kobusa (Kobuza); ten podbiegł do ruszającego samochodu i dał rozkaz zatrzymania się, ale kierowca ani myślał słuchać. Kobus wskoczył więc na stopień auta, jednak został zepchnięty na bruk Grójeckiej. Zdarzenie widziało także kilkoro spóźnionych przechodniów, niektórzy z nich starali się dostrzec nieoświetlone (wbrew przepisom) tablice rejestracyjne i zapamiętać numery. Mimo że całe zajście przebiegło błyskawicznie, bo od momentu zajechania Mostowiczowi drogi do chwili, gdy samochód z ofiarą i porywaczami zniknął w mroku, minęła może minuta, niektórym z nich udało się odczytać pojedyncze litery i cyfry.

Na granicy miasta, na skrzyżowaniu alei Grójeckiej z ulicą Opaczewską, znajdowała się rogatka i posterunek, na którym policjanci kontrolowali przejeżdżające auta. Także pędzącemu buickowi policjant dał znak do zatrzymania się, ale kierowca tylko zwiększył prędkość. Nocne ciemności i dym wydobywający się z rury wydechowej przysłoniły numery rejestracyjne auta. Ze strażnicy wybiegli pozostali dyżurujący policjanci, ale zobaczywszy odjeżdżający wóz, spojrzeli po sobie porozumiewawczo i nie wszczynali już telefonicznego alarmu. Tego buicka doskonale przecież znali i wiedzieli, że ich koledzy na pewno nie będą go ścigać…

Leżący w samochodzie Mostowicz, mimo że ledwo odzyskał przytomność i nie stawiał oporu, został zakneblowany i unieruchomiony wykręcaniem rąk i kopniakami. W końcu, może po półgodzinie szaleńczej jazdy, auto zatrzymało się na skraju lasu. Mostowicz został wyciągnięty i wrzucony do rowu, a napastnicy, których razem z kierowcą było pięciu, znów zaczęli okładać swoją ofiarę pałkami. Ewidentnie znęcali się nad bezbronnym człowiekiem, chcąc mu zadać jak najwięcej bólu. Teraz dopiero zdezorientowany, zaskoczony Mostowicz rozumiał, dlaczego został napadnięty, napastnicy krzyczeli bowiem, że biją „za pisanie o Marszałku”. W końcu jeden z pałkarzy dał znak, że wystarczy. Grożąc Mostowiczowi rewolwerami, bandyci zmusili go do wejścia do lasu, po czym, przechwalając się dobrze wykonaną robotą i ciesząc, że pobity długo zapamięta nauczkę, wsiedli do samochodu i odjechali.

Kiedy Mostowicz usłyszał warkot motoru, powoli wyszedł na szosę krakowską, gdzie zobaczył sznur oświetlonych naftowymi i karbidowymi lampami furmanek ciągnących w kierunku Warszawy. Była pierwsza w nocy, piątek, dzień targowy i liczni podwarszawscy gospodarze jechali z warzywami, owocami i nabiałem, aby przed świtem zająć dobre miejsca na bazarach i placach handlowych przy Grójeckiej. Jeden z woźniców, zapewne skuszony obietnicą dodatkowego zarobku, zgodził się zabrać zakrwawionego, ledwie żywego pasażera i około godziny czwartej nad ranem dowiózł go do domu przy Grójeckiej 44.

Honor, kastet i pałka

Krewni skatowanego dziennikarza natychmiast wezwali lekarza i rano powiadomili o zdarzeniu redakcję „Rzeczpospolitej”; dopiero jej pracownicy po południu, zapewne po dłuższych naradach, powiadomili prokuraturę. Prokurator Świątkowski wraz z zastępcą, podprokuratorem Mieczysławem Siewierskim, niezwłocznie zlecił przeprowadzenie czynności śledczych policjantom z XXIII komisariatu przy ulicy Grójeckiej 32, tego samego, w którym służył posterunkowy Kobus próbujący zatrzymać buicka napastników. Redakcyjni koledzy Mostowicza bardzo szybko skontaktowali się z dziennikarzami z zaprzyjaźnionych i niezaprzyjaźnionych gazet. Jeszcze tego samego dnia o napadzie huczała cała Warszawa.

Tadeusz Mostowicz był przecież jedną z najmocniej świecących gwiazd polskiej publicystyki, jego błyskotliwe felietony z opozycyjnej, chadeckiej „Rzeczpospolitej”, podpisywane inicjałami T.M. lub pseudonimem C. Hr. Zan, od dwóch lat żywo komentowano nie tylko w stolicy. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, od zamachu majowego i przejęcia władzy przez marszałka Piłsudskiego i koterię jego fanatycznych zwolenników, która sama ochrzciła się sanacją (czyli „uzdrowieniem”), artykuły redaktora Mostowicza miały coraz ostrzejszy, antysanacyjny charakter. Młody publicysta ze szczególnym uporem domagał się wyjaśnienia losów aresztowanych i przetrzymywanych bez sądu generałów Wojska Polskiego, którzy podczas zamachu majowego opowiedzieli się przeciwko zamachowcom po stronie legalnych władz: Tadeusza Rozwadowskiego, Juliusza Malczewskiego, Bolesława Jaźwińskiego i, zaginionego już na zawsze, Włodzimierza Zagórskiego.

Mało było chyba w dziennikarskim środowisku ludzi, którzy mieliby wątpliwości co do politycznego charakteru bestialskiego napadu, zwłaszcza, że w całym kraju dochodziło do "ostrzegawczych" naruszeń nietykalności cielesnej opozycyjnych dziennikarzy. Z reguły kończyło się na otoczeniu ofiary przez gromadę zbirów, wyzwiskach, szturchaninie albo policzkowaniu.

Ale coraz częściej zdarzały się też przypadki brutalnego, aż do nieprzytomności, katowania ludzi polityki i pióra. 1 października 1926 roku nad ranem uzbrojona w rewolwery i kastety kilkunastoosobowa banda, złożona między innymi z umundurowanych oficerów Wojska Polskiego oraz żandarmów z emblematami służbowymi, wdarła się do mieszkania endeckiego ekonomisty i publicysty, urzędującego posła i byłego ministra skarbu, Jerzego Zdziechowskiego. Napastnicy pobili go do nieprzytomności, a w pokoju, w którym została zalana krwią ofiara, odpalili jeszcze granat łzawiący. W śledztwo, jak głosiły oświadczenia dla prasy, zaangażował się osobiście minister spraw wewnętrznych, generał Felicjan Sławoj-Składkowski, jednak nie przyniosło ono żadnego rezultatu, choć nieoficjalnie powtarzano nazwiska oficerów, którzy mogli wziąć udział w napadzie, między innymi tego, któremu najbardziej mogło zależeć na uciszeniu Zdziechowskiego. Poseł był w sejmie inspiratorem działań zmierzających do odrzucenia projektu budżetu zaproponowanego przez pozamachowy rząd, w związku z czym sam marszałek Piłsudski, teraz nie tylko wódz swojego obozu, naczelny wódz Wojska Polskiego, ale i premier rządu, miał dawać wyraz swojego niezadowolenia. Czy to Marszałek wydał rozkaz pobicia posła? –spekulowano. Czy też była to „prywatna” inicjatywa jego fanatycznych wielbicieli w korpusie oficerskim, oburzonych, że ktoś ma czelność denerwować wskrzesiciela niepodległej ojczyzny? A może to już sprawa państwowa, może w wojsku, w żandarmerii, istnieje specjalna komórka, której zadaniem ma być uciszanie niepokornych parlamentarzystów metodami nieparlamentarnymi?

28 marca 1927 roku w Katowicach czterej napastnicy uzbrojeni w okute żelazem drewniane pałki pobili do nieprzytomności Władysława Zabawskiego, publicystę i redaktora naczelnego dziennika „Polonia”, blisko związanego z chadecją i Wojciechem Korfantym (który był także współwłaścicielem „Rzeczpospolitej”).

Zabawski do końca życia pozostał inwalidą. Trzech z czterech napastników udało się ująć tuż po napadzie – okazało się, że są to młodzi robotnicy, byli powstańcy śląscy, a teraz wielbiciele Piłsudskiego, sanacji, działający ze świadomej lub nieświadomej inspiracji sanacyjnego wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego, który na Śląsku przedstawiał się jako najwierniejszy realizator wizji Marszałka. Przed policją zeznali, że ich czyn miał motywacje polityczne, jakby byli pewni (słusznie zresztą), że będzie to potraktowane jako poważna okoliczność łagodząca. Skazano ich na niedługie kary pozbawienia wolności za „czynne znieważenie” Zabawskiego, a ich rychłe wyjście na wolność opozycyjni dziennikarze odczytywali jako wyraźne ostrzeżenie. Siedziba redakcji „Polonii” musiała się wkrótce zamienić w twierdzę, ponieważ kilkakrotnie wrzucano do niej bomby.

Z kolei we Lwowie nieznani sprawcy pobili redaktora „Słowa Polskiego” Romana Kordysa, a w Krakowie w równie tajemniczych okolicznościach pobity został redaktor „Głosu Narodu” Jan Matyasik. Stanisław Strzetelski, redaktor naczelny informującego na bieżąco o sprawie Mostowicza endeckiego dziennika „ABC”, który wcześniej był naczelnym „Rzeczpospolitej”, przyjmował Mostowicza do pracy i zachęcał do ostrej publicystyki, także miał osobiste doświadczenia z „obrońcami honoru”. We wrześniu 1921 roku do redakcji endeckiej „Gazety Porannej” (zwanej dwugroszówką) weszło dwóch posłów z popierającego ówczesny rząd Wincentego Witosa PSL „Wyzwolenie”: Juliusz Poniatowski (później m.in. sanacyjny wicemarszałek Sejmu i wielokrotny minister rolnictwa) i Kazimierz Bagiński (notabene dziesięć lat później bezprawnie uwięziony w twierdzy brzeskiej i tam bestialsko pobity). Obaj, pokazując numer gazety z wyjątkowo według nich haniebnym antyrządowym artykułem, spoliczkowali głównego publicystę gazety Antoniego Sadzewicza, mającego skądinąd opinię paszkwilanta; próbującym ich zatrzymać pracownikom redakcji zagrozili rewolwerami. Sprawcy, jako że przysługiwał im immunitet poselski, pozostali bezkarni.

Strzetelski na łamach „Rzeczpospolitej” potępił ten akt agresji i podał w wątpliwość honor polityków napadających we dwóch na jednego, osłaniających się rewolwerami i immunitetem. Poseł Poniatowski w odpowiedzi wyzwał Strzetelskiego na pojedynek –jako obrażonemu przysługiwała mu możliwość wyboru broni i zdecydował się na szable. Nawet życzliwi Poniatowskiemu twierdzili, że było to mało szlachetne, bowiem jako były oficer Legionów wyćwiczony w szermierce miał przewagę nad przeciwnikiem, także weteranem, ale walczącym jako szeregowiec karabinem, w dodatku inwalidą, niewidomym na jedno oko. 14 grudnia odbył się pojedynek, podczas którego Poniatowski zadał Strzetelskiemu dwie niegroźne dla życia rany, co zapewne miało być aktem wyjątkowej wielkoduszności, bo pozwoliło zakończyć walkę.

(...)

Legenda i plotka

Pobicie i porwanie Tadeusza DołęgiMostowicza, tak jak wiele innych wydarzeń z jego życia, wkrótce stało się legendą, opowiadaną w coraz liczniejszych wersjach i odmianach.

W poprzednim rozdziale, na podstawie dostępnych dziś źródeł, próbowałem zrekonstruować jego przebieg, a także śledztwo, które zakończyło się co prawda procesowym fiaskiem, ale po czterdziestu latach prokurator Siewierski opowiedział o nim dziennikarzowi Jerzemu Rawiczowi. Dzięki temu mogliśmy poznać głównego sprawcę i domyślać się, kto mu pomagał i kto mógł zlecić skatowanie dziennikarza. Warto jednak przyjrzeć się kilku wersjom alternatywnym, choćby po to, żeby zasygnalizować motyw, który będzie przewijał się przez całą naszą opowieść: życie Tadeusza DołęgiMostowicza obrosło ogromną liczbą różnych, często wykluczających się opowieści, tym mniej wiarygodnych, z im większą pewnością powtarzanych.

Jerzy Rawicz, notabene w tej samej książce, w której zamieścił swoją rozmowę z prokuratorem Siewierskim o utrąconym śledztwie w sprawie porwania Mostowicza sprzed domu na ulicy Grójeckiej, jego skatowania i porzucenia, bez słowa komentarza, jakby od siebie, podaje także taką wersję wydarzeń:

Nie przebrzmiały jeszcze echa sprawy Zagórskiego, kiedy przyszła kolej na następną ofiarę. Sprawa nie zakończyła się tak tragicznie jak poprzednia, niemniej, stanowiąc ogniwo w łańcuchu jednorodnych wydarzeń, wzmogła uczucie niepokoju w społeczeństwie. Tym razem chodziło o felietonistę prasy endeckiej i powieściopisarza, Tadeusza DołęgęMostowicza, autora cieszącej się przed wojną powieści Kariera Nikodema Dyzmy, będącej niesłychanie ostrą i celną satyrą na sanacyjne „góry” i stosunki wśród rządców kraju. Technika tej napaści nie odbiegała od zastosowanej przy skatowaniu Nowaczyńskiego. „Aresztowano” Dołęgę podczas jednej z jego licznych nocnych wędrówek po knajpach w okolicach Zamenhofa–Dzika–Powązki, wsadzono do samochodu, tam odebrano mu pistolet, którym groził, i pistoletem dano „po łbie”, następnie wywieziono do lasku sękocińskiego i tam „zrobiono na szaro”. Po drodze zakomunikowano mu, że to „za te felietoniki”[13].

Rawicz, wytrawny dziennikarz, ewidentnie się tutaj pomylił, przytaczając z pamięci zasłyszaną zapewne jeszcze przed wojną jedną z licznych stugębnych plotek, w których mieszają się plany czasowe i wydarzenia z życia Mostowicza. Kiedy przyszły autor bestsellerów został pobity, nie był jeszcze powieściopisarzem i nie planował nawet napisania Kariery Nikodema Dyzmy. Nie włóczył się także po zakamarkach Dzikiej, Zamenhofa i Powązek. Były to rejony zamieszkane przez głównie żydowską i chrześcijańską biedotę, a mieszczące się tam tanie knajpy, w których zbierał się warszawski półświatek i w których łatwo było stracić portfel, zdrowie, a nawet życie, bywały chętnie odwiedzane przez poszukujących dreszczyku emocji (a może przede wszystkim możliwości zabłyśnięcia w towarzyskim small-talku sensacyjną opowiastką z zakazanej dzielnicy) inteligentów. W czasach pracy dla „Rzeczpospolitej”, kiedy doszło do napadu, Mostowicz był szczerze zdeklarowanym przeciwnikiem spelunek i wszelkiego pijaństwa. W latach trzydziestych, kiedy już stał się sławnym pisarzem i kiedy nad swoim wizerunkiem utracjusza i bon vivanta usilnie pracował, zapuszczał się w wyżej opisane rejony i dbał, żeby o tym wiedziano na mieście. Wtedy także zaopatrzył się w rewolwer, być może jako kolejny wizerunkowy atrybut, choć żadne z dostępnych źródeł nie potwierdza, jakoby miał zwyczaj grożenia nim komukolwiek. Jak pamiętamy, relacjonujący pobicie dwa dni po zdarzeniu dziennikarz „Rzeczpospolitej” uważał za stosowne wspomnieć, że redaktor Mostowicz „nawet laski nie nosi przy sobie”, co oznaczało, że był zupełnie bezbronny wobec siódemki zbirów uzbrojonych w pałki.

Plotka, oparta przecież częściowo na faktach, chętnie wchłania i łączy w sobie elementy sensacyjne, informacje znane publiczności. Pogłoska, jak się zdaje, nieświadomie przytoczona przez Rawicza świadczy o tym, że kiedy już Mostowicz stał się poczytnym pisarzem i uczestnikiem warszawskiej śmietanki towarzyskiej, o sprawie jego porwania wciąż mówiono na mieście, choć właśnie po plotkarsku, bez oglądania się na faktograficzną rzetelność, za to chętnie sprawę podbarwiając innymi dotyczącymi go historyjkami. (...)

Czego chcieli sprawcy?

Tu warto chyba podać w wątpliwość także tę powtarzaną jako oczywistość opinię, że napastnicy chcieli zamordować Dołęgę Mostowicza i tylko zbieg okoliczności sprawił, że im się nie udało. Jeśli w napadzie rzeczywiście brali udział Franciszek Sieczko i Jędrzej Kowalski, doświadczeni w bandyckim fachu, mający już na swoim koncie i zamordowanych, i ciężko skatowanych, to trudno uwierzyć, że nie potrafili wykonać zaplanowanej egzekucji.

Oczywiście, jeśli ktoś okłada człowieka pałą po głowie, to musi liczyć się z tym, że go zabije. Jednak, bez umniejszania bestialstwa samego czynu, trzeba pamiętać, że dziennikarz dał radę samodzielnie wydostać się z lasu i pójść do drogi po pomoc, a następnego dnia wieczorem był już w redakcji „Rzeczpospolitej” na Szpitalnej i składał zeznania przed policją. Trudno także uwierzyć, że Kusiński zorganizował tak skomplikowaną, choć przeprowadzoną nieudolnie, akcję z podmienianiem tablic rejestracyjnych i niemal demonstracyjnym wykorzystaniem samochodu komendanta głównego policji, aby po prostu zamordować dziennikarza, który w publicystyce źle się wyrażał o Marszałku.

Wszystko wskazuje na to, że sprawcy chcieli tylko pobić Mostowicza. Zależało im też na zawiązaniu psychologicznego węzła wzorowanego na intrygach carskiej ochrany. Chcieli, żeby było wiadomo, że dokonali tego policjanci lub ludzie działający na zlecenie policji, ale żeby nie dało się tego w żaden sposób udowodnić. Żeby sprowokować dziennikarzy – i „Rzeczpospolitej”, i innych opozycyjnych tytułów – do napisania o tym, o czym powszechnie było wiadomo, na co dziennikarze i politycy sanacyjni mogliby odpowiedzieć pełnymi świętego oburzenia filipikami w obronie oficerskiego i policyjnego honoru, a organy państwa z całą surowością ścigać potwarców.

Wiele wskazuje na to, że pobicie dziennikarza akceptował, a co najmniej wiedział o nim sam komendant Jagrym Maleszewski. Trudno wyobrazić sobie, żeby oficera, który do samowolnej, przestępczej akcji wykorzystuje samochód tak wysokiego zwierzchnika bez jego wiedzy, nie spotkały żadne konsekwencje. Tym bardziej jeśli prawdziwa była pogłoska, powtarzana wielokrotnie w sejmie m.in. przez marszałka Wojciecha Trąmpczyńskiego, że podczas porwania i pobicia Mostowicza czarnym buickiem kierował osobisty szofer komendanta policji, przodownik Sikora. Tymczasem Maleszewski nie tylko pomógł porucznikowi Kusińskiemu wywinąć się od cywilnego śledztwa, ale kilka miesięcy później skłonił go do odejścia z wojska, awansował na nadkomisarza i zapewnił etat w Komendzie Głównej Policji Państwowej.

Zabicie Dołęgi Mostowicza i porzucenie zwłok na odludziu nie przyniosłoby sprawcom żadnej korzyści. Gdyby w gliniance znaleziono zwłoki młodego felietonisty, pewnie pojawiłyby się w dziennikarskim światku przypuszczenia, że morderstwo było zemstą za jego zaangażowaną publicystykę, jednak motywy działania sprawców pozostałyby nieznane. Mostowicz natomiast usłyszał od sprawców, że biją go za pisanie o Marszałku. Tylko w bardzo złych filmach kryminalnych morderca informuje ofiarę o swoich motywacjach i zdradza jej zawiłości fabuły, bo jest pewien, że nieszczęśnik za chwilę zamilknie na wieki. Po czymś takim ofierze dzięki nieprawdopodobnym zbiegom okoliczności (choćby dzięki nagle pojawiającemu się Samarytaninowi w furmance) udaje się przeżyć i może wszystko opowiedzieć. Jeśli sprawcy poinformowali znanego dziennikarza, za co go biją, to nie musi znaczyć, że bili go właśnie za to, ale raczej, że chcieli, aby taki właśnie powód dotarł do jego kolegów dziennikarzy i opinii publicznej.

Ostrzeżenie dla kolegów

Policjanci i bandyci na policyjnej służbie pobili dziennikarza, żeby pokazać innym opozycyjnym dziennikarzom, że żarty się skończyły. Wolność prasy wolnością prasy, ale skoro cenzura działa opieszale, a przewidujące drakońskie kary dla dziennikarzy rozporządzenie prezydenta Mościckiego o ściganiu dezinformacji i zniesławień jest niechętnie stosowane przez sędziów, to teraz wierni Marszałkowi ludzie czynu wezmą sprawę ochrony honoru wodza w swoje ręce. Dlaczego wybrali właśnie Mostowicza? Może dlatego, że był dziennikarzem „Rzeczpospolitej”, gazety w dużej mierze skompromitowanej, która w grudniu 1922 roku rozpętała wściekłą nagonkę na właśnie wybranego prezydenta Gabriela Narutowicza, nagonkę, która skończyła się morderczymi strzałami Eligiusza Niewiadomskiego. Liczyli więc, że opozycyjna, a także wahająca się teraz – od poparcia zamachu majowego do opozycyjności wobec sanacji – prasa pepeesowska, ludowa i liberalna, nie będzie skłonna zdecydowanie bronić pobitego publicysty, choć jej dziennikarze zrozumieją ostrzeżenie.

Kusiński i jego koledzy z policji wiedzieli też – mówiło się o tym na mieście – że redakcja „Rzeczpospolitej” przygotowuje nadzwyczajny numer gazety poświęcony porwaniu generała Zagórskiego. „Rzeczpospolita” i „ABC” od momentu zaginięcia generała pisały o tej sprawie codziennie i uczyniły z niej priorytet pracy reporterskiej. Redakcje nie tylko nękały pytaniami władze wojskowe i cywilne, ale i bardzo aktywnie poszukiwały świadków oraz przesłanek mogących rzucić światło na los zaginionego. Strona sanacyjna doskonale zdawała sobie sprawę, że reporterzy „Rzeczpospolitej” jeżdżą po kraju, wypytują, szperają – ale nie wiedziała, jakie konkretnie informacje udało się im zdobyć. Zaginięcie generała bardzo interesowało także prasę zagraniczną i coś więcej niż tylko domysły, że w jego porwanie lub morderstwo zamieszani byli wojskowi lub cywilni państwowi notable, mogłoby skompromitować obóz rządzący w Polsce. A gdyby jeszcze się okazało, że o sprawie mógł wiedzieć sam marszałek Piłsudski…

Dziennikarze twierdzili, że mają w tej sprawie sensacyjne informacje, choć szczegóły trzymali w tajemnicy. Obóz władzy mógł być poważnie zaniepokojony możliwością wyjścia na jaw jakichś faktów w tej sprawie, a komórka Kusińskiego mogła dostać polecenie (lub zadziałać z własnej inicjatywy) ostrzeżenia redaktorów „Rzeczpospolitej”, że taka publikacja może się dla nich bardzo źle skończyć. Notabene wydanie specjalne w sprawie Zagórskiego wyszło tydzień po porwaniu Mostowicza i skończyło się dla „Rzeczpospolitej” blamażem. Sensacyjna wiadomość, że zaginiony generał jest przetrzymywany przez wojsko w składnicy na Westerplatte, okazała się fałszywa. A że w tym czasie władze gdańskie i niemieckie czyniły usilne dyplomatyczne starania o odebranie Polsce tego skrawka Wolnego Miasta Gdańska, stało się to dla prasy sanacyjnej okazją do oskarżenia gazety i całej chadecko-endeckiej opozycji o sprzyjanie antypolskiej akcji.

Wbrew temu, co „wiadomo na pewno”, Tadeusz Dołęga Mostowicz nie był najbardziej napastliwym wobec sanacji, czy osobiście marszałka Piłsudskiego, publicystą „Rzeczpospolitej”. Owszem, miał ostre pióro i opowiadał się jednoznacznie przeciwko nowej władzy, ale nawet dziś – kiedy publicyści papierowej prasy nie pozwalają sobie na tak nienawistny język, jaki był na porządku dziennym w latach dwudziestych – nie uznalibyśmy go za szczególnie zajadłego. Podejrzewam, że Kusiński ze swoimi siepaczami wybrał po prostu mężczyznę najmłodszego, najsprawniejszego, o solidnej, lecz smukłej budowie ciała, aby móc bić mocno bez większej obawy, że ofiara nie przeżyje napadu.

A że ostrzeżenie nie odniosło skutku, wkrótce oberwał już starszy i o wiele bardziej napastliwy współpracownik gazety. 23 grudnia 1927 został porwany przez trzech cywilów – wszystko wskazuje na to, że tych, którzy byli wśród porywaczy Mostowicza –w towarzystwie tym razem umundurowanego policjanta pięćdziesięciodwuletni Adolf Nowaczyński. Wywieziony samochodem nad glinianki przy ulicy Obozowej, został pobity tak brutalnie, że na zawsze stracił wzrok w jednym oku.

A Tadeusz DołęgaMostowicz, jak powszechnie wiadomo, po napadzie zniechęcił się do politycznej publicystyki i zaczął planować wyrafinowaną zemstę na swoich katach. A jak wiadomo niezbyt powszechnie, do publicystyki wcale się nie zniechęcił, a pisanie popularnych powieści o wyraźnym polityczno-społecznym przesłaniu planował dużo wcześniej.

Parweniusz z rodowodem 

Jaroslaw Górski

wtorek, 8 kwietnia 2025

Kraszewski - pisarz i ... szpieg


Szpieg, który Francję kochał

Wyrok sądu w Berlinie z 19 maja 1884 roku skazywał Kraszewskiego na trzy i pół roku twierdzy za:

1) przekazanie rządowi francuskiemu tajnej instrukcji marszowej wojsk niemieckich ku granicy zachodniej;
2) usiłowanie zbrodni stanu przez namawianie Arnima Adlera do wydania mu tajemnic wojskowych.

Wpadł podczas rewizji mieszkania, w którym znaleziono trzydzieści listów stanowiących dla prokuratury dowód, że zajmował się zbieraniem informacji o „organizacji militarnej pruskiej”. Naprawdę był winien o wiele gorszych czynów, bo zorganizowania dwóch siatek szpiegowskich: pruskiej, do czego użył austriackiego literata Arnima Adlera i emerytowanego oficera pruskiego Frantza Hentscha, oraz rosyjskiej, o której prokuratura w ogóle nie wspomniała w oskarżeniu. Zadenuncjował go Adler, kiedy Kraszewski chciał zrezygnować z jego usług – zaczął szantażować pisarza, który początkowo mu płacił, a gdy przestał, szantażysta wydał go Niemcom.

O winie zadecydowały jednak dwa inne argumenty przedstawione przez prokuratora.
Pierwszym był osobisty list Bismar cka do sędziów, w którym kanclerz oskarżył Kraszewskiego, że był agentem Towarzystwa Żołnierzy Polskich w Paryżu, wspierającego wszystkie działania rewolucyjne w Europie. Tym jednak, co – moim zdaniem – przeważyło szalę na niekorzyść pisarza, były przytaczane z jego powieści opisy francuskich i niemieckich kobiet. Niemki miały duże ręce i nogi, były brzydkie i niezgrabne.

Wyrok nie okazał się zbyt surowy. Pobyt w twierdzy to jednak nie więzienie. W Magdeburgu czekał na Kraszewskiego dwunastopokojowy dom z muru pruskiego otoczony palisadą, strzeżony. W pokoju piec, żelazne łóżko, umywalnia, komoda, szafka, dwa krzesła, lusterko. Bramy domu otwierano o szóstej, zamykano o dziewiętnastej, izby były niezamykane.

Przechadzka dozwolona między dziewiątą a jedenastą i piętnastą a osiemnastą. O trzynastej obiad. Nie najgorzej, ale nadzwyczajna witalność Giganta zaczęła słabnąć, nerwy wyczerpane procesem odmówiłyby posłuszeństwa, gdyby nie opium, dzięki któremu „cudownego, zwłaszcza w początkach, doświadczał uspokojenia, po użyciu niewielu nawet kropel”. Ogarniały go wtedy „najcudowniejszy, błogi pokój i rezygnacja”.

Przyjaciele i sympatycy pisarza utrzymywali przez pewien czas, że Kraszewski nie był świadomy prawdziwego celu wywiadowczej korespondencji. Nie obrażajmy jego intelektu. Nie tylko wiedział, ale też sam tworzył siatkę informatorów politycznych. Pisał na przykład Zaleskiemu 17 lutego 1873 roku: „Z Berlina będzie, a i z Petersburga musi być, ale muszę być ostrożnym”. Nie czynił też tego wyłącznie z sympatii dla Francji, choć anonimowy agent francuskiej bezpieki twierdził w raporcie z 18 maja 1884 roku, co następuje:

To jasne, że Kraszewski jest na usługach francuskiego Ministerstwa Wojny od 7 lub 8 lat. Nie jest opłacany i czyni to z miłości do Francji. Zarabia dużo pieniędzy jako pisarz.

Istotne były zarówno pieniądze, jak i przekonania polityczne. Głównym informatorem Kraszewskiego w Rosji stał się Adam Kirkor, bankrut ze świetnymi kontaktami w Petersburgu, o którego wartości stanowiła jednak jego żona: piękna, trzydziestoletnia, inteligentna, wykształcona i energiczna Maria z Boczkowskich. Kraszewski uczynił ją swym głównym informatorem w Petersburgu. Umówili się na sześć listów w miesiącu, po dziesięć guldenów za każdy – tylko fakty. Kraszewski – zdaniem Stanisława Kirkora – mógł zarabiać na korespondencjach około sześciuset czterdziestu franków miesięcznie minus koszty.

Jakiej wartości były to informacje? Od plotek po poważne tajemnice. Kirkorowa kupowała informacje między innymi od kancelistów wojskowych. Największą jej zdobyczą był tekst „projektu słowiańskiego” – memoriału zjazdu panslawistów sterowanego przez ochranę – oraz plany rusyfikacji Kościoła katolickiego wraz z informacją o łapówce, jaką wysłannik cara wręczył rzekomo kardynałowi Antonellemu, sekretarzowi stanu w Watykanie. Współpraca zamarła, kiedy zmienił się skład departamentu wywiadu w Ministerstwie Wojny, a w związku z tym skończyły się środki na finansowanie szpiegów. W procesie nie ujawniono korespondencji petersburskich, a członkowie siatki rosyjskiej nie zostali aresztowani.

Mimo rzeczywistego ryzyka cała działalność była dziełem dyletantów i stanowi dobry temat na komedię sensacyjną. Oto na przykład informacje przesyłano sobie oficjalną pocztą (!) i nikt, mimo zapewnień, nie niszczył dokumentów – a jednak nie wpadli! Zawiedli ludzie, ale nie dyskrecja poczty cesarskiej.

W listopadzie 1885 roku Kraszewski wyszedł za kaucją na kilkumiesięczny urlop, z którego wrócić nie miał zamiaru. Umarł niespełna dwa lata później w Genewie.

Dobrze się myśli literaturą 

Ryszard Koziołek

Kałmucja i Kirsan Ilumżynow

 

Kilka dni później byłem w innej części stepu. Na toczkę Badmy Badmajewa, należącą do sowchozu Czyłgir, trafiliśmy przypadkiem. Chcieliśmy wpaść gdziekolwiek na kałmucką herbatę, bo słońce mocno przygrzało i męczyło pragnienie. W stepie zajść do obcych ludzi to rzecz normalna, wędrowca wszędzie przyjmą i ugoszczą. Toczka była wyjątkowo licha. Składała się z obórki, drewnianej budy na narzędzia oraz dwuizbowej chałupy z polepą zamiast podłogi i folią w oknach zamiast szyb.

Ostatnie pieniądze Badma dostał w pracy pięć lat temu. Jak żyje? To proste - mięso i mleko ma swoje, chleb piecze sam. Kiedy kończą się cukier i mąka, wyprawia się z baranem na targ do Elisty. Podrzuca go szwagier, który jest w sowchozie szoferem. Największym problemem są ubrania, na ubrania już nie starcza.

Właśnie włączyli prąd i Badma uruchomił telewizor. Prąd dają godzinę dziennie, akurat w porze, gdy moskiewska telewizja ORTpokazuje amerykańską telenowelę. Pasterz z żoną i trzyletnim synem zasiadają przed ekranem i patrzą pełni skupienia na egzotyczny świat mężczyzn w garniturach i kobiet w pięknych sukniach.

Kirsan Ilumżynow był człowiekiem znikąd. Gdy z początkiem 1993 roku przyjechał do Kałmucji i wystawił swą kandydaturę w wyborach prezydenckich, ludzie wiedzieli o nim tyle, co sam napisał w ulotce: że skończył stosunki międzynarodowe w prestiżowym moskiewskim MGIMO,że prowadzi rozległe interesy i ma mnóstwo pieniędzy. Co prawda od jakiegoś czasu zasiadał w rosyjskiej Radzie Najwyższej jako deputowany z miejscowego okręgu, ale w stepie pojawiał się rzadko. Niektórzy w związku z tym uważali, że słabo zna kałmuckie realia, inni widzieli w nim polityka spoza układów, niezwiązanego z żadną lokalną koterią. Największe emocje budził wiek kandydata - zaledwie trzydzieści jeden lat.

- Kałmucji potrzebny jest chan - mówił Kirsan - dobry i sprawiedliwy chan, który zatroszczy się o każdego pastucha i pochyli nad każdym rybakiem. Chan, co jak Ajuka poprowadzi swój lud do szczęścia i potęgi, ale zarazem chan nowoczesny, idący z duchem czasu, chan na miarę dwudziestego pierwszego wieku. - Niezwykłe to były słowa, nie przypominały wystąpień sowieckich dygnitarzy ani tyrad polityków postkomunistycznych. Niezwykła była cała kampania. Ilumżynow w garniturze od Versacego objeżdżał step dziewięciometrowym lincolnem i bez przerwy potrząsał kiesą: kupował komputery dla szkół, sprzęt medyczny dla szpitali, fundował stypendia naukowcom, wspomagał artystów. Przez miesiąc dopłacał do chleba i mleka - w całej republice te artykuły staniały o połowę. Na gościnne występy ściągnął do Elisty znanych moskiewskich piosenkarzy. Głosujcie na mnie, mamił, a show nigdy się nie skończy.

Urzędowanie zaczął od rozpuszczenia sowietów, czyli rad, i powołania zawodowego parlamentu. Kałmucja stała się pierwszą rosyjską republiką bez władzy radzieckiej. Następnie rozwiązał wszystkie stare ministerstwa - było ich aż czterdzieści - a na ich miejsce utworzył pięć nowych. To rewolucja, tłumaczył wyborcom, pierwsza w byłym Związku Radzieckim kapitalistyczna rewolucja. Zmianom oparł się Lenin. Główna ulica i główny plac w Eliście zachowały jego imię, a pomnik, sięgający drugiego piętra pałacu prezydenckiego, obrócono tak, by wódz bolszewików spoglądał wprost na gabinet Kirsana. Lenin to część naszej historii, objaśniał Ilumżynow, a ja czuję się strażnikiem tradycji. Poza tym babka Lenina była Kałmuczką, więc gdyby wyrzucono mauzoleum z placu Czerwonego, przeniesiemy je do nas, w step.

Z kolei zniósł rozdział Kościoła od państwa. Kałmucja była niegdyś drugim po Tybecie ośrodkiem lamaizmu, z setką churułów i tysiącamilamów. Na rozstajach dróg stały kapliczki -burchany,koczownicy wozili ze sobą z miejsca na miejsce religijne obrazy na płótnie -tanki, wieszane potem w kibitkach. Komunizmu nie przetrwała ani jedna świątynia, nie przeżył ani jeden duchowny. Teraz ruszyła budowa wielkiego kompleksu klasztornego, otwarto buddyjskie szkoły. Prezydent nie dyskryminował innych wyznań. Dał pieniądze na cerkiew, katolicki kościół i luterańską kirchę. W Eliście pojawiły się billboardy: Kirsan z Dalajlamą, Kirsan z patriarchą Aleksiejem, Kirsan z Janem Pawłem II.Ale prawdziwym bogiem Kirsana była mamona.

Początki fortuny Ilumżynowa skrywa mrok. Niewykluczone, że zrodziła się z machlojek na skalę trudną do ogarnięcia, z niewyobrażalnych przekrętów, z hochsztaplerskiej wirtuozerii. Jelcynowska Rosja widziała mnóstwo takich karier. To była codzienność: finansowe piramidy, banki na wariackich papierach, holdingi na lodzie, znikające bez śladu po paru tygodniach. Być może jednak żadna fortuna nie istniała - Ilumżynow dopiero ją budował, a kampanię prowadził za pożyczone pieniądze. Byłby zatem figurantem, pionkiem, narzędziem w ręku tajemniczych mocodawców? Kim byli, jaki układ ich łączył? Ale nikt niczego Ilumżynowowi nie udowodnił, zaś rodacy wierzyli w szczęśliwą gwiazdę geniusza stepów, kałmuckiego wunderkinda, i z zachwytem powtarzali prezydenckie bon moty: „Jeśli jesteś mądry, to czemu brak ci gotówki?”, „Zabierzcie mi wszystko, a za rok znów będę milionerem!”! Była w tym duma z krajana, który zaszedł tak wysoko, była nadzieja, że pociągnie za sobą innych.

Spotkałem go dwa razy. Najpierw w początkach kadencji, gdy na murach wisiały jeszcze plakaty wyborcze, a cały naród trwał w zbiorowym orgazmie. Właśnie wrócił z Moskwy, gdzie świętował sto dni prezydentury, wynająwszy na tę okazję kremlowski Pałac Zjazdów. Przyjął mnie w swoim gabinecie o dwunastej w nocy (gabinet: wielkie biurko z komputerem, stół do narad, w kącie flagi Rosji i Kałmucji, na ścianie bajecznie kolorowatankaz Buddą nauczającym, na stoliku makieta cerkwi katedralnej w Eliście). Robił dobre wrażenie - opanowany, ale z poczuciem humoru, pewny siebie, lecz nie zarozumiały, błyskotliwie inteligentny. Mimo późnej pory wyglądał na rozluźnionego. Mówił, że chce rządzić republiką jak ogromną firmą, w której każdy zna swoje miejsce.

Tamtej nocy widziałem go jeszcze w małym prywatnym klubie. Siedziałem przy stole z całą kałmucką radą ministrów. Zaprosił mnie Menke Koniejew, redaktor naczelny miejscowej gazety i najbliższy współpracownik Ilumżynowa. Rej wodził minister przemysłu, Tamerlan Gasanow, wówczas jeden z najpotężniejszych rosyjskich biznesmenów, latający po świecie własnym odrzutowcem - opowiadał świńskie dowcipy i narzekał na małe kieliszki. Prezydent zajrzał na parę minut, wpadł rozerwać się po pracy.

Minęło kilka lat. Cud nie nastąpił. Kałmucja nie stała się drugim Hongkongiem. Ze stepu napłynęły informacje o procesach politycznych, prześladowaniach opozycji, a także o korupcji, złodziejstwie i nepotyzmie. Przyznane Kałmucji kredyty rozpływały się, miejscowy bank zaczął sam drukować ruble. Łarisa Judina, dziennikarka, która o tym pisała, została zamordowana. Zabójcami okazali się dwaj bliscy współpracownicy Ilumży-nowa. Jemu znów nikt niczego nie udowodnił.

Prezydent oddał się tymczasem ezoteryce. Ogłosił, że jedynym ratunkiem dla świata jest Prawo Moralne, jednakowe dla wszystkich ludzi, oparte na duchowości Wschodu i technicznym postępie Zachodu. Inaczej zapanują siły ciemności. Zaczął wydawać książki:Musi następować aktywne, między-etniczne zjednoczenie na poziomie Ducha, na poziomie Życia Duchowego. A Duch - to Droga do Nieśmiertelności. Niezbędne są planetarne konferencje etniczne, sympozja, zjazdy oraz działający stale etniczny Parlament.Albo:Zombifikacja ludzkości to nie nocne koszmary, to rzeczywistość. Czyżby wszystkie te wojny, wszystkie zamachy stanu - nie były eksperymentami, wiodącymi do zombifikacji całych państw i kontynentów? A może jednak istnieje trzecia, głęboko zakonspirowana siła, władająca wielką potęgąi nieskończonymi finansami, która te procesy generuje i nimi zarządza? Trzecia siła, marząca o światowym przywództwie, realizowanym dzięki sterowaniu ludzką psychiką?

Oficjalną ideologią republiki stała się Koncepcja Myślenia Etnoplanetarnego, opracowana przez sekretarza stanu Aleksieja Nuschajewa.

Do Elisty, jak do Mekki, ściągnęli ze wszystkich stron astrolodzy, jasnowidze, okultyści, chiromanci, szamani, fakirzy i guru. Wróżbiarka Wanga z Bułgarii została honorową obywatelką stepów. Prorok Ajzen z Groznego przesiadywał u Ilumżynowa godzinami. Pojawił się Dima Czekmenow, kolega prezydenta z MGIMO, cybernetyk i psychotronik, specjalista od poszerzania świadomości. Dostał zadanie zreformowania kałmuckiego systemu oświatowego i wychowania prezydenckiego syna. Dima uczy dzieci korzystania z trzeciego oka. Jego podopieczni zamykają powieki i łapią rzucane w nich przedmioty.

Fortuna prezydenta ciągle rosła. Kirsan otwierał listy najlepiej zarabiających polityków Rosji, z oficjalnymi dochodami przekraczającymi milion dolarów rocznie.

Drugi raz spotkałem go jesienią 1998 roku, na meczu Uralana Elista z Dynamem Moskwa. Siedział dziesięć metrów ode mnie, otoczony świtą klakierów i przytakiwaczy. Wstawał - wszyscy wstawali, krzyczał - wszyscy krzyczeli, machał ręką - wszyscy też zaczynali machać. Wschodni dwór, chan i lokaje, ale niech tylko chanowi powinie się noga, żaden się nie obejrzy, od razu pobiegną służyć nowemu władcy. To dziełem któregoś z tych lizusów musiał być komiks, opublikowany na kałmuckiej stronie rządowej w internecie: na jednym z obrazków Kirsan występował jako wcielenie boga Wisznu, ze skrzyżowanymi nogami i trzema parami rąk. Miejscowi przegrali i prezydent nie ukrywał wściekłości. Z szatni Uralana dochodził płacz.

(Kiedy drużynie udało się pokonać moskiewski Spartak, Ilumżynow nagrodził orderami napastnika, który strzelił gola, i bramkarza, który obronił rzut karny. Obu piłkarzom poświęcono osobną gablotę w kałmuckim muzeum narodowym. Najważniejszym sportem w republice są jednak szachy. Szachów uczy się na obowiązkowych zajęciach w szkole, w szachy muszą grać ministrowie i deputowani. Na przedmieściu Elisty, w gołym stepie, powstało szachowe miasteczko. Składa się z Pałacu Gry, kilkudziesięciu luksusowych rezydencji oraz terenów wypoczynkowych. Pochłonęło morze pieniędzy: glazura przyjechała z Włoch, instalacje z Kanady. Wodę doprowadzono z Manyczy. Kirsan potrzebował miasteczka na trzy tygodnie. Tyle trwała zorganizowana w Eliściexxxiiiolimpiada szachowa. Dzisiaj obiekty stoją puste).Po meczu odszukałem Menkego - tego, który na początku kadencji Ilumżynowa bratał mnie z kałmuckim rządem. Menke był jednym z pierwszych wielbicieli Kirsana. Pomagał mu w kampanii wyborczej, uczył, jak rozmawiać z pasterzami i rybakami. Wówczas, w elistańskim klubie, tryskał entuzjazmem. Zapewniał, że Kałmucja zadziwi świat. Roztaczał wizję kwitnącej republiki, z której inne rosyjskie regiony będą brać przykład. Tłumaczył, że prezydent biznesmen łatwo przyciągnie zachodnie inwestycje.

Rozczarował się po kilku miesiącach. Nie podobał mu się przepych prezydenckiego dworu, dostrzegał rodzącą się dyktaturę. Co gorsza - otwarcie o tym mówił. Stracił posadę, żonę zwolniono z pracy w administracji. W jednej chwili stał się pariasem. Znajomi obchodzili go teraz szerokim łukiem, sąsiedzi przestali wpadać na herbatę. Dostawał anonimy: „sprzedawczyk”, „zdrajca narodu” Raz oberwał w ciemnym zaułku.

Gdy go w tym czasie odwiedzałem, wychodziliśmy rozmawiać na balkon. W domu był podsłuch. Menke mówił, że się nie boi, bo nosi znane nazwisko. W trzystutysięcznej Kałmucji wszyscy słyszeli o rodzinie Koniejewów. Po powrocie narodu z zesłania jego ojciec organizował w Eliście uniwersytet. On sam dał się poznać jako zdolny dziennikarz, działacz narodowy, zwolennik odrodzenia buddyzmu.

Nie przystał do opozycji. Był zdania, że ci ludzie nie są lepsi od Ilumżynowa, tylko mają mniej fantazji, gdyby dorwali się do władzy - też zamieniliby Kałmucję w folwark. Planował napisać historię republiki, ale nie mógł się skupić. Na razie wynotowywał cytaty z prac historycznych i dawnych kronik. Na przykład taki: Znadejściem wiosny hordy Czyngis-chana ogarniał bliżej nieokreślony niepokój.Poza cytatami, dzień za dniem upływał Menkemu na jałowej wegetacji.

Po paru latach zachorował mu syn. Do tej pory jakoś sobie radzili. Menke zarabiał tłumaczeniami, żona chałupniczo szyła i haftowała. Rodzina z sowchozu przywoziła mięso. Teraz jednak potrzebne były większe pieniądze. Poprosił Kirsana o audiencję. Pokajał się. Zapewne ucałował w rękę - w ten sposób mongolscy książęta okazywali chanowi szacunek.

Został ministrem informacji. Ma dbać o wizerunek prezydenta w mediach. Ma pilnować, by dziennikarze nie pisali głupot.

Podczas spotkania był zamyślony i nieswój. Dużo opowiadał o planach Ilumżynowa - zachowania fotela prezesa Międzynarodowej Federacji Szachowejfide,kandydowania na stanowisko prezydenta MKOl i startu w rosyjskich wyborach prezydenckich. Znów, jak pięć lat wcześniej, wychwalał Kirsana, jednak bez tamtego entuzjazmu. Dobrze go rozumiałem. W kałmuckim rządzie jak w sowchozie Ułan-Checz - w jednej chwili mogą człowieka zgnoić, zmiażdżyć, wdeptać w błoto.

Prosty naród kocha swego pana. W zapadłych toczkach pasterze wieszają na honorowym miejscu jego portrety. Na każde wezwanie przyjeżdżają do Elisty uczestniczyć w wiecach poparcia. Pójdą za Kirsanem w ogień i wodę. Nie zawahają się, gdyby przyszło mu do głowy zjednoczyć mongolskie narody, a potem, wzorem Czyngis-chana, ruszyć na Europę.

- Kirsan przywrócił nam dumę z tego, że jesteśmy Kałmukami - powiedział mi starzec z Czyłgiru.

Być może bezwarunkowe zawierzenie przywódcy tkwi korzeniami w lamaizmie.Momentem sprzyjającym krzewieniu się tego kierunku- zauważa Wiesław Kotański -była niewątpliwie koncepcja przerzucenia balastu odpowiedzialności za należyte rozumienie i przestrzeganie rytuału i dogmatów na jednostki specjalnie wdrożone do takich obowiązków. Wiara w taką osobę, w jej wiedzę i umiejętności zwalnia lamaistę od potrzeby zbyt głębokiego wnikania w istotę obrzędów i przykazań.

Z Kałmucji jechałem zwykle do Dagestanu. Droga prowadzi przez wieś Komsomolskoje, gdzie jest wielbłądzia ferma, przez Czarne Ziemie - część dawnego Stepu Nogajów - na których pasą się jeszcze suhaki, stepowe antylopy, niewiele większe od zajęcy; przez roponośne okolice Artezjanu. Tędy zdążał przed dwustu laty Jan Potocki, a pół wieku po nim Aleksander Dumas ojciec. Tędy wiodły szlaki tysięcy innych podróżników, tajnych agentów i żądnych przygody awanturników, którzy ciągnęli z Rosji na Kaukaz.

W jednej ze swoich książek Ilumżynow napisał:Kiedy jedziesz długo przez letni step i monotonny krajobraz zaczyna cię powoli usypiać, nagle, gdzieś na horyzoncie, wyłania się z rozedrganego powietrza miraż. Jedziesz dalej, miraż gęstnieje, nabiera kształtu, hipnotyzuje. I rzeczywistość zaczyna mieszać się z fantazją, i nie pojmiesz już, gdzie kończy się jawa, a zaczyna sen, bo zatarły się między nimi granice, jedno płynnie przechodzi w drugie.

Na Stepie Nogajów Kałmucja płynnie przechodzi w Dagestan.

Wojciech Górecki 

Planeta Kaukaz 

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Georg von Nalecz-Sosnowski - polski szpieg

 Wprawdzie nie ma to większego znaczenia dla losów Erika Jana Hanussena, a tym samym dla biegu tej opowieści, odnotujmy jednak z kronikarskiego obowiązku, że w tym samym czasie w znajdującej się zaledwie kilka metrów dalej loży swoją krecią robotę prowadził inny „oszust”, niejaki Georg von Nalecz-Sosnowski, używający także nazwiska Ritter von Nalecz. Wysoki brunet o ciemnych oczach i eleganckich manierach, który świetnie jeździł konno i dobrze znał języki, łatwo mógł udawać arystokratę. W Berlinie, gdzie brylował na salonach, nikt nie przeczuwał, że Georg von Nalecz-Sosnowski, playboy ze Wschodu, jest w rzeczywistości oficerem „Dwójki”, czyli Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Rotmistrz Jerzy Sosnowski przez osiem lat wodził za nos niemiecki kontrwywiad i to dzięki niemu w latach 19261934 wygrywaliśmy wojnę szpiegowską z Niemcami. Żył w Berlinie jak dandys, a kolejne kochanki wynosiły dla niego tomy akt z najważniejszych urzędów w państwie.

Sosnowski pojawił się w stolicy Niemiec późną wiosną 1926 roku. Wynajął luksusowy apartament w reprezentacyjnej dzielnicy Berlina - Charlottenburg, a w stajni przy wyścigach umieścił sześć swoich koni. Polski arystokrata, doskonały gawędziarz opisujący barwnie walki z bolszewikami, natychmiast wzbudził zainteresowanie, szybko nawiązując wiele cennych kontaktów, także w środowiskach wojskowych. W swoim domu organizował wystawne przyjęcia, rozdawał przyjaciołom i przyjaciółkom kosztowne prezenty: od drogich perfum po luksusowe auta. Obracał setkami tysięcy marek i chętnie pożyczał pieniądze znajomym. Był to koniec lat dwudziestych zeszłego stulecia, a więc czasy kryzysu ekonomicznego, który mocno dał się we znaki przywykłej do życia na wysokim poziomie arystokracji niemieckiej. A z jej szeregów wywodziła się przecież większość kadry oficerskiej w Niemczech, stanowiącej bardzo zamkniętą kastę...

W rozmowach Sosnowski określał siebie jako przeciwnika sanacji i zapiekłego wroga bolszewików, wręcz za członka ponadnarodowej organizacji do walki z bolszewizmem i zwolennika porozumienia polsko-niemieckiego. Brylował na salonach i błyszczał na wyścigach konnych w Hoppegarten i Karlshorst jako wybitny znawca hippiki. Nic więc w tym dziwnego, że berlińska elita przyjęła go z otwartymi ramionami, zaś jak najbardziej dosłownie uczyniła to pewna krągła brunetka, którą poznał kilka lat wcześniej podczas wyścigów konnych w Sopocie. Nazywała się Benita von Falkenhayn i była powinowatą Ericha von Falkenhayna, w latach 1914-1916 szefa niemieckiego Sztabu Generalnego Reichswehry, poprzedniczki Wehrmachtu. Należała do niezwykle ustosunkowanej w Niemczech rodziny arystokratycznej. Ponadto miała ponadprzeciętny talent do odkrywania ludzkich słabości, a co najważniejsze, przyjaźniła się z wieloma sekretarkami w różnych ministerstwach, najczęściej panienkami z dobrych niemieckich domów. Sama zresztą pracowała w dowództwie Reichswehry. W jej domu często odbywały się przyjęcia, na których zdobywano cenne informacje oraz zawierano nie mniej cenne znajomości.

Wkrótce Jerzy i Benita stali się bardzo „modną” w berlińskim establishmencie parą. Z miłości do polskiego ułana dziewczyna dała się zwerbować, a potem już wspólnie namówili do współpracy oficera Abwehry, Gunthera Rudloffa, który z powodu skłonności do kart i alkoholu ciągle popadał w długi. Sosnowski otrzymał od niego nazwiska kilku agentów niemieckich pracujących w Polsce oraz tajne instrukcje Abwehry. Poza tym Rudloff udaremnił próbę rozpracowania przez niemiecki kontrwywiad rotmistrza, przeprowadzoną latem 1927 roku.

Sosnowski tymczasem z impetem szarżującego szwadronu i ze sprytem przebiegłego zwiadowcy brnął dalej w berlińskie koła wyższych sfer. Wkrótce poznał Irene von Jenę, córkę pruskiego generała i sekretarkę jednego z departamentów Reichswehrmi-nisterium - osobę mającą niemal bezpośredni dostęp do militarnych tajemnic Niemiec. Irene pracowała w wydziale budżetowym i to dzięki niej polski wywiad zaczął uzyskiwać tajne informacje o wydatkach na rozwój niemieckiej machiny wojennej. Polacy jako pierwsi zdobyli namacalne dowody na to, że Niemcy, łamiąc postanowienia traktatu wersalskiego, rozwijają marynarkę wojenną, broń pancerną i przystosowują lotnictwo cywilne do celów wojskowych. W rzeczywistości większość projektowanych tam samolotów pasażerskich i dyspozycyjnych była pełnowartościowymi bombowcami i myśliwcami. Wystarczyło zamienić kabiny pasażerskie na luki bombowe, a w kadłubach i skrzydłach awionetek zamontować karabiny maszynowe, by stały się śmiercionośną bronią.

Aby pozyskać Irene von Jenę do współpracy, przebiegły Sosnowski posłużył się fortelem. Wiedząc, że piękna arystokratka ma słabość do drogich toalet i życia ponad stan, a także nienawidzi Polaków, przedstawił się jej jako brytyjski dziennikarz Mr Graves, poszukujący informacji do artykułów i opracowań. Manifestował przy tym gorliwie swoją sympatię dla „skrzywdzonych przez traktat wersalski” Niemiec. Ofiara połknęła haczyk i już wkrótce za niewielką sumę kilkuset marek dostarczyła mu mało ważne z pozoru informacje. Z czasem Niemka stała się tak sumiennym informatorem, że Sosnowski zdecydował się na ujawnienie swojej prawdziwej tożsamości i zwerbowanie jej do współpracy z polskim wywiadem.

Następnie obie swoje przyjaciółki-agentki wykorzystał do zwerbowania trzeciej. Była nią Renate von Natzmer z departamentu inspekcji niemieckiego naczelnego dowództwa. Kilka miesięcy podchodów i gry wywiadowczej przyniosło odpowiedni rezultat. Dama zgodziła się współpracować za miesięczną pensję ośmiuset marek. Do Warszawy popłynął kolejny strumień tajnych informacji. Na podstawie fotokopii dokumentów oraz uzyskanych od Sosnowskiego informacji dowództwo Wojska Polskiego miało wgląd w sytuację polityczną w Niemczech i plany rozbudowy armii niemieckiej. Za zdobycie niezwykle cennych dla Polski materiałów szefowi placówki „IN-3” nadano w 1929 roku Złoty Krzyż Zasługi,

a dwa lata później awansowano go do stopnia majora.

Informacje dostarczane przez Sosnowskiego były tak dobre, że... aż za dobre. W głowach oficerów II Oddziału zrodziła się myśl, że być może polski wywiad pada ofiarą powszechnie stosowanej w owych czasach „inspiracji’”, czyli podsuwania przez przeciwnika fałszywych lub zdezaktualizowanych materiałów. W największej tajemnicy do Berlina przyjechał szef wywiadu wojskowego, ppłk Adam Studencki. Wyprawa była niezwykle ryzykowna, ale ostatecznie Studencki spotkał się z Sosnowskim, a nawet z Rudloffem. Po przeprowadzeniu z nimi kilku rozmów i „poniuchaniu” trochę na miejscu nabrał jednak przekonania o autentyczności dostarczanych przez majora dokumentów. Na jego wniosek sztab zdecydował się zwiększyć środki finansowe desygnowane na działalność placówki „IN-3”. Z czasem doszło nawet do tego, że pieniądze dla Sosnowskiego stanowiły połowę wszystkich środków przeznaczanych na całą działalność wywiadowczą w Niemczech. Ogółem w trakcie ośmiu lat działania majora w Niemczech wydano na niego ponad dwa miliony złotych. Nowoczesny polski bombowiec PZL 37 Łoś kosztował wówczas około pięćset tysięcy złotych!

Rotmistrz arystokrata robił tymczasem wszystko, by pokazać, że nakłady nie idą na marne. Już wkrótce zameldował do centrali, że udało mu się zwerbować kolejne dwie agentki z dowództwa Reichswehry: Lottę von Lemmel oraz Izabelę von Tauscher. Na początku 1930 roku Sosnowski zawiadomił przełożonych w Warszawie o możliwości zakupienia za pośrednictwem Renate von Natzmer kopii planu niemieckiej agresji na Polskę - „Organisation Kriegsspiel”. Cena była niebagatelna, bo czterdzieści tysięcy marek. Zachowanie agenta, który bardzo nalegał, aby dokumenty zakupić, wzbudziło podejrzenia podpułkownika Rosnera (kierownika Referatu „N”)1. Sądził on, że Sosnowski wszedł w zmowę z kobietami i dlatego cena jest tak wygórowana. Zwierzchnicy nie zgodzili się na tak wysoką zapłatę. Ponadto uważali, że dokument nie jest autentyczny, a cała sprawa została zainspirowana przez Abwehrę. Ritter von Nalecz obniżył cenę do dziesięciu tysięcy, a gdy i to nie dało efektu, zgodził się wysłać dokumenty do Warszawy za darmo. Aż do wybuchu wojny sztabowcy traktowali je jako bezużyteczną stertę papieru. Szpieg tymczasem dogadał się z wywiadem francuskim i angielskim. Przyszli sojusznicy skwapliwie przyjęli jego propozycję i dokonali zakupu. Później okaże się, że mieli lepszego nosa niż Polacy, bo materiał był jak najbardziej autentyczny.

W latach 1928-1933 Sosnowskiemu udało się zdobyć dokumenty najwyższej wagi wojskowej i politycznej, między innymi kopię tak zwanego „A-Planu” niemieckiego Sztabu Generalnego, zawierającego szczegółowe opracowanie danych i charakterystyk personalnych ówczesnej Reichswehry. Kadra tej armii miała stanowić wkrótce kręgosłup Wehrmachtu. Kierownictwo Oddziału II SG posiadało dzięki niemu wiele wartościowych informacji dotyczących tajnej rozbudowy niemieckich sił zbrojnych, prowadzonych wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego. Kolejne pozyskane dokumenty dotyczyły doświadczeń zdobywanych na sowieckich poligonach przez Reichswehrę podczas wspólnych ćwiczeń z Armią Czerwoną. Zawierały one także dane personalne dowódców Armii Czerwonej. W tym czasie wyjątkowo niebezpiecznym dla Polski zjawiskiem była współpraca Niemiec z Rosją bolszewicką, a następnie ze Związkiem Sowieckim, w zasadzie rozpoczęta już w 1919 roku. I to właśnie w Związku Sowieckim tworzono podstawy późniejszej niemieckiej potęgi pancernej i lotniczej. A rotmistrz Sosnowski był tym, który przekazywał do centrali Oddziału II SG cenne informacje dotyczące współdziałania Reichswehry z Armią Czerwoną.

Raporty berlińskiego agenta były dla międzywojennej Polski na wagę złota. To on jako pierwszy donosił do Warszawy o zacieśnieniu współpracy niemiecko-sowieckiej, które w 1939 roku doprowadziło do podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. Przełożeni jednak nie zawsze wierzyli w autentyczność otrzymywanych dokumentów. Podejrzewano go, że stał się sługą dwóch panów. W końcu doszło do tego, do czego dojść musiało. Do wsypy. Na początku 1932 roku rodzice Sosnowskiego złożyli mu wizytę w Berlinie. Mama rotmistrza przypadkiem zwierzyła się hrabinie von Bucholtz, że wraz z mężem żyją skromnie w Milanówku, więc nie są w stanie udzielić synowi żadnej pomocy. A przecież Sosnowski otwierał przy niemieckich znajomych koperty z pieniędzmi, które rzekomo miał mu wysłać ojciec! Hrabina już wcześniej próbowała bezskutecznie zdobyć względy Sosnowskiego, który wyraźnie ją ignorował. Teraz nadarzyła się okazja do zemsty. Zainspirowała pojawienie się w „Berliner Tribune” artykułu, który niemalże wprost nazwał go szpiegiem. Tekst wydawał się prawdziwą bombą, lecz okazał się w końcu niewypałem. Kiedy w wyniku podjętych przez Sosnowskiego działań wyszło na jaw, że to intryga zazdrosnej kobiety, berlińska śmietanka towarzyska wykluczyła hrabinę ze swego grona. Sosnowskiego zaś witano na przyjęciach żartobliwym: „Dzień dobry, panie szpiegu!”.

Jednak Abwehra po cichu zaczęła prześwietlać gwiazdę berlińskich salonów. Nasłała na niego piękną i rozwiązłą Ksenię von Buckenheim, z zadaniem zdobycia serca rotmistrza, a przy okazji przeszukania jego kieszeni i szuflad. Ta jednak szaleńczo zakochała się w przystojnym obiekcie rozpracowania i wszystko mu wyśpiewała. Niemiecki kontrwywiad spróbował więc jeszcze raz tej samej metody. Tancerka Maria Krause wprawdzie również zadurzyła się w przystojnym szpiegu, ale gdy odnalazła w szafie listy, z których wynikało, że obiecał małżeństwo innej, poczuła się zdradzona i tym razem złożyła odpowiednie meldunki.

W styczniu major Sosnowski otrzymał rozkaz powrotu do kraju, ale zignorował go, bezgranicznie ufny w swoje niesamowite szczęście, które jak dotychczas nigdy go nie opuszczało. 27 lutego 1934 roku został aresztowany podczas libacji alkoholowej w berlińskim mieszkaniu przy Lutzowufer 36, w której uczestniczyli polscy dyplomaci. Po kilku dniach do aresztu trafiło osiemdziesiąt kolejnych osób, w tym Benita von Falkenhayn, Renate von Natzmer i Irene von Jena. Aresztowania uniknął tylko Gunther Rudloff, który twierdził, że znajomość z Sosnowskim służyła mu do uzyskiwania informacji wywiadowczych.

Proces Sosnowskiego i całego jego haremu rozpoczął się w lutym 1935 roku. Wyrok zapadł 16 lutego. Chociaż agent starał się wziąć całą winę na siebie, Benita von Falkenhayn i Renate von Natzmer zostały skazane na karę śmierci przez ścięcie toporem. Maria Krause, agentka gestapo, jedna z licznych kochanek polskiego oficera, dostała dziewięć lat więzienia. Jerzy Sosnowski i Irene von Jena otrzymali wyroki dożywotniego pozbawienia wolności. Sam major był zbyt cenną zdobyczą, by tak po prostu ściąć mu głowę - dwa lata później, w kwietniu 1936 roku wymieniono go na siedmiu niemieckich szpiegów złapanych przez polskie służby2.

1

 Samodzielny Referat Sytuacyjny „N” (od „Niemcy”) - komórka organizacyjna Oddziału II Sztabu Generalnego utworzona jako ogniwo skupiające aktualne informacje o stanie niemieckich sił wojennych. SRS „N” opracowywał codzienne i tygodniowe komunikaty informacyjne dla

Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, szefa Sztabu Głównego, Ministerstwa Spraw Wojskowych, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, dowództwa Marynarki, dowództw utworzonych armii i grup operacyjnych oraz na użytek wewnętrzny Oddziału II.

2

przerzucono Sosnowskiego na terytorium Polski, by pomagał Armii Ludowej. We wrześniu 1944 roku miał przebić się do walczącej Warszawy i dopiero tam zginąć. Potwierdził to Iwan Sierow, późniejszy szef KGB i GRU, dodając, że rotmistrza zabito na rozkaz AK. Generał lejtnant NKWD Paweł Sudopłatow, wykonawca zamachu na Jewhena Konowalca -przywódcę Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów - podczas śledztwa w 1958 roku winą za śmierć Sosnowskiego obarczył Nikitę Chruszczowa i podał, że stało się to w 1945 roku. Oskarżenie to Sudopłatow powtórzył w swojej książce wydanej w 1996 roku.

Podobno widziano Sosnowskiego w więzieniu w Saratowie pod koniec 1941 roku. Tam w przerażających i potwornych warunkach, jakie mogą panować tylko w sowieckich tiurmach, odważył się dwukrotnie na protest -strajk głodowy. Przy kolejnej próbie strajku głodowego, w lutym 1942 roku podobno dostał ciężkiego krwotoku. Leżał przez cały dzień na kilkunastostopniowym mrozie. Nie udzielono mu żadnej pomocy. Zmarł podobno następnego dnia. Towarzysze niedoli rozdzieli między siebie jego cały majątek: kłębek szmat i kawałek spleśniałego chleba.

To, co brzmi niewiarygodnie, być może zdarzyło się naprawdę. Wielki patriota, as wywiadu został poświęcony w okrutny sposób na rzecz podtrzymania w opinii publicznej mitu sukcesu dyplomatycznego, którym miał być ówczesny układ o nieagresji z III Rzeszą.

Erik Jan Hanussen. Jasnowidz Hitlera

Przemysław Słowiński & Danuta Uhl-Herkoperec


sobota, 5 kwietnia 2025

My młodzi, nam bimber nie zaszkodzi…


W dwudziestoleciu międzywojennym Polacy śpiewali: „Pij, pij, pij, bracie, pij, / Na starość torba i kij”. Podczas wojny i okupacji hitlerowskiej: „Siekiera, motyka, bimbru szklanka, / W nocy alarm, w dzień łapanka”. We wczesnym PRL-u: „My młodzi, my młodzi, nam bimber nie zaszkodzi, / Więc pijmy go litrami, kto z nami?”. W PRL-u już zaawansowanym: „W Polskę idziemy, drodzy panowie, / W Polskę idziemy, / Nim pierwsza seta zaszumi w głowie / Drugą pijemy” – piosenkę, której kultowym wykonaniem zasłynął Wiesław Gołas. Jak widać, każdy czas miał u nas swój pijacki hymn. Tradycja ta nie była zresztą nowa, by wspomnieć choćby „jedz, pij i popuszczaj pasa” z czasów saskich.

Czy w czasach PRL-u nasza młodzież i całe społeczeństwo piły więcej i gorzej niż dawniej? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż statystyczna dokumentacja alkoholowa nie sięga do zbyt odległych czasów, ale roczniki statystyczne odsłaniają obraz dość przerażający. Przeprowadzone w latach 60. badania wykazały, że w rodzinach alkoholików dorastało około 300 000 dzieci w wieku szkolnym, a co najmniej połowa przebadanej ogólnospołecznej „próbki” dzieci i młodzieży widywała pijanych rodziców, braci czy krewnych, niejednokrotnie stając się ofiarami pijackich ekscesów i przemocy w rodzinie. W połowie lat 70. już ponad 900 000 dzieci i młodzieży do lat 17 wychowało się w rodzinach „problemowych”, głównie robotniczych, chłopsko-robotniczych i rzemieślniczych. A pod koniec lat 70. w raporcie Komitetu Badań i Prognoz „Polska 2000” stwierdzono, że w rodzinach niepełnych, rozbitych i zdemoralizowanych (głównie na skutek alkoholizmu) wzrastało już około 1,5 mln dzieci. Przekładało się to na rozprzestrzenienie dziecięcego nieszczęścia, na patologie w rodzinach i wśród schodzącej na złą drogę młodzieży, na setki tysięcy młodych z wcześnie wykolejonymi życiorysami.

„Polacy w czasach PRL stali się jednym z najbardziej rozpitych narodów na świecie – jednoznacznie stwierdza historyk młodego pokolenia Krzysztof Kosiński w swoim fundamentalnym dla tematu dziele Historia pijaństwa w czasach PRL. – Pod koniec lat 70. nadużywało alkoholu ponad 5 mln osób, z których około 900 tys. nałogowo. Codziennie upijało się kilkaset tysięcy osób (głównie mężczyzn), część z nich – w miejscu pracy. Statystyczny Polak wydawał na alkohol w ciągu roku jedną miesięczną pensję”.

Zwróćmy uwagę, że za Gierka pijaństwo okazało się większe niż za Gomułki, to ostatnie zaś gorsze niż w początkowych powojennych latach. Wbrew pozorom poprawy w tym względzie nie przyniosła ani „nasza mała stabilizacja”, ani wiara, że „Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”: statystyczny Polak pił wciąż coraz więcej. Jeśli pod koniec 20-lecia międzywojennego wlewał w gardło półtora litra alkoholu rocznie w przeliczeniu na czysty spirytus, to w pierwszych powojennych latach już 1,9 litra, co uzupełnić trzeba statystycznie pomijanym, sławionym w piosence bimbrem, produkowanym na wsi nielegalnie i masowo (w 1946 roku zlikwidowano 28 000 bimbrowni, a nieznana pozostaje liczba niewykrytych). W rozpoczynającym rządy ekipy Władysława Gomułki 1956 roku spożycie wzrosło do przeliczeniowych 3,2 litra, a w kończącym je 1970 roku przekroczyło 5 litrów. W dekadzie Edwarda Gierka „krzywa” sięgnęła rekordu 8,6 litra na głowę, przy czym zróżnicowała się nieco struktura konsumpcji, gdyż większy udział przypadł „utrwalaczom”, szerzej weszły na rynek wino i piwo lepszej niż dotąd jakości, wino – nie tylko jako wino marki „Wino” czy „jabcok patykiem pisany”, piwo – niekoniecznie jako podejrzanie mętna ciecz. Socjologowie wyjaśniali przekonująco: wzrost dochodów w społeczeństwie napotkał barierę płytkiego, źle zaopatrzonego rynku, a skoro nie dawało się kupić upatrzonych i upragnionych dóbr, to namiastką luksusu stawał się alkohol i biesiadowanie. „Krzywa” opadła w dół, do 7 litrów w ostatniej dekadzie PRL-u, ale do oficjalnych danych eksperci odnieśli się z rezerwą, ponieważ za Jaruzelskiego znowu powszechne było na wsi bimbrownictwo i to na taką skalę, że prawdopodobnie gierkowski poziom spożycia w rzeczywistości został utrzymany.

Przytaczana statystyka niewątpliwie wymaga komentarza. Wiadomo bowiem, że niektóre państwa w Europie wykazywały – przeliczeniowo – wyższą niż u nas konsumpcję alkoholu, a jednak ktoś „pijany jak Polak” był tam obrazkiem rzadkim, wyjątkowym, na ulicy nikt się na ogół nie zataczał, nie bluzgał, nie musiał trzymać latarni, a „dołków” w komisariatach nie zapełniali pijacy. Nie rysowały się też tak dramatycznie „alkoholopochodne” patologie obyczajowe i społeczne. Rzecz w tym, że w Polsce czasów powojennych spopularyzował się, a następnie utrwalił styl picia lumpenproletariacki. Głównie trunków wysokoprocentowych, najczęściej czystej wódki, jak w radzieckim dowcipie, gdy kelner odbiera zamówienie od gościa z towarzyszącą mu damą i otrzymuje odpowiedź: wino i owoce. Dopytuje się, co konkretnie, i słyszy: konkretnie to pół litra i kiszone ogórki. Przyjęło się picie przy każdej okazji, byle gdzie i byle jak. Każda z nich była dobra: wypłata, czyli Matki Bożej Pieniężnej, zwycięstwo naszej drużyny sportowej, komunia dziecka albo po prostu wolna niedziela (wiadomo, że produkcja poniedziałkowa z powodu masowego kaca nasuwała największe obawy co do jej jakości; dawniej nazywano to zjawisko „szewskim poniedziałkiem”). Pijak-światowiec bełkotał dowcip: dżentelmen pije nie po to, żeby pić, ale żeby się upić – i trafiał w punkt. Upowszechniło się picie ostre, na umór. Jak w piosence Wojciecha Młynarskiego: „Było, nie było…/ W to głupie ryło, / W ten dziób spragniony”. Jak w opowiadaniach Marka Hłaski, który sam alkoholem zniszczył swój wielki talent, a z jego Pętli Wojciech Has stworzył poruszający film o pijaństwie. Jak na obrazach Jerzego Dudy-Gracza, z których patrzą na nas twarze, a może raczej gęby młodych rodaków z maślano-mętnymi oczkami, napuchnięte od gorzały.

Tak piła przodująca klasa robotnicza, co poświadczyły szokujące wyniki badań socjologów z Polskiej Akademii Nauk: „Alkohol w różnych formach zakłócał pracę 40% robotników zatrudnionych w podstawowych działach produkcyjnych”. W wielkich zakładach na każdych stu pracowników trzech było widocznie nietrzeźwych. Pełne ręce roboty „na froncie alkoholowym” miała tam straż przemysłowa, która w swym dorocznym sprawozdaniu zbiorczym wykazywała zatrzymanie na terenie zakładowym ponad 21 000 pijanych pracowników, odesłanie sprzed bramy zakładowej około 20 000, karne spisanie 5000 „pijanych w dym” i awanturujących się kolegów. Jaki procentowy udział miała w tym młodzież pracująca? Tego akurat nikt nie wyróżnił, można jednak przypuszczać, że wysoki, skoro na przykład w roku 1960 oceniono, że około 13% mieszkańców hoteli robotniczych, zamieszkanych głównie przez ludzi młodych, kwalifikowało się do szybkiego leczenia odwykowego. Przy czym wyraźnie obniżał się próg inicjacji alkoholowej, co udokumentowały badania środowiska uczniowskiego w województwie warszawskim przeprowadzone na zlecenie KG MO na początku lat 70. Stwierdzono, że przynajmniej co czwarty siedemnastolatek nie tylko dawno miał tę inicjację za sobą, lecz pił już jak dorośli – przeciętnie ćwiartkę na głowę przy jednej okazji. Choć w środowisku młodzieży studiującej zaczęto pomału odchodzić od „czyściochy”, coraz częściej sięgano po piwo i silnie zasiarczone wino krajowej produkcji, to jednak co czwarty przebadany student z akademika wypijał w przeliczeniu 16 litrów wódki rocznie, a to – zdaniem fachowców – oznaczało już drogę wiodącą ekspresowo do nałogu alkoholowego.

W PRL-u o wszystko się walczyło: o poprawę jakości produkcji w przemyśle i o dobre wyniki nauki w szkole, o terminowe oddanie do użytku nowo budowanego szpitala i o przestrzeganie higieny w klasie, o wykonanie planu rocznego w kopalni i o przygotowanie wiejskiej szkoły do nowego roku szkolnego, o sprawy wielkie i drobne – front „walki” przebiegał na każdym poziomie, w każdym środowisku i na każdym terenie. Otóż walka z alkoholizmem w PRL-u, prowadzona przez wszystkie dekady nieustannie i niezmordowanie, ale ze skutkiem odwrotnie proporcjonalnym, stanowiła kliniczny przykład rozdwojenia jaźni albo hipokryzji „władzy ludowej”. Począwszy od „Polski Lubelskiej”, ruszyła bowiem propaganda, pijak znalazł się w towarzystwie wrogów, obok AK-owca, byłego obszarnika i przemysłowca, kułaka i spekulanta, jednak łagodniej od nich traktowany, bo tamtych należało usunąć z drogi, jego tylko zresocjalizować. „Przestań pić! Chodź z nami budować szczęśliwe jutro” − głosiło na plakacie wezwanie umieszczone przy wpółleżącym pod ścianą osobniku z butelką w ręku, zaś nad nim wyłaniała się wizja świątecznego pochodu ludzi pracy ze swymi narzędziami i łopocącymi na wietrze sztandarami. Obok takich perswazji pojawiały się ostrzeżenia groźne: dwóch pijaczków z butelkami w rękach zataczało się na torach kolejowych, którymi pędził w ich kierunku pociąg z napisem Polska Ludowa na czole zbliżającej się lokomotywy. Na murach rozlepiano proste hasła w rodzaju: „Alkohol – Twój wróg” (niejednokrotnie parafrazowany przez nie tylko młodych na „Alkohol − Twój wróg, wal go w gębę”) albo „Alkohol – wróg szczęścia!”. Z czasem bardziej je różnicowano, wskazując troskę o zdrowie, dbałość o rodzinę czy konkretny interes własny – czego przykładem jadący szosą maluch z obficie załadowanym bagażnikiem dachowym i wyeksponowaną nad autem sentencją: „Nie piję, bo zbieram na...”. Pijaństwo w pracy piętnowały gazety zakładowe i „tablice pijaków” prezentowane w opozycji do „tablic przodowników” dekorowanych czerwienią proletariackiego sztandaru. Nie próżnowali w prasie i radiu publicyści, bądź powtarzając hasła „ogólnie słuszne”, bądź wysuwając na przykład konkretny – ale mało realny przy ówczesnym stanie organizacyjnym służby zdrowia – postulat przymusowego leczenia nałogowców.

Urzędowy obowiązek walki na tym froncie miały liczne organy partyjne i rządowe, centralne i terenowe, wśród nich powołana w 1957 roku Stała Komisja Rady Ministrów ds. Walki z Alkoholizmem, nie mówiąc o prokuraturze, Milicji Obywatelskiej, Państwowej Inspekcji Handlowej. PRL wyposażyła je w trzy kolejne ustawy z lat 1956, 1959 oraz 1982, całą biblioteczkę zarządzeń szczegółowych oraz programy rządowe. Z kolei w latach 80. restrykcyjne prawo zaledwie maskowało „niewydolność systemu”. Obok partyjno-administracyjnego działało też „społeczne ramię”, w którym mieściły się m.in. Polski Czerwony Krzyż, Liga Kobiet, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, organizacje młodzieżowe (na przykład Związek Harcerstwa Polskiego prowadził wakacyjne obozy letnie dla dzieci alkoholików), ale szczególną pozycję miał Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy, powołany w kwietniu 1948 roku pod patronatem związków zawodowych. W epoce Gomułki dysponował już ogólnopolską siecią z oddziałami we wszystkich województwach i powiatach, kilkoma tysiącami kół niższych szczebli oraz własnym Ośrodkiem Badań Naukowych. Przyznano mu wówczas status stowarzyszenia wyższej użyteczności i rolę głównego kreatora polityki w tym zakresie, doradcy instancji partyjnych i rad narodowych, opiniodawcy przy tworzeniu punktów sprzedaży alkoholu. Do wspólnych działań władza komunistyczna zachęcała zresztą wszystkich − pod jednym wszakże warunkiem, że będą przez nią licencjonowane, gdyż samodzielne inicjatywy nie wchodziły w grę. Powołane przez Kościół katolicki Towarzystwo „Trzeźwość” zlikwidowano od razu w okresie stalinizmu, a w późniejszych dekadach chęć jego kontynuacji także napotykała trudne do pokonania bariery.

Poza oczywistą motywacją psychologiczną sięgania do kieliszka − z chęci chwilowej choćby ucieczki od kłopotów dnia powszedniego i ubarwienia szarej codzienności, w której młode pokolenie nie umiało zobaczyć szans dla siebie – oraz rynkową – gdyż nie tylko dla rozpoczynających pracę zawodową młodych, ale i dla starszych niemożliwe pozostawało kupno wielu pożądanych dóbr konsumpcyjnych wskutek stałego ich niedoboru, o wszystkim decydowały z gruntu przeciwstawne argumentom społecznym interesy socjalistycznej ekonomii. Już na starcie „państwo ludowe” wprowadziło monopol spirytusowy, podobnie jak tytoniowy, i nigdy od niego nie odstąpiło, widząc w nim istny gejzer zysków zasilających stale niedopinający się budżet. Chodziło o naprawdę wielkie pieniądze, w 1947 roku stanowiły one 13,8% budżetu państwa, rok później 14,9%, dzięki czemu szefostwo Polskiego Monopolu Spirytusowego mogło wypiąć pierś do orderów, meldując, że dochody z handlu wódką okazały się „szczególnie istotne w najtrudniejszym okresie organizacyjnym naszej państwowości”. Ten wstydliwy fakt nie był nagłaśniany, ale za to „na górze” wnikliwie go przeanalizowano. Ponieważ budżet wciąż trzeszczał, podległe centralnemu planowaniu wskaźniki produkcji spirytualiów i ich spożycia „na − mniej lub bardziej dorosłą − głowę” stale rosły. Planistów nie interesowały społeczne konteksty, oni mieli znaleźć fundusze niezbędne do budowy socjalizmu, a skoro taką szansę stwarzały zyski z monopolistycznej produkcji i sprzedaży spirytualiów, to należało zapewnić im w planach dynamikę wzrostu. Z kolei obowiązkiem producentów i sprzedawców, jak wszystkich zresztą uczestników socjalistycznej gospodarki, stawało się współzawodnictwo w celu wykonania i przekroczenia planu. A że walka z alkoholizmem w społeczeństwie i walka o powiększenie dopływu wysokoprocentowego strumienia na rynek odbywała się pod kierownictwem tego samego rządu i pod nadzorem tej samej partii – przewodniej siły narodu − nad tym należało po prostu przejść do porządku dziennego.

Pod koniec lat 50. w krajobrazie największych miast pojawiły się całodobowe izby wytrzeźwień – połączenie aresztu tymczasowego z placówką doraźnej pomocy medycznej, z ironiczną pieszczotliwością nazywane „żłobkami”. U schyłku PRL-u funkcjonowało ich zaledwie 56. Przy wybranych szpitalach psychiatrycznych powstały kliniki odwykowe dla uzależnionych od alkoholu w każdym wieku, a przy poradniach zdrowia psychicznego – specjalistyczne poradnie, gdzie pomocy mogli szukać wszyscy, nawet jeśli byli uczniami. W ustawie przeciwalkoholowej z 1956 roku stworzono możliwość kierowania na przymusowe leczenie przez komisje społeczno-lekarskie przy radach narodowych; ta procedura okazała się jednak całkowicie niedrożna i po 20 latach takie uprawnienia przyznano jedynie sądom.

W oparciu o doświadczenia amerykańskich ruchów religijnych już w połowie lat 50. zrodziły się u nas inicjatywy AA – dobrowolnej samopomocy anonimowych alkoholików. Jednakże podejrzliwość budziło zarówno pochodzenie wzorca, jak i program terapeutyczny, a przede wszystkim dla władzy, która starała się kontrolować wszystko i wszystkich, nie do przyjęcia były próby samodzielności i niezależności. Kiedy w regulaminie klubów AA kazano umieścić deklarację starań, by „być wzorowym obywatelem Ludowej Ojczyzny”, te inicjatywy automatycznie zanikały, rozkwitły dopiero uwolnione spod ścisłej kurateli. U schyłku PRL-u w 1988 roku funkcjonowało ponad trzysta klubów AA, gdzie szukając drogi wyjścia z nałogu, pojawiali się także młodzi ludzie.

W październiku 1978 roku w podwarszawskim Głos-kowie charyzmatyczny psycholog kliniczny, a z charakteru społecznik, Marek Kotański założył „Monar” – ośrodek oparty na założeniach wspólnot terapeutycznych dla bezdomnych i skrzywdzonych przez los, uzależnionych od alkoholu i narkotyków, chorych na AIDS, których w tym czasie większość społeczeństwa obawiała się bardziej niż niegdyś trędowatych i agresywnie wykluczała. Z czasem przekształcił się on w apolityczną organizację pozarządową, w latach 80. oficjalnie zarejestrowane stowarzyszenie, działające już na terenie całej Polski. „Monar” w swoich początkach miał do czynienia z jeszcze wczesnym stadium narkomanii, szerzącej się głównie wśród młodych, jako nowe zjawisko społeczne w Polsce. W PRL-u to były jednak dopiero początki, tym bardziej że przy ówczesnych relacjach dewizowych nie byliśmy dobrym celem dla przemytników narkotyków. Badacze tematu wyróżnili trzy PRL-owskie etapy. Pierwszy, do lat 60., nazwali medycznym, jako że miał charakter wyraźnie ekskluzywny, wręcz środowiskowy, opierał się bowiem na korzystaniu z klasycznych narkotyków podkradanych w służbie zdrowia. Drugi określili jako młodzieżowy, gdyż po środki odurzające powszechnie sięgnęli właśnie młodzi, stosując techniki mieszane. Rozpoczęły się wyłudzenia recept i kradzieże różnych środków z aptek i szpitali, ale najłatwiejszym sposobem stało się wąchanie toksycznych dla mózgu i organów wewnętrznych oparów rozpuszczalnika Tri, podgrzewanych na patelniach proszków do prania, inhalacje oferowanymi przez handel rozpuszczalnikami i klejami z używanym głównie w przemyśle obuwniczym butaprenem na czele. Bardzo płytką wiedzą specjalistyczną dysponowały wówczas narkomańskie kręgi, prawie nie korzystały bowiem z naturalnych halucynogenów, jakich pełno na polskich łąkach. Trzeci okres znawcy datują od połowy lat 70. i nazywają makowym, gdyż charakteryzował się przetwórstwem łatwego w uprawie maku lekarskiego. Z niego produkowano „kompot” uznawany za „polską heroinę”, wstrzykiwany bezpośrednio do żyły, dający błyskawiczny efekt i śmiertelnie niebezpieczny, gdyż przedawkowany (o co przy prymitywnej technice wytwarzania i braku kontroli mocy było łatwo) przynosił „złoty strzał”. To właśnie kompot w tamtym czasie zbierał największe żniwo w kręgach młodych narkomanów. Znane „zachodnie” narkotyki, jak haszysz i psychodeliczne LSD, szczególnie popularne wśród hipisów, bo „odlotowe”, a stosunkowo „bezpieczne” w stosowaniu, marihuana czy amfetamina, do Polski docierały śladowo, importowane co najwyżej na użytek własny. Taki spadek PRL przekazał III RP, kiedy to nastał u nas narkotykowy boom i stał się młodzieżowym przekleństwem masowo wdzierającym się nawet do szkół, gdyż okazaliśmy się zdolnymi producentami i coraz liczniejszymi konsumentami środków uzależniających.

KAZIMIERZ KUNICKI – TOMASZ ŁAWECKI

Ta nasza młodość... Jak dorastało się w PRL