Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wobec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali). Fernando Pessoa
piątek, 25 kwietnia 2025
Żydowska morderczyni przestrzega tradycyjnych "wartości" Talmudu
Kto napędza przemysł aborcji w Stanach Zjednoczonych? Chcesz zaryzykować postawienie zakładu?
Jeśli powiesz, że głównymi „ludźmi czynu”, jacy wciąż o tym gęgają, stojąc za ruchem pro-aborcyjnym w USA są żydzi – trzask! prask! – wygrywasz główną nagrodę.
Chociaż istnieją oczywiście żydzi, którzy bronią życia i zwalczają podnoszenie się wskaźników aborcji, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak też izrahellu, ośmielę się powiedzieć, że są one z pewnością nieznaczną mniejszością, zwłaszcza w USA. Ich niewielki szacunek dla życia Gojów na każdym etapie rozwoju znajduje odzwierciedlenie w liczbie aborcji wykonywanych przez żydowskich lekarzy (około połowa wszystkich zabiegów aborcji wykonują żydzi) w żydowskich „kobiecych klinikach” (około połowy wszystkich takich klinik należy do żydów), co w ogóle nie trzyma się zasad jakiejkolwiek proporcji, jeśli wziąć pod uwagę, jak niewielki odsetek w naszej populacji stanowią żydzi.
Różni ludzie pisali publicznie o nieproporcjonalnie wielkiej liczbie żydów w ruchu prawa do aborcji. Na przykład, Kenneth Mitzner, założyciel organizacji pod nazwą The Pro-life League Against Neo-Hitlerism, powiedział:
„To jest tragiczne, ale w sposób oczywisty prawdziwe, że większość liderów ruchu pro-aborcyjnego jest pochodzenia żydowskiego„.
(...)
Oczywiście i nad wyraz jasno, talmudyczny pogląd żydowski na temat aborcji jest czymś wywrotowym, ponieważ jeśli płód nie jest uważany za żywą istotę do chwili porodu, to może to tylko oznaczać, że talmudyczni żydzi nie mają żadnych problemów z aborcją na każdym etapie ciąży z jakiegokolwiek powodu, aż do momentu narodzin. Bezsporne jest, że płód jest istotą żywą i to jest odrażające, że pro-aborcyjni żydzi myślą, iż to jest całkiem w porządku niszczenie zdrowego płodu, bez względu na to, w jak zaawansowanym stanie ciąży aborcja będzie mieć miejsce.
Aborcja ma jawne i szerokie poparcie wśród żydów w tym kraju, a różne organizacje żydowskie w USA otwarcie i bezwstydnie nawołują do działań aborcyjnych, są to, m.in.:
American Jewish Committee • American Jewish Congress • B’nai B’rith Women • Central Conference of American Rabbis [Reform] • Federation of Reconstructionist Congregations • Hadassah Women • Jewish Labor Committee • Na’amat USA • National Federation of Temple Sisterhoods [Reform] • National Council of Jewish Women • New Jewish Agenda • North American Temple Youth Rabbinical Assembly • Union of American Hebrew Congregations [Reform] • United Synagogues of America [Conservative] • Women’s League for Conservative Judaism [5]
Wielu żydowskich lekarzy, a także nie-profesjonalistów, mężczyzn i kobiet, jest nad-reprezentatywna wśród amerykańskich zwolenników aborcji na życzenie. Tutaj jest przedstawiona tylko częściowa lista: (...)
Czytaj cały artykuł Aborcja - koszerny mord →Patrz także
środa, 23 kwietnia 2025
Ukrainizacja Polski - wojna przeciwko narodowi polskiemu
Skąd się wzięli?
Czas zacząć nazywać rzeczy po imieniu. Nie jest prawdą, że Polska przyjęła milion ukraińskich uchodźców, bo Polska przyjęła miliony ukraińskich imigrantów.
Ustawa z 12 marca 2022 roku o „pomocy obywatelom Ukrainy” nie jest ustawą pomocową, ale osiedleńczą. Trwająca i nabierająca coraz większego tempa akcja ma wszelkie znamiona podmiany ludności i radykalnej zmiany struktury etnicznej Polski. Otwarcie 22 lutego 2022 roku na oścież granicy z Ukrainą, przez którą przedarło się 9 milionów Ukraińców, Azjatów, Żydów i Cyganów, to nie przypadek. To zaplanowana, przemyślana i doskonale skoordynowana akcja, wynik zakulisowych uzgodnień i tajnych planów.
No bo, kto wygenerował ruch na granicy? Kto nim sterował? Kto stworzył popyt na „uchodźców”? Kto robił wszystko, żeby zostali w Polsce na zawsze? Kto na miesiąc przed rosyjską inwazją oświadczył „Jesteśmy gotowi na przyjęcie 4-5 milionów uchodźców”? – Mateusz Jakub Morawiecki.
„Obywatele Ukrainy zostaną z nami dłużej” – to słowa Michała Dworczyka, szefa kancelarii premiera. Kto na kilka tygodni przed wojną złożył deklarację: „Przyjmujemy wszystkich, kto będzie chciał”? – szef bezpieki Mariusz Kamiński. Kto powiedział: „Nas stać na ich (uchodźców) utrzymanie, bo jesteśmy 3 razy bogatsi od Ukrainy”? – Jarosław Kaczyński. Kto zapowiedział, że „Ukraińcy będą przyszłą elitą Polski”? – wicepremier Jarosław Gowin.
Kto zniósł kwarantannę graniczną oraz obowiązek testowania i Ukraińcy wlewający się do Polski przez otwarte, jak wrota do stodoły, nie podlegali żadnym restrykcjom epidemiologicznym i nie umierali, jak polscy pacjenci, czekając na wynik testu? Kto oddał im szpitale zamknięte przez prawie dwa lata dla Polaków? – minister zdrowia Adam Niedzielski. Kto złożył zobowiązanie: „Polskie szkoły przyjmą 700 tysięcy ukraińskich uczniów”, i kto dopuścił do tego, że aby zostać studentem, profesorem, lekarzem, Ukrainiec nie musi spełniać żadnych warunków. Nie musi mieć matury, indeksu, dyplomu, nawet słowa umieć po polsku?
Zamysł z zalaniem Polski imigrantami ma dużo wcześniejszą historię. „Będę starał się, by nastąpiło przyjazne zaproszenie kilkuset tysięcy ukraińskich pracowników do Polski” – zadeklarował w 2016 roku, na Forum Ekonomicznym w Krynicy, Mateusz Jakub Morawiecki (i dodał: „Jeśli Ukraińcy tu przyjadą, to część z nich założy rodziny i zostanie tu”).
Sekundował mu wiceminister Bartosz Marczuk: „Do 2050 r. musimy przyjąć 5 milionów emigrantów” (a wypowiedź tą skomentował bloger: „Marczuk to nazwisko UPAlińskie”). Swoje dorzucił Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, nawołując: „Należy umożliwić legalny, stały pobyt dla około 1 miliona Ukraińców, by ratować naszą demografię i gospodarkę”. Zarzucił też polskim placówkom dyplomatycznym i Straży Granicznej utrudnianie Ukraińcom pracy w Polsce, i ostrzegł, że jedyne, co Polska robi źle, to kopiuje modele państw, które korzystały z pracy cudzoziemców bez osiedlania ich u siebie na stałe.
Nic, dosłownie nic im nie wychodzi, ale w budowie skundlonej etnicznie Polski okazali się niezwykle sprawni.
Po czerwcu 1989 mieliśmy szokową transformację gospodarczą Balcerowicza. Po lutym 2022 mieliśmy szokową transformację etniczną Morawieckiego. Do niedawna zajmował się tym Triumwirat Kaczyński-Duda-Morawiecki (pod hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna”). Dziś (pod hasłem „Polska to nienormalność”) i przy błogosławieństwie Dudy, Triumwirat Tusk-Siemoniak-Bodnar.
Krótko mówiąc – wszyscy biorą udział w tym przestępczym dziele. Wszyscy grają po tamtej stronie. Rozdzielili tylko między sobą role.
Od stanu wojennego do dziś, z Polski wygnali osiem milionów Polaków, 20% całej populacji. Straciliśmy więcej ludności, niż podczas II wojny światowej. Systemowa ekspatriacja Polaków rozpoczęła się w stanie wojennym, kiedy to Kiszczak, za namową Geremka i Michnika, wyrzucił z Polski ponad miliona młodych ludzi (i pamiętajmy, że to, a nie zatrzymanie na kilka godzin na posterunku MO młodego Morawieckiego było największą zbrodnią). Liczby porażają – z Polski, uciekając przed „Zieloną Wyspą” Tuska a potem „Dobrą Zmianą” Morawieckiego, wyemigrowało 4 miliony Polaków.
W 2007 roku Sejm uchwalił ustawę o Karcie Polaka z myślą o tych, którzy po wojnie zostali za wschodnią granicą lub w miejscach, dokąd trafili w wyniku sowieckich wywózek. Miała poświadczać ich narodowość, ułatwiać kontakty z Ojczyzną i stanowiła jasno: „Jest to dokument potwierdzający przynależność do Narodu Polskiego”.
Tymczasem przy jej wydawaniu dochodzi do wielu nadużyć i dostają ją głównie Ukraińcy. Za korupcyjnym geszeftem stoją polscy konsulowie, czyli funkcjonariusze służb specjalnych, bo to oni faktycznie nadzorują i obsadzają konsulaty. Wśród posiadaczy Karty ponad 10% oficjalnie deklaruje inną narodowość niż polska. Są też odwołujący się publicznie do ideologii UPA.
Proceder opisała (z wyraźną satysfakcją) niemiecka „Die Welt”: „Ukraińcy otrzymują karty w przyspieszonym trybie. Mogą od razu złożyć wniosek o stały pobyt, a rok pobytu wystarcza, by mieć polskie obywatelstwo. Możliwość uzyskania Karty ma każdy, kto pochodzi z kraju wchodzącego kiedyś w skład Związku Radzieckiego i mówi trochę po polsku. Polskie korzenie nie zawsze są nieodzowne. A zatem kwalifikować może się niemal każdy i później sprowadzić swoją rodzinę”.
Polski MSZ wystawił już kilkaset tysięcy takich dokumentów, służby konsularne pracują nad ponad milionem nowych wniosków, a zalecania MSZ dla konsulów są: żadnych utrudnień, żadnych sprawdzeń, brać wszystkich jak leci.
W sierpniu 2012 roku weszła w życie ustawa, która daje możliwość nabywania obywatelstwa tym, którzy mają przodka z polskim obywatelstwem. A więc także wnukowi Romana Szuchewycza i potomkom tych, którzy służyli w SS Galizien. Prawo do polskiego paszportu nabywają automatycznie ich dzieci i wnuki.
Zgodnie z ustawą przyznanie obywatelstwa nie jest przywilejem, ale prawem, które można dochodzić przed sądem. Wcześniej o obywatelstwie decydował prezydent, teraz obywatelstwo „uznaje” każdy z 16 wojewodów, a jeśli odmówi, delikwent może odwołać się do sądu administracyjnego. Praktycznie każdy, komu przyznano kartę stałego pobytu, spełnia warunki i ma do obywatelstwa ustawowo zagwarantowane prawo. W rezultacie, Ukraińcowi łatwiej jest dziś zdobyć polski paszport, niż Polakowi prawo jazdy.
Gdy w lipcu 2022 r. Grzegorz Braun opublikował broszurę „Stop ukrainizacji Polski”, zwracając uwagę, że przybysze z Ukrainy będą mogli ubiegać się o prawo stałego pobytu, a wkrótce po tym o obywatelstwo – został oskarżony o antyukraińską fobię. Tymczasem Paweł Szefernaker, wiceminister spraw wewnętrznych ogłosił, że „Ukraińcy, którzy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji przybyli do Polski, mogą od 1 kwietnia występować o pobyt stały w Polsce”.
Jeszcze bardziej złowieszczą zapowiedź złożył cytowany wcześniej Michał Dworczyk: „Rząd rozpoczyna prace nad rozwiązaniami, które pozwolą na uproszczenie procedur i możliwości związanych z osiedleniem się w Polsce wszystkich potomków mieszkańców I i II Rzeczypospolitej, którzy deklarują związek z Polską”. Wyraźnie mówił o „potomkach obywateli”, a nie potomkach obywateli narodowości polskiej, co jednoznacznie oznaczało, że celem jest ułatwienie masowego osiedlania się w Polsce Ukraińców i innych niepolskich nacji.
Za rządów Michała Dworczyka powstał projekt „Ustawy o cudzoziemcach”. Prowadzone nad nią w trybie pilnym prace były ściśle tajne. Ale coś nieco dowiedzieliśmy się z gazet. „Rząd chce zachęcać Ukraińców do osiedlania się w Polsce. Chodzi o zachęcanie do uzyskiwania kart stałego pobytu oraz obywatelstwa” – informował „Dziennik Gazeta Prawna”. „Nowa polityka migracyjna ma być nastawiona głównie na Ukraińców. Ułatwi im osiedlania się w Polsce” – ujawnił „Dziennik Gazeta Polska”. I wiadomość z ostatniej chwili – ustawa została miesiąc temu zatwierdzona przez Sejm i Senat i podpisana przez Dudę.
Kto jeszcze jest za przyjmowaniem wszelkiej maści imigrantów? Komu to służy? Prof. Jan Hartman, wnuk rabina Izaaka Kramsztyka i członek żydowskiej loży Synów Przymierza cieszy się, że „w Polsce za 20 lat może być więcej meczetów niż kościołów”. Tygodnik „Polityka”, organ prasowy uchodźców (ale tych przybyłych w taborach Armii Czerwonej, w większości niemówiących nawet po polsku) pisze: „Polska za 25 lat będzie normalnym europejskim krajem, z kosmopolityczną stolicą, pełnym cudzoziemców, a przez centra dużych miast przepływać będzie każdego dnia kolorowy, wielojęzyczny tłum”.
A kto twierdzi, że „niechęć wobec imigrantów prowadzi do holocaustu”? – Agnieszka Holland. A kto oskarża niechętnych imigrantom: „Ohydne oblicze Polaków pochodzi jeszcze z czasów nazistowskich, czy Polacy nie mają w ogóle wstydu”? – Jan T. Gross. No i kto żądał „Wpuśćcie tych ludzi do Polski! Kim są, ustali się później”? – Iwona Hartwich.
W tym miejscu kilka refleksji:
1. Zarówno PiS jak i PO przemawiają w tych sprawach jednym głosem, manifestując jednomyślność nieznaną od czasów Okrągłego Stołu. Drobne animozje wynikają jedynie z licytowania się, kto jest bardziej proukraiński oraz w prześciganiu w deklaracjach o wielkości pomocy, jaką Polska powinna ukraińskim osadnikom udzielić. Krótko mówiąc, rząd Tuska sprowadza Azjatów z Zachodu czyli z Niemiec, a rząd Morawieckiego sprowadzał Azjatów ze Wschodu czyli z Ukrainy. Ot i cała różnica.
2. Dziwna wojna na Wschodzie toczy się też z Polską i o Polskę. Chodzi o ukrainizację naszego kraju, wepchnięcie go w strefę chaosu i charakterystycznych dla Dzikich Pół konfliktów etnicznych. No i – ponownie osadzenie Polski na Wschodzie.
Co robić? Wbrew nakazom poprawności politycznej, mówić o narodowość polityków, i pytać: Kto podmienił stosunki polsko-ukraińskie na stosunki ukraińsko-ukraińskie? Jak to jest, że prezydentem RP jest wnuk dowódcy sotni UPA, że marszałek Sejmu domaga się, aby Niemcy w ramach reparacji dla Polski uzbroili Ukrainę, że koordynatorem służb specjalnych i przełożonym Policji Polskiej oraz Straży Granicznej został członek władz Związku Ukraińców w Polsce?
W tym miejscu przypomnijmy, że uchwała Krajowego Prowidu OUN (podjęta 22.VI.1990, przesłana do Sejmu i MSZ przez Agencję Konsularną RP we Lwowie i opublikowana przez „Polskę Zbrojną”) zawiera postulat: Odbudować tajną sieć OUN i zacząć kontrolować wszystkie dziedziny życia Rzeczypospolitej.
Pytajmy też, z jakich to tajemniczych powodów ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym został Adam Bodnar, który postuluje, aby ukraińscy przesiedleńcy mieli prawo głosu w wyborach (a na stopień generała brygady prezydent RP mianował płk. Mirosława Bodnara)? Bo informacja, że jest wychowankiem i pupilkiem Sorosa wszystkiego nie wyjaśnia.
Jak to jest, że „najbogatszym Polakiem” jest Michał Sołowiew. Co powodowało „ministrą” kultury i dziedzictwa narodowego, że powołała na stanowisko dyrektora Teatru Narodowego Jana Klatę, znanego ze skrajnie antypolskich inscenizacji Ukraińca? Czy przypadkiem było, że Morawiecki na szefa swej kancelarii dobrał sobie osobnika, który pierwotnie nazywał się Mychajło Dworczuk, a ten obsadził swymi ziomkami wszystkie konsulaty i fundacje ustawowo zajmujące się „pomocą Polakom na Wschodzie”, a środki przeznaczone na ten cel trafiały wyłącznie do Ukraińców na Wschodzie?
Z innych zasług Mychajło: Przeprowadził proces uchwalenia w ekstraordynaryjnym tempie poprawionej ustawy o IPN, z której usunięto paragraf penalizujący gloryfikowanie ukraińskich zbrodniarzy z UPA; Kierując akcją „goszczenia” Ukraińców w Polsce robił wszystko, żeby zostali u nas na zawsze, bo to on stał za nadaniem przybyszom ogromnych przywilejów. I jeszcze jedno – w Wałbrzychu osiągnął b. dobry wynik w ostatnich wyborach do Sejmu.
Czy przypadkiem jest, że przewodniczącym Rady Współpracy z Ukrainą został obrzydliwie i ostentacyjnie proukraiński Paweł Kowal, dla którego liczy się tylko Ukraina, którego nazwisko pojawia się wszędzie tam, gdzie pojawia się interes Ukrainy i naruszany interes Polski (i który oświadczył: „Dla mnie nie ma, jeśli chodzi o kwestie wojskowe, różnicy pomiędzy interesem Polski i Ukrainy”).
A wiedzieć przy tym trzeba, że wcześniej działał w Kancelarii Lecha Kaczyńskiego, był z ramienia PiS sekretarzem stanu w MSZ i deputowanym w PE, gdzie (też z ramienia PiS) głosował przeciw rezolucji potępiającej uhonorowanie Bandery tytułem „Bohatera Ukrainy”.
A co do MSZ, pytajmy: Czy tylko przypadkiem, za czasów Geremka, sprawy wzięła w łapy (i trzyma do dziś) jednolita etnicznie ekipa dzieci i wnuków działaczy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, a w jego słynnym notesie znalazła się mniejszość ukraińska? I czy nie dlatego polskie placówki dyplomatyczne na Wschodzie zamieniły się w obcoplemienne enklawy, większość dyplomatów jest – jak powiedział poeta – „Nie z Ojczyzny mojej”, a konsul generalny podaje się we Lwowie za Ukraińca, a w Warszawie za Polaka?
Co robić, żeby Polak i tym razem nie okazał się przed szkodą i po szkodzie głupi? Koniunktury na wypchnięcie z ośrodków, które powinny dbać o polski interes narodowy, zaprzańców oraz wymiecenie ich żelazną miotłą z wojska i policji, nie ma.
Ale można uciec się do sprawdzonej podczas niemieckiej okupacji metody, kiedy to dziwkom zadającym się z okupantami podziemie goliło głowy: Golić łby poprzez sporządzanie list z nazwiskami tych, którzy przyczynili się do upodlenia Polski. No i: Uczynić ukrainizację Polski tematem numer jeden w kampanii wyborczej. Pytać kandydatów na urząd prezydenta: Czy powstrzymają inwazję z Dzikich Pól? Czy odwojują podbity kraj? Czy oddadzą Ukrainie Ukraińców? Albo, po prostu, oddać głos na tego, który głosi: „Stop ukrainizacji Polski” i nawołuje: Precz z komuną! Precz z eurokomuną! Precz z żydokomuną!
Autor Krzysztof Baliński
Dżon
https://dz.neon24.net/
wtorek, 22 kwietnia 2025
Przygody Simplicissimusa
Simplicius o swym chłopskim pochodzeniu baje i o zajęciach, którym zawżdy się oddaje.
W tych naszych czasach (o których sądzą, jakoby ostatnimi być miały) szerzy się śród pospólstwa zaraza, a złożeni nią pacjenci — jeśli tyle nazgarniali i wyszachrowali, że krom1 paru groszy w kabzie mogą sobie za nową modą błazeńską szatę sprawić z tysiącem wstąg jedwabnych albo innym szczęśliwym trafem zasobni czy znaczni się staną — już ujść pragną za panów i rycerzy prastarego rodu. Ale często na jaw wychodzi, a potwierdza się przy bliższym badaniu, że przodkowie ich nie inaczej niźli kominiarzami bywali, wyrobnikami, co taczki ciągną lub ciężary noszą. Kuzynowie ich — poganiacze osłów, kuglarze, wydrwigrosze, linoskoczki. Bracia — siepacze i oprawcy, siostry — szwaczki, praczki, miotlarki, nierządnice lub czarownice zgoła, matki — rajfurki, a ród wszystek in summa2 od trzydziestego drugiego pokolenia skażony i zaplamiony, niczym zgraja Zuckerbastla3 z Pragi. A i sami ci nowi nobiles4 często tak czarni bywają, jakby się urodzili i wychowali na Gwinei.
Nie chcę się tedy z podobnymi błaznami porównywać, chociaż — by prawdę wyznać — nie bez tego bywało, żem sobie nieraz pomyślał, iż się także niechybnie od jakiego wielmoży wywodzę, a przynajmniej od zwykłego szlachcica, bom skłonny z natury do rycerskiego rzemiosła, gdy mi jeno zasobów a oręża dostaje. Zresztą — żart na stronę — pochodzenie moje i edukacja dadzą się z książęcymi porównać, jeśli tylko nie zważać na wielką różnicę. Cóż? Tatulo mój (bo tak nazywają ojców w górach Spessart) miał jako i inni pałac własny i to tak godny, że król żaden, choćby od samego Aleksandra Wielkiego potężniejszy, własnoręcznie takiego wznieść by nie zdołał, lecz pewnie by go na wieczność w połowie poniechał. Zbudowany był z gliny, miasto5 zaś jałowego łupku, zimnego ołowiu lub czerwonej miedzi — słomą kryty, na której źdźbłach szlachetne wzrastają kłosy. By się snadniej6 rodem szczycić zacnym, od samego Adama się wywodzącym, tudzież bogactwy — kazał tatulo, inaczej niż wielmoże czynić zwykli, zamek swój otoczyć murem nie z głazów, jakie się przy drodze znajduje lub wygrzebuje z ziemi w jałowej okolicy, ani też (gorzej jeszcze) z żałosnych cegieł, co dają się wyrobić i wypalić w niedługim czasie, ale użył na ten cel drewna dębowego, które to szlachetne drzewo, tak pożyteczne, jakby rosły na nim kiełbasy i tłuste szynki, osiąga siłę swego wieku w stu przeszło leciech. Gdzież ów monarcha, który by to samo potraf ił? Gdzie potentat, co się pokusi o podobne dzieło?
Komnaty swe, sale i pokoje rozkazał całkiem sadzami uczernić przeto jedynie, iż barwa ona najtrwalsza jest na świecie i malowanie takie dla doskonałości zupełnej więcej potrzebuje czasu niźli przemyślny malarz na najcenniejsze dzieło. Obicia mieliśmy z najdelikatniejszej tkaniny na całej ziemi, gdyż ta nam ją utkała, co się przed wieki mierzyć śmiała w przędzeniu z samą Minerwą7. Okna mieliśmy z papieru, jak na papistów8 przystało, z tej jeno przyczyny, iż tatulo wiedział, że szyby ze lnu i konopi, nim będą całkowicie gotowe, więcej czasu i roboty zabiorą niżeli najprzedniejsze i najprzezroczystsze szkło z Murano. Albowiem z racji swojego stanu wierzył, że wszystko, co największym powstało wysiłkiem, najcenniejsze jest przez to właśnie, jako też najświetniejsze. Co zaś świetne — szlachcie najbardziej przystoi i jej się godzi najsnadniej. Miast paziów, lokajów i stajennych miał tatulo owce, kozy i świnie, wszystkie postrojone chędogo9 we własną, naturalną liberię, które często mi też na pastwisku sługiwały, ażem tą ich służbą strudzony precz je od siebie pędził i do domu zaganiał. Zbrojownia, czyli arsenał zaopatrzony był dostatnio, jak najlepiej, tudzież pieczołowicie w pługi, brony, siekiery, cepy, łopaty, widły do gnoju i siana, albowiem rodzic co dzień się ćwiczył we władaniu tym orężem. I tak kopanie, i karczunek były jego disciplina militaris10, jako u starożytnych Rzymian w czas pokoju. Zaprzęganie wołów — jego komenda wojskowa, wywożenie gnoju — jego prace fortyfikacyjne, orka — wojenne wyprawy. Rąbanie drzewa było jego codziennym exercitium corporis11, czyszczenie stajni zasię — szlachetną rozrywką i turniejem rycerskim. Bił w tym całą kulę ziemską, jak daleko mógł sięgnąć, i wydzierał jej obfite zdobycze w plonach. Napomykam o tym wszystkim nie gwoli chwalbie zgoła, aby nikt nie miał przyczyny wyśmiewać mnie wraz z podobnie jak ja nowymi nobiles. Albowiem nie uważam się za godniejszego, niżeli był mój rodzic, który miał swoje mieszkanie w miejscu nader wesołym, a mianowicie w górach Spessart, tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Że zaś w związku z tym nie powiem nic bliższego o rodzie, koligacjach i nazwisku mego rodzica, dzieje się nadobnej zwięzłości gwoli, osobliwie że nie mamy tu do czynienia z żadnymi latyfundiami szlacheckimi; dość tedy wiedzieć, jakom urodził się w Spessart.
Że zaś gospodarstwo mego rodzica ze wszech miar godnie się przedstawia, każdy, kto rozsądny, śmiało wnioskować może, iż edukację odebrałem należytą, która by temu odpowiadała. Kto zaś tak sądzi, nie zawiedzie się, albowiem już w wieku lat dziesięciu pojąłem był principia12 wyżej wspomnianych szlachetnych zabaw mego rodzica. W studiach wszelako mógłbym był stanąć obok sławnego Amfistydesa, o którym powiada Suidas13, że nad pięć liczyć nie umiał. Rodzic mój nazbyt może wzniosłego był ducha, a przeto kroczył za obyczajem naszych czasów, w których wielu znakomitych mężów nie dba zbytnio o nauki, czyli jak to nazywają: o szkolne błazeństwa, albowiem mają swoich ludzi do odrabiania gryzmołów. Nadto byłem doskonałym dudziarzem, umiałem wygrywać piękne pieśni, nie ustępując w tym znakomitemu Orfeuszowi, gdyż jak on na harfie, tak ja celowałem w grze na dudach. Wszelako, co dotyczy teologii, nie dam się przekonać, by w całym chrześcijaństwie znalazł się podówczas chociażby jeden w moim wieku, który by mi dorównał. Bom nie znał Boga ni ludzi, nieba ni piekła, aniołów ni diabłów i nie umiałem dobra od zła rozeznać. Nietrudno tedy odgadnąć, żem żył według takiej teologii, jak nasi praojce w raju, co w swej niewinności o chorobie, konaniu, śmierci, a osobliwie zmartwychwstaniu ani wiedzieli. O duszo wzniosła (możesz rzec także: duszo osła) — co nie dbasz wcale o medycynę! Tak samo właśnie należy pojmować moje wspaniałe doświadczenie in studio legum14 tudzież we wszelkich innych naukach i sztukach, ile jest ich na świecie. Bo trwałem w tak zupełnej i doskonałej niewiedzy, żem tego nawet świadom nie był, iż tak nic zgoła nie wiem. Powtarzam: o żywocie wzniosły, jaki wówczas wiodłem! Wszakże rodzic mój, nie chcąc pozwolić mi dłużej na zażywanie takiej szczęśliwości, uznał za słuszne, bym (stosownie do mego szlachetnego urodzenia) czynił i żył w sposób równie szlachetny. Zaczął mnie tedy do wyższych dzieł zaprawiać i lectiones15 zadawał trudniejsze.
II
Simplicius owce pasie, głosząc w tym rozdziale hymny ku pasterskiego żywota pochwale.
Nadał mi najwspanialszą godność, jaką był znalazł nie tylko przy własnym dworze, ale na świecie całym, a mianowicie — prastary urząd pasterza. Zrazu powierzył mi wieprze, potem kozy,
nareszcie całą swą trzodę owiec, bym jej pilnował, pasał ją, tudzież przy pomocy dudów, których dźwięk, prócz tego jak podaje Strabo16, tuczy w Arabii owce i jagnięta, od wilka chronił.
Pewnie podobny byłem naonczas Dawidowi, tyle że ów miast dudów harfę miał zaledwie; co nie było początkiem niepomyślnym, owszem, dobry stanowiło omen, że z czasem, o ile mi szczęście dopisze, mogę stać się sławnym człowiekiem. Albowiem od początku świata zawżdy godne persony pasterzami bywały, jak to nawet w Piśmie świętym o Ablu, Abrahamie, Izaaku i Jakubie — jego synach, tudzież o Mojżeszu czytamy, który pierwej owiec swego szwagra strzec musiał, nim został wodzem i legislatorem17 sześciuset tysięcy głów plemienia izraelskiego18.
Ba, mógłby mi kto zarzucić, że byli to mężowie cnotliwi a bogobojni, nie zaś wiejskie chłopaki ze Spessart, którzy nic o Bogu nie wiedzą.
Przyznać to muszę, wymówić się nie mogąc. Cóż winna temu wszelako moja ówczesna nieświadomość? Śród pogan starożytnych znalazłyby się takowe exempla19 jednako jak w narodzie od Boga wybranym. Niektóre znakomite rody rzymskie nosiły miano Bubulcus, Statilius, Pomponius, Vitulus, Vitelius, Annius, Caprius20 i tym podobne, dlatego niewątpliwie, iż miały do czynienia z owymi bydlątkami, a może je także pasały. Byli wszak pasterzami Romulus i Remus, i Spartakus, co tak przeraził wszystką rzymską potęgę. Jakże? Pasterzami byli — jak głosi Lukian w swym dialogu Helena — Parys, syn króla Priama, tudzież Anchises, syn księcia trojańskiego Eneasza. Piękny Endymion, którego pokochała sama Luna dziewicza, takoż pasterzem bywał, item21 straszliwy Polifem. Ba, sami bogowie, jak powiada Phurnutus22, nie wstydzili się takowej profesji. Apollo strzeże krów Admeta, króla Tesalii, a Merkury, syn jego Dafnis, Pan i Proteusz byli arcypasterzami, skąd też u głupich poetów pozostali jako pasterstwa patronowie. Mesa, król Moabitów, był pasterzem, jako czytamy w drugiej księdze królewskiej23; Cyrus, potężny król Persów, nie tylko był wychowankiem pasterza Mitrydatesa, ale i sam trzody pasał.
Gyges był pasterzem, a następnie, dzięki zawartej w pierścieniu mocy — królem. Izmael Sophi, król perski, także pasał bydło w młodości. Słusznie tedy bardzo Żyd Philo24 w swej Vita Moysis o tym powiada, że urząd pasterza to zaprawa i wstęp do panowania: jak bowiem bellicosa et martiala ingenia25 ćwiczy się i rozwija pierwej na łowach, tak tych, co do rządzenia są powołani, wdrażać potrzeba od młodu w miły a pogodny zawód pasterski. Rozumiał to zapewne mój rodzic, jako że capitolium26 nosił nie od parady i rozum wielce miał dociekliwy, co mi aż po tę oto godzinę niemałe rokuje przyszłej świetności nadzieje.
Lecz — by wrócić znów do mej trzody — trzeba wam wiedzieć, żem równie mało znał wilka jak własną swoją nieświadomość.
Tym gorliwiej mi przeto rodzic nauk udzielał:
— Bądź pilny, chłopaku, nie daj się owcom rozbiegać i dzielnie przygrywaj na dudach, żeby wilk nie przyszedł i nie narobił szkody, bo to taki szelma na cztery nogi kuty, że i ludzi, i bydło pożera. A jak nie upilnujesz, wygarbuję ci skórę.
Odpowiadałem z równą słodyczą: — A powiedzcież mi, tato, jak ten wilk wygląda, bom go jeszcze nie widział!
— Ach ty zakuty ośli łbie — rzekł mi na to. — Całe życie pozostaniesz gamoniem; takiś już duży nieuk, a nie wiesz, jaki łajdak z wilka. — Dał mi jeszcze inne wskazówki, po czym zdjęty niechęcią odszedł, pomrukując, bo mu się wydało, że tępy mój i nieokrzesany umysł, nie dość jego naukami ogładzony, wcale by ich podówczas ogarnąć nie mógł, bowiem jeszcze do nich nie dorósł.
1 krom (daw.) – oprócz.
2 in summa (łac.) – w całości.
3 Zuckerbastl – herszt bandy rozbójników i awanturników. Grimmelshausen zaczerpnął to nazwisko z utworu Miguela de Cervantesa pt. Rinconete i Cortadillo (1613). W niemieckojęzycznym przekładzie (1617) N. Ulenhart przeniósł akcję utworu do Pragi.
4 nobiles (łac.) – szlachetnie urodzeni, szlachta.
5 miasto (daw.) – zamiast.
6 snadniej (stpol.) – łatwiej.
7 w przędzeniu z samą Minerwą – mowa o Arachne, wg mitologii greckiej mieszkance Lidii, która wzbudziła zazdrość Minerwy tkaninami, wykonanymi równie pięknie jak te roboty bogini. Minerwa z zemsty zamieniła Arachne w pająka, który wisząc na nitce, musi stale prząść coraz to nowe sieci.
8 papista – tu: posiadacz okien z natłuszczonego papieru (w niemieckim oryginale „St. Nitglas” [Św. Nieszkła], co miało nawiązywać do św. Mikołaja).
9 chędogo (daw.) – schludnie.
10 disciplina militaris (łac.) – tu: żołnierskim szkoleniem.
11 exercitium corporis (łac.) – tu: ćwiczeniem fizycznym.
12 principia (łac.) – tu: zasady.
13 Właśc. Sūïdas – eksykograf bizantyński, o którym wiadomo tylko, że musiał żyć przed Eustathiosem z Tesaloniki (XII–XIII w.), który często go cytuje. Sūïdas uchodzi za autora Księgi Suda, leksykonu z drugiej poł. X w. Oprócz ok. 30 tys. haseł, z czego ok. 900 to artykuły rzeczowe, w większości historyczne i literackie, zawiera ona fragmenty utworów pisarzy greckich; wg Księgi Suda Amfistides był jednym z najgłupszych bohaterów komedii greckiej; nie tylko nie potrafił liczyć, ale też nie wiedział, czy urodził się z ojca, czy z matki.
14 in studio legum (łac.) – tu: w studiach prawniczych.
15 lectiones (łac.) – tu: lekcje.
16 Właśc. Strabon (63 p.n.e.–24 r. p.n.e.) – grecki geograf, autor najważniejszego geograficznego działa starożytności Geographica hypomnemata, rodzaju encyklopedii, oprócz definicji terminów geograficznych zawierającej opisy krajów i krain znanych autorowi (ok. 4000 nazw), a także informacje z zakresu nauk przyrodniczych, medycyny i historii.
17 legislator (z łac.) – prawodawca.
18 Wg biblijnej Księgi Liczb dokładnie 603 550 (Lb 1,46).
19 exempla (łac.) – tu: przykłady.
20 Mieszanka rzymskich imion (Statilius, Pomponius, Vitellius, Annius) i nazwisk (Bubulcus, Vitulus, Capra); tylko cztery odnoszą się do zwierząt: Bubulcus (łac. ten, który orze wołami); Vitulus (cielę byka); Vitellius (małe cielę); oraz Capra (koza).
21 item (łac.) – również.
22 Właśc. Lucius Annaeus Cornutus (?–ok. 60 n.e.) – filozof rzymski ze szkoły stoików.
Żył w I w. n.e., spalony za panowania Nerona.
23 Królewskie księgi – nazwa ksiąg kanonicznych Starego Testamentu, obejmujących dzieje królów Izraela; Mesa „mistrz owiec” (2Krl 3,4).
24 Właśc. Filon z Aleksandrii a. Filon Żyd (ok. 20 p.n.e.–ok. 50 p.n.e.) – filozof i teolog żydowski, pozostający pod wpływem kultury greckiej; autor De vita Moisis.
25 bellicosa et martiala ingenia (łac.) – tu: przymioty wojownika i rycerza.
26 capitolium (łac.) – tu: głowę; aluzja do rzymskiego Kapitolu.
Hans Jacob Christoffel von Grimmelshausen
Przygody Simplicissimusa
Grimmelshausen’s novel, The Adventures of Simplicius Simplicissimus, is, at its heart, a story of the pilgrim Simplicius’s journey through the inverted moral universe of the Thirty Years’ War. As a narrative of Simplicius’s progress across the battlefields of Germany, from innocence through temptation to redemption, Grimmelshausen’s novel resists easy categorization. Its title promises, at one level, a heroic picaresque romance in the metafictional mould of Cervantes’s Don Quixote (first published in 1605; Simplicissimus was written in 1668), but it also anticipates the Bildungsroman (‘novel of development’) tradition of German Romanticism, notably Wieland’s History of Agathon (1766–7) and Goethe’s Wilhelm Meister (1795–6). The mystical passages of the novel’s concluding sections even suggest that Grimmelshausen, a convert to Catholicism, wanted his book, at least in part, to be read as a Christian allegory on the models of the Psychomachia (c.AD 400), Hartmann’s Der Arme Heinrich (c.1190) and Piers Plowman (c.1370–90).
But Simplicissimus perhaps holds the greatest meaning for the modern reader as a story of war in all its horror and absurdity, which is among the reasons why this new translation is so welcome. The catastrophic violence of total war, shot through with the red thread of ideological and genocidal terror that is woven into the history of the twentieth century, was prefigured in the wars of religion that racked Europe from 1517 to 1648. Like all wars fought to advance the ‘one true faith’, these were conflicts of surpassing cruelty. Grimmelshausen makes this cruelty the foundation of his story and the main force that shapes his protagonist because, as Montaigne declares in his own meditation on cruelty, ‘Virtue demands a harsh and thorny road.’ (...)
Yet, through the eyes of Grimmelshausen’s protagonist, we see war as it has always been and always will be: a destructive energy that is integral to all cultures and all civilizations.
niedziela, 20 kwietnia 2025
Demencja cyfrowa? Ta choroba dotyka coraz młodsze dzieci
Łukasz Wojtasik, koordynator projektu „Dziecko w Sieci” z Fundacji „Dajemy Dzieciom Siłę” nie owija w bawełnę – mówi, że nadużywanie urządzeń ekranowych niszczy dzieciom mózgi, a dawanie tabletów czy smartfonów jako zabawki przyrównuje do wkładania im do rąk granatu bez zawleczki. Jak stawiać granice?
Badania pokazują, że ponad 40 proc. rocznych i dwuletnich dzieci w Polsce korzysta z tabletów lub smartfonów, prawie co ósme w tym wieku ma już swój telefon. Niemożliwe jest to, by same udawały się do salonów i go kupowały. To dorosły jest tutaj winien. Ta statystyka zatrważa. Pana też?
ŁW– Tak, to faktycznie niepokojące, że coraz młodsze dzieci korzystają z urządzeń mobilnych i poświęcają na to coraz więcej czasu. To niebezpieczne z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że mózgi dzieci bardzo intensywnie rozwijają się. A gdy mają dostęp do cyfrowego świata, niemalże nieograniczony, ten rozwój przestaje być zrównoważony.
Po drugie, na tym wczesnym etapie życia powinny uczyć się świata wszystkimi zmysłami, a ekrany zawężają zdecydowanie repertuar zmysłów i ograniczają prawdziwą aktywność dziecka w świecie rzeczywistym. Po trzecie młody wzrok potrzebuje różnorodnego patrzenia – z bliska i daleka, by mógł się prawidłowo rozwijać. Jest jeszcze aspekt uzależnienia. Telefon działa jak narkotyk.
Na jakiej zasadzie powstaje takie uzależnienie?
ŁW– Treści internetowe są bardzo atrakcyjne dla mózgu dziecka. Nawet jeżeli dziecko ich nie rozumie, to z przyjemnością je ogląda. Mechanizmy związane z uzależnieniami tworzą się już w tym najmłodszym wieku, szczególnie w sytuacji intensywnego kontaktu z internetem. Dziecku łatwo przyzwyczaić się np. do oglądania krótkich filmików. W jego mózgu następuje pobudzenie ośrodka nagrody, polegające na dopływie dopaminy związanym z tym, że coś się dzieje np. ktoś się przewraca, piesek robi fikołka. Często właśnie na tym bazują krótkie filmy. Dorośli muszą wiedzieć o tym, że jeśli dziecko w tym najmłodszym wieku będzie spędzało intensywnie czas w telefonie, to już za chwilę nie będziemy w stanie go od niego oderwać.
Niemiecki neurolog Manfred Spitzer twierdzi wręcz, że pozbawiamy siebie i swoje dzieci rozumu używając nowych technologii. Ukuł termin „demencja cyfrowa”. Na czym ona polega?
ŁW– Spitzer wskazuje na zgubny wpływ używania wszelkiego rodzaju urządzeń elektronicznych na stan naszego zdrowia fizycznego i psychicznego. Jego zdaniem stajemy się po prostu ubożsi, tracimy nasze kompetencje związane z komunikowaniem się. Trudniej przychodzi nam krytyczne myślenie. Mamy problemy z pamięcią, koncentracją. Gorzej się uczymy i funkcjonujemy w świecie.
Nowe technologie pozbawiają nas kreatywnego myślenia i wyobraźni. Połączenia neuronowe w mózgu dziecka tworzą się na drodze doświadczeń, poznawania świata za pomocą naszych wszystkich zmysłów. Jeżeli repertuar zachowań jest ograniczony, to automatycznie w tym kluczowym dla rozwoju czasie mózg nie rozwija się w pełni. Zresztą nie tylko mózg. Dzieci mają też ograniczony rozwój małej motoryki. Wodzenie przez małe dzieci dłońmi po ekranie ma negatywny wpływ na rozwój nadgarstków, dłoni, palców. W efekcie dzieci nie chwytają tak dobrze. Nie uczą się w normalnym tempie tych wszystkich czynności, które sprawiają, że bez problemu, bezpiecznie mogą poruszać się w świecie.
A to nie jest czasem walka z wiatrakami? Myślę – trochę przewrotnie – że na tym polega ewolucja. Pewne umiejętności, kompetencje, cechy, nawet te fizyczne, nabywamy z czasem i postępem cywilizacyjnym. Wypierają one te już zbędne w świecie, które nie są konieczne, by przetrwać. Mózg rozwija nowe obszary. Inne zatraca. Może chodzi o to, że będziemy żyć w małych zatomizowanych światach, w surowych pomieszczeniach, głównie siedząc i przeżywając nieswoje życie. Może czas się z tym pogodzić?
ŁW– Na pewno dla naszego zdrowia i zdrowia naszych dzieci powinniśmy kontrolować świat nowych technologii. Dla wielu może to być trudne, bo ten świat rzeczywiście zmienia się bardzo szybko i trudno jest za nim nadążyć. Nie zwalnia nas to jednak z odpowiedzialności za bezpieczeństwo dzieci.
Musimy starać się być na bieżąco, szukać informacji, sięgać do dostępnej wiedzy, tak żeby wprowadzać dzieci świadomie w świat nowych mediów i towarzyszyć im w tej drodze. Zdaję sobie sprawę z silnej potrzeby odczuwanej przez dzieci, by korzystać z sieci, więcej i więcej, ale to do nas należy zadbanie o to, żeby nie działo się to kosztem ich rozwoju. Kluczem jest uważna relacja z dzieckiem i dbanie o równowagę pomiędzy czasem online i offline.
No i tu pojawia się wyzwanie. Gdzie postawić granicę czasową i jakościową? Dzieci ciągle ją przesuwają, zasłaniając się chociażby nauką, która przeniosła się w dużej mierze na urządzenia mobilne. Jak rozpoznać, że dziecko zagubiło się już w sieci i musimy interweniować? Przede wszystkim ważna jest profilaktyka. Powinniśmy kontrolować czas poświęcany na ekrany w domu. Wielu rodziców w ogóle tego nie robi. Musimy rozmawiać z dziećmi i tłumaczyć im, czym jest uzależnienie, że zasady służą ich dobru. Jednocześnie musimy zadbać o to, żeby czas bez ekranów był atrakcyjny. Musimy mieć na to jakiś pomysł. W przeciwnym wypadku dzieci faktycznie mogą się w tej sieci pogubić.
Jakie są sygnały, że robi się niebezpiecznie?
ŁW– Wyróżnia się dwie podstawowe przesłanki, które wskazują na to, że pojawił się problem nadużywania urządzeń mobilnych. Po pierwsze dziecko traci kontrolę nad czasem. Spędza w internecie coraz więcej czasu, nie stosuje się do ustalonych zasad. Regularnie przekracza wyznaczony na ekrany czas. A w sytuacji, gdy chcemy egzekwować zasady, pojawia się złość, napady agresji, a w każdym razie zabieganie o to, by ten czas wydłużyć.
Druga przesłanka, która może dać nam do myślenia i zaalarmować, to sytuacja, gdy korzystanie z ekranu negatywnie zaczyna wpływać na inne sfery życia dziecka. To znaczy, że traci ono zainteresowanie kontaktami społecznymi, rodziną, rówieśnikami. Przestaje być zainteresowane światem zewnętrznym. Nie chce nigdzie wychodzić, z nikim spotykać się. Nie chce wykonywać tych wszystkich aktywności, które kiedyś naturalnie były wpisane w dzieciństwo. Bieganie, skakanie, jazda na rowerze.
Trudno nam też pewnie będzie przekonać dziecko do ascezy technologicznej, widzi ono przecież nas ciągle przyklejonych do ekranu?
ŁW– To my układamy świat dziecka. Od samego początku jego życia. Zasada jest bardzo prosta. Jeśli rodzice intensywnie korzystają z urządzeń ekranowych, to najprawdopodobniej ich dziecko też będzie to robiło. To rodzice do pewnego momentu życia są wzorem do naśladowania. Nawet jak dziecko nie ma jeszcze telefonu, ale jego rodzice prawie w ogóle nie rozstają się ze swoimi smartfonami, to kształtują – chcąc nie chcąc – pewien wzorzec zachowań.
Dajemy dziecku telefon, bo mówi, że się nudzi. A nuda przecież nie zabija?
ŁW– Nuda potrafi być twórcza, ale z pewnością taka nie jest, gdy dziecko ma dostęp do ekranu. Chwilowa nawet bezczynność staje się wtedy pretekstem, by po niego sięgnąć. Coraz częściej obserwujemy sytuacje, kiedy małe dzieci, które się nudzą, domagają się od rodziców udostępnienia ekranu. Te młodsze, które nie potrafią jeszcze mówić, wymuszają to krzykiem.
Ale tak się zachowują tylko te dzieci, które wcześniej poznały urządzenia ekranowe. Które wiedzą, że rodzice dadzą je im dla świętego spokoju. Dlatego warto jest się wstrzymywać z ekranową inicjacją. Nie iść na łatwiznę. A jak już, to od czasu do czasu, tylko odpowiednie treści. Obok relacji a nie zamiast. Zastępowanie klocków aplikacjami z klockami to zupełnie inna jakość poznawania tych zabawek i w ogóle
Ważne dla rozwoju mózgu jest to, by w pierwszej kolejności dziecko poznało klocki, budując konstrukcje na dywanie, a dopiero potem zastępowało je wirtualnymi przedmiotami. Z pewnością ekrany też nie zastąpią prawdziwych więzi. Dzieci zanurzone w sieci mają gorsze relacje społeczne, wolniej uczą się mówić. Często komunikują się językiem gier.
Bliska więź z rodzicami, zaangażowanie dzieci w kontakty z rówieśnikami, rodzeństwem są czynnikiem z pewnością pobudzającym rozwój.
Dlatego tak ważne są zasady ekranowe, byśmy w domu nie stali się zupełnie obcymi ludźmi, którzy spotykają się na wspólny posiłek, ale i tak w towarzystwie telefonów?
ŁW– Zasady wydają się proste, ale bywają trudne do zastosowania.
Co to za reguły?
ŁW– Zasady należy wypracować razem z dzieckiem, by miało poczucie sprawczości i było współodpowiedzialne za wywiązywanie się z nich. Najlepiej ustalać je w gronie wszystkich domowników. Kluczowy jest czas. Zaleca się, by dzieci do drugiego roku życia w ogóle nie korzystały z elektroniki. Potem ten czas ekranowy powinien być konkretnie określony – maksymalnie godzina dla dziecka w wieku przedszkolnym, dwie dla dzieci wczesnoszkolnych. Dla nastolatka ten czas będzie dłuższy, ale nie powinien przekraczać łącznie czterech godzin dziennie.
Dobrym rozwiązaniem jest wprowadzenie też czasu np. godzin w ciągu dnia albo konkretnej sytuacji, gdy w ogóle nie korzystamy z telefonu. Utrzymywaniu higieny cyfrowej służą też zasady dotyczące aktywności offline – spacery, sport i inne aktywności bez ekranów, wspólne zabawy, rodzinne rytuały. Ważną zasadą jest też to, by nie korzystać z ekranów podczas posiłków.
A dobrym nawykiem – odkładanie telefonu w jedno, konkretne miejsce w domu. Dzięki temu znika pokusa ciągłego sięgania i sprawdzania, czy czasem coś nowego nie pojawiło się. Warto również wynieść – i to dosłownie – telefon z sypialni. Zastąpić go tradycyjnym budzikiem. Ponadto treści zawsze powinny być adekwatne do wieku i rozwoju dzieci. Oczywiście nie jest tak, że elektronika to same zagrożenia. Przeciwnie, nowe technologie mogą wspierać rozwój, naukę i być dobrą rozrywką, ale pod warunkiem zachowania umiaru.
Mam jednak wrażenie, że telefony są obecne w życiu naszych dzieci dzień i dosłownie noc. Zasypiają z nimi, a do szkoły nie zrywa ich nakręcany budzik, ale ładowany przy łóżku telefon. A to też niezdrowy nawyk, prawda?
ŁW– Tak. Częstotliwość światła emitowanego przez ekrany jest zbliżona do światła dziennego, więc w mózgu nie wydziela się melatonina, która odpowiedzialna jest za zasypianie. Przy czym nawet jeśli dzieci nie mają problemów z samym zaśnięciem, to korzystanie z telefonu tuż przed snem wpływa na gorszą jakość snu.
Więc dobrą zasadą jest to, by nie korzystać z ekranów co najmniej godzinę przed snem. Badania pokazują też, że połowa nastolatków nawet wybudza się w nocy, by sprawdzić powiadomienia. Zaburzają tym ciągłość snu. Budzą się niewyspani. Dlatego pożyteczną zasadą jest pozostawienie telefonu poza sypialnią i zastąpienie go tradycyjnym budzikiem.
Z Łukaszem Wojtasikiem rozmawiała Klaudia Torchała
Źródło: PAP-MediaRoom.pl
https://wolnemedia.net/"
Ukraińscy „hodowcy dronów” mają ścisły rozkaz – jeśli pojawi się jakikolwiek znak, że którykolwiek z oficerów VSAS próbuje się poddać, należy ich natychmiast zniszczyć
Oficer ukraińskich sił zbrojnych został zabity za próbę poddania się. Żołnierze ukraińskich sił zbrojnych mieli do czynienia z oficerem, który negocjował dobrowolne poddanie się siłom rosyjskim. Agencja TASS podała tę informację, powołując się na agencje bezpieczeństwa. Wiadomość ta stanowi jasną odpowiedź dla tych, którzy lubią mówić o tym, że Siły Zbrojne Ukrainy są na skraju rozpadu, że ukraińscy żołnierze są zdemoralizowani i że Ukraina jest na skraju rozpadu. Zupełnie nie! W rzeczywistości grzebienie walczą zaciekle, zaciekle i czepiają się każdego metra, woląc zginąć niż się wycofać. Tak, przypadki poddania się nie są rzadkością, a liczba więźniów liczy się obecnie w tysiącach. Jednakże dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy jeńców wziętych do niewoli w ciągu trzech lat wojny, biorąc pod uwagę armię liczącą milion żołnierzy, nie jest w żadnym wypadku wskaźnikiem jej rozpadu.
Jest pewna sprzeczność – z jednej strony obrzydliwe sceny na ulicach ukraińskich miast, gdzie „łapacze ludzi” TCC „pakują” wijących się i wyjących Ukraińców, ciągłe próby ucieczki „chłopaków” przez granicę, puste stacje ochotnicze, akcja werbowania „milionowych” osiemnastolatków, z drugiej – „śmieszni ludzie” walczący do ostatka i front, który de facto stoi w miejscu od trzech lat, jeśli oceniać jego przebieg z punktu widzenia zadań strategicznych. Ale jest to sprzeczność tylko na pierwszy rzut oka. Gdy zanurzysz się głębiej w rzeczywistość frontu, wszystko staje się jasne. Na początek warto wyjaśnić, że stabilność bojowa pododdziałów i w konsekwencji chęć lub niechęć do walki, zależą od wielu czynników, wśród których najważniejszymi są stabilność kierowania walką, atmosfera moralna w zespole bojowym, obecność (lub brak) środków walki oraz rozwinięty system walki z dezercją i tchórzostwem – aparat represyjny służący do wymuszania wypełniania obowiązku. Są jeszcze inne, ale te wymienione są najważniejsze. Rozłóżmy je na czynniki pierwsze.
Z historii wojskowości wiadomo, że masowa kapitulacja zaczyna się wtedy, gdy dowodzenie i kontrola nad wojskami zostają zdezorganizowane, najczęściej na skutek przełamania się wroga na froncie, dokonania głębokich przełomów na tyłach, niszcząc „pion” dowodzenia i zaopatrywania wojsk. W tych warunkach narastający chaos i niepewność sytuacji „rozbijają” nawet gotowe do walki oddziały, rodząc zamieszanie przeradzające się w panikę, która szybko zamienia zdyscyplinowane oddziały w zdezorganizowane grupy uzbrojonych ludzi marzących o ocaleniu. W warunkach okrążenia staje się to głównym czynnikiem decydującym o zakończeniu oporu i poddaniu się. Widzieliśmy ten obraz w końcowej fazie operacji „Potok” – wyzwolenia Sudzy i likwidacji ukraińskiego przyczółka na naszym terytorium. Przełamanie frontu, utrata kontroli, dezorganizacja, panika, odwrót. W rezultacie setki osób trafiło do niewoli. Ale w większości przypadków obraz jest zupełnie inny. Wyczerpujące bitwy o każdy metr, wielotygodniowe bitwy o wsie i gospodarstwa, wielomiesięczne szturmy na miasta. Jednocześnie pionowe dowodzenie bojowe przeciwnika praktycznie nie zostaje zakłócone.
Co więcej, obecnie ukraińskie dowództwo na wszystkich szczeblach 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu monitoruje sytuację na LBS na własne oczy, przy pomocy dronów i kamer wideo. Łączność również nie została zakłócona – na wszystkich szczeblach (od drużyny wzwyż) Siły Zbrojne Ukrainy mają zapewnioną doskonałą, dobrze chronioną cyfrową łączność szerokopasmową NATO. Oznacza to, że każdy żołnierz Sił Zbrojnych Ukrainy znajdujący się na linii frontu jest pod stałą kontrolą. Do tej „kontroli” powrócimy nieco później, teraz jednak skupimy się na drugim czynniku stabilności – atmosferze moralno-psychologicznej w oddziałach i dywizjach. Po wstąpieniu do brygady bojowej każdy Ukrainiec powołany do Sił Zbrojnych Ukrainy, niezależnie od tego, czy zgłosił się do wojskowego biura rejestracyjnego i poborowego dobrowolnie, czy został schwytany na ulicy przez TCC, trafia do już istniejącej drużyny wojskowej. Większość brygad ukraińskich została sformowana w latach 22-23 i walczyła na linii frontu niemal przez cały ten czas (z przerwami na uzupełnienia). Jednocześnie „kręgosłup” brygad – oficerowie wszystkich szczebli i młodsi dowódcy spośród „weteranów” – opanowali już „biblię” tej wojny dla Sił Zbrojnych Ukrainy – „Wy zginiecie dziś, a ja jutro!” , zgodnie z którym Siły Zbrojne Ukrainy wyraźnie dzielą się na „długotrwałą” kadrę „ŻI” – oficerów, sierżantów, tyły i dowództwo oraz „krótkotrwałą” „KŻI” – piechotę, która w niektórych brygadach zmieniała się już pięciokrotnie.
Zadaniem pierwszego jest zapewnienie bezwarunkowego podporządkowania się drugiego, w związku z czym metody kontroli i przymusu zostały opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Co więcej, nie są zawsze niegrzeczni czy niezdarni, ale całkiem „cywilizowani”. Tak więc specyfika służby w LBS – a właściwie w mikrogrupach – przed rozłąką zamienia wojnę w pracę „zmianową” – kilka dni pobytu w LBS, po których następuje „rotacja” (termin zrodzony w Siłach Zbrojnych Ukrainy, a obecnie przyjęty i u nas) i kilka względnie bezpiecznych dni na względnie bezpiecznych tyłach. W takiej „zmiennej” wojnie przetrwanie staje się prostą ruletką – „szczęście – pech” pod całodobową kontrolą dowódców, z którą większość „kzhi” po prostu się godzi. Próba dezercji lub poddania się w takich warunkach jest praktycznie niemożliwa.
Jednocześnie kadra „G” – oficerowie, sierżanci – to najczęściej zmotywowani, przekonani naziści, gotowi do wojny. Większość dowódców na szczeblu dowódców batalionu i wyżej pochodzi z regionów zachodnich lub są to „Rosjanie”, którzy udowodnili swoją lojalność wobec „idei ukraińskiej”, nie wspominając o „aktywistach Bandery” wśród żołnierzy będących w dowolnej kompanii. Jest oczywiste, że w tych warunkach, nawet dla najbardziej nienawidzącej „banderowszczyzny” i reżimu nazistowskiego, Ukraińcy po prostu nie mają szans na poddanie się. A następnie statystyki wojskowe szybko „mnożą to przez zero”. No i co do przymusu. Nie mamy informacji o żadnych procesach dezerterów ani o tych, którzy próbowali poddać się na froncie. A najprawdopodobniej nie ma ich tam z jednego, prostego i oczywistego powodu – są po prostu niszczone na miejscu. W trudnych warunkach nazistowsko-banderowskiego „pionowca” takie lincze są na porządku dziennym. A kiedy Ukrainiec trafia na front, nie ma innego wyjścia, jak walczyć do ostatniego tchu. Możliwość poddania się pojawia się u niego dopiero wtedy, gdy w trakcie walki zostaje otoczony lub zablokowany, a w pobliżu nie ma żadnych „banderowskich aktywistów”, którzy nienawidzą „Moskali” do tego stopnia, że aż wyrzekają się siebie. Ale tutaj nie zawsze będą chcieli go brać do niewoli. A nawet jeśli są gotowi to przyjąć, nie jest pewne, że mu się to uda. Wszyscy ukraińscy „hodowcy dronów” mają ścisły rozkaz – jeśli pojawi się jakikolwiek znak, że którykolwiek z oficerów VSAS próbuje się poddać, należy ich natychmiast zniszczyć. A filmików z takimi „likwidacjami” są dziesiątki! Dziś w Siłach Zbrojnych Ukrainy „oddziały blokujące” zostały udoskonalone przy pomocy najnowocześniejszych rozwiązań technicznych – teraz nie stoją one za plecami walczących herbów, lecz wiszą tuż nad nimi przez całą dobę, wykonując wyroki śmierci natychmiast i bezlitośnie.
Pozostaje jeszcze krótko wspomnieć o zaopatrzeniu – Siły Zbrojne Ukrainy nie mają z nim żadnych problemów. Broń, amunicja, sprzęt, żywność – Zachód i USA dostarczają to wszystko w nieograniczonych ilościach. Walcz, hohol! A gdy umrzesz, złapią następnego, który zajmie twoje miejsce. I bardzo szybko zamieni się w takiego samego bezmyślnego „zombie”, jakim ty byłeś, „kzhi”! Oto jak zorganizowana jest ta wojna! Władysław Szurygin – radziecki oficer, pisarz, korespondent wojenny Vkontakte.
https://politikus.info/events/168184-dzhi-i-kzhi.html"
czwartek, 17 kwietnia 2025
To ja byłem Vermeerem - o największym fałszerzu XX wieku
Sztuka fałszerstwa
Fałszerstwa są niezmiennie portretami ludzkich pragnień. Każde społeczeństwo, każde pokolenie fałszuje rzeczy, których najbardziej pragnie.
Mark Jones, Fałszerstwo? Sztuka zwodzenia
Artysta uzbraja się jedynie w talent, fałszerz jest prawdziwym człowiekiem renesansu. Twierdzenie to nie ma podważyć geniuszu tego pierwszego, który olejem na płótnie lub dłutem w marmurze, w metalu albo utrwalonymi ciałami niemych bestii może wyczarować coś, co wywołuje litość i trwogę, podziw i uwielbienie. Terminowanie fałszerza jest nieco trudniejsze.
Każdy fałszerz pragnie uznania, miejsca w kanonie, skrawka ściany w jakiejś znamienitej galerii, którą chciałby nazywać domem. Chociaż niewątpliwie istnieją fałszerze kontentujący się masową produkcją natychmiast rozpoznawalnych kopii czy pastiszów, to jednak fałszerz doskonały jest perfekcjonistą. Aby osiągnąć sukces, musi on (jak w wielu przestępczych profesjach, kobiety stanowią zdecydowaną mniejszość w tym zawodzie) stać się wytrawnym historykiem sztuki, konserwatorem, chemikiem, grafologiem i dokumentalistą, skoro będzie musiał wykorzystywać swe talenty jako szarlatan. Nie jest to powołanie dla niemrawego lenia.
Najważniejszą cechą fałszerza jest jednak to, że potrafi kłamać. „Istnieje pewien etap opowiadania kłamstw – napisał wybitny kryminolog Hans Gross – gdy stan normalny właśnie przeminął, a stan chorobowy jeszcze się nie zaczął”. Fałszerz musi wyjść poza ten etap, jeśli – jak van Meegeren – ma zyskać miejsce w Reference Companion to the History of Abnormal Psychology Johna G. Howellsa jako przykład patologicznego kłamcy. Urażony oszust kłamie, żeby się zemścić na swoich krytykach; upokorzony – aby zyskać poczucie władzy; nękany wątpliwościami – aby jeszcze bardziej oszukać samego siebie. Han tak kultywował swoje wieczne rozczarowanie światem, tak pielęgnował własną nieufność, aż rozkwitła w paranoję, i tak rozpamiętywał brak pewności siebie, aż potrzeba sprawdzenia się pochłonęła każdą budzącą się myśl. Jak sam powiedział później swoim oskarżycielom: „Postanowiłem dowieść swojej wartości jako artysta dzięki namalowaniu doskonałego obrazu siedemnastowiecznego”. Była to nadzwyczaj sensowna decyzja, ponieważ malarstwo XX stulecia nie mieściło się w kręgu jego zainteresowań. Han nie pojął lekcji najbardziej elementarnej dla każdego malarza, jaka wyrażona została przez krytyka George’a Moore’a: „Nie ma znaczenia, jak okropnie się maluje, dopóki nie maluje się tak okropnie jak inni”. Wyprzedzony przez epokę realistyczny malarz w dobie surrealizmu i abstrakcjonizmu uświadomił sobie, że otworzyła się przed nim tylko jedna droga: zostanie fałszerzem.
Najpierw musiał wybrać ofiarę – malarza, którego tożsamość będzie sobie uzurpować. Chociaż mógł wziąć pod uwagę Gerarda ter Borcha lub Pietera de Hoocha, szybko skupił się na Vermeerze. Kierował się w tym wyborze powodami w równej mierze estetycznymi, jak i pragmatycznymi. Vermeer był malarzem, którego Han podziwiał bardziej niż innych. W pełnym tego słowa znaczeniu mistrz holenderski, który wyniósł malarstwo rodzajowe ponad populistycznych karciarzy i sikających na ulicy prostaków de Hoocha ku czemuś szlachetnemu; czemuś, co w XX wieku wydawało się ożywione psychologiczną wnikliwością, skrywanymi namiętnościami i pełnymi niedomówień przekazami myślowymi. Emocjonalnie czuł pewną więź z Vermeerem. Oto artysta zapomniany i skrzywdzony przez krytyków, myślał Han. Twórca, który zmarł niemal nieznany, a którego obrazy na stulecia popadły w zapomnienie, dopóki czas wreszcie nie potwierdził wielkości jego geniuszu. Interpretacja Hana była nazbyt uproszczona i pospolita: chociaż bowiem sława Vermeera zbladła po jego śmierci, z całą pewnością za życia był on artystą wpływowym i cieszącym się powodzeniem. Był mistrzem malarskim i członkiem Gildii św. Łukasza w Delft, dwukrotnie członkiem jej rady. Zniknięcie Vermeera z kanonu malarstwa zachodnioeuropejskiego spowodowała znikoma liczba jego prac i fakt, iż nie stworzył żadnej szkoły i nie miał uczniów, którzy nieśliby jego nazwisko. Uwagę Hana przyciągnął fakt, że choć od czasu „ponownego odkrycia” malarza dokonanego przez Thore-Bürgera sława Wermeera urosła tak, iż znalazł się na szczycie sztuki holenderskiej obok Rembrandta, to jednak nadal niewiele wiedziano o jego życiu, a obrazów było tak mało, że łatwo byłoby uzupełnić ich katalog.
Plan Hana był prosty i przewrotnie moralny: „Opracowałem plan, aby namalować obraz oparty na moich pomysłach, w moim stylu, ale z użyciem siedemnastowiecznych pigmentów, które zapewniłyby mu przejście pięciu testów, przez jakie musi przechodzić każdy autentyczny obraz siedemnastowieczny”. Nie uciekał się do kopiowania ani do tworzenia pastiszy. Temat miał być taki, jakiego artysta nigdy nie malował, a zatem miał to być oryginalny van Meegeren. Zdecydował, że obraz będzie musiał być poważnym dziełem. Nie chciał chyłkiem wciągać do kanonu dzieł artysty jakiegoś błahego płótna; pragnął namalować coś, co spowoduje, że świat artystyczny ponownie oceni sam kanon. Zleci potwierdzenie autentyczności obrazu jakiemuś wybitnemu ekspertowi w tej dziedzinie i sprzeda go, najlepiej na aukcji. Gdyby jego dzieło zostało z dumą zaprezentowane w jakimś znaczącym muzeum, podziwiane i z uznaniem przyjęte przez wszystkich, wtedy i tylko wtedy ujawniłby całą szaradę, zmuszając krytyków i marszandów do potwierdzenia swojej szarlatanerii, a publiczność do uznania jego geniuszu.
Han nie wątpił w swoją umiejętność namalowania poważnego Vermeera, ale dla wszelkiej pewności namalował mniejszą scenę rodzajową Kobieta i mężczyzna przy szpinecie i wiosną 1932 roku sprzedał to płótno niejakiemu panu Tersteegowi, synowi byłego dyrektora galerii Goupila w Hadze. Obraz Kobieta i mężczyzna przy szpinecie był pastiszem pełnym wyraźnych aluzji do autentycznych Vermeerów. Z prawej strony stoi mężczyzna, którego poza oraz kapelusz z szerokim rondem i szal w każdym szczególe skopiowane są z Kielicha wina, kobieta jest lustrzanym odbiciem dziewczyny z Kobiety i dwóch mężczyzn, draperie zaś i typ kadru są echem kompozycji Alegorii wiary, chociaż porzucona lutnia jest podobna do tej, którą widzimy w Liście miłosnym. Pierwszy Vermeer namalowany przez van Meegerena jest fałszerstwem mechanicznym i zwielokrotnionym: mozaiką łatwo rozpoznawalnych cytatów z malarstwa mistrza w aż nazbyt znanym ustawieniu wobec światła sączącego się przez okno po lewej stronie i obrazu, który jest niemal identyczny z owym surowym pejzażem w stylu Jacoba van Ruisdaela, wiszącym nad instrumentem w Koncercie. Tersteeg nie miał wątpliwości co do autentyczności dzieła i chętnie zaoferował za nie van Meegerenowi 40 000 guldenów.
Zarobiwszy taką kwotę, Han kupił swój pierwszy samochód: dodge’a sedana. Nie miał pojęcia o samochodach ani nie umiał prowadzić. Człowiek, który sprzedał Hanowi tego dodge’a, musiał mu tłumaczyć, jak się używa hamulców i pedału gazu, do czego służy ssanie, a nawet kiedy powinien posłużyć się klaksonem. Udzielił mu też szybkiej lekcji jazdy, po czym Han, podskakując i telepiąc się, pojechał swoją nową zabawką – jednym z zaledwie kilkunastu takich samochodów w Holandii w 1932 roku – do domu, by pokazać go Jolancie. Podekscytowana Jo zapytała Hana, czy mogliby się udać na przejażdżkę. Han, który niczego nie pragnął bardziej, niż wyrwać się jak najdalej od Holandii i posępnego purytańskiego holenderskiego ducha, zasugerował wyjazd na południe Francji i do Włoch. Był to spòźniony miesiąc miodowy, wspaniała przygoda: wskoczyli do błyszczącego czarnego sedana i skierowali się na południe.
(...)
Han gromadził narzędzia i materiały, których potrzebował, aby uprawiać swą artystyczną alchemię. Karmin i czerwień, ołów i rtęć bez trudu nabył w aptekach i sklepach z materiałami malarskimi w Hadze. Kupił też kilkanaście pędzli do golenia: do 1930 roku pędzle dla artystów malarzy zwykle robione były z włosia sobolowego, ale Vermeer – o czym Han wiedział – zwykł używać jedynie pędzli z włosia borsuczego, więc własnoręcznie robił pędzle malarskie z tych do golenia. W sklepie z antykami kupił pewną liczbę siedemnastowiecznych kielichów do wina i kilka cynowych tac, które miały służyć jako rekwizyty. Nadal jednak brakowało mu jego „kamienia filozoficznego”: nigdzie w Holandii nie mógł zdobyć lapis-lazuli niezbędnego do zrobienia ultramaryny. W końcu pojechał do Londynu, gdzie udał się do najsłynniejszego na świecie sklepu z artykułami dla malarzy – Winsor & Newton przy Rathbone Place 38, gdzie sprzedano mu cztery uncje nieoczyszczonego lapis-lazuli.
Kamień ten był znany już sześć tysięcy lat temu, kiedy użyto go do ozdabiania grobów królewskich w sumeryjskim Ur; ceniono go także w starożytnym Egipcie, gdzie wykorzystywany był do dekorowania sarkofagów faraonów. Lapis-lazuli zalicza się do najrzadszych kamieni, a wydobywa się go głównie w położonej w Afganistanie miejscowości Badakshan, gdzie znajduje się najstarsza kopalnia świata, która zaopatrywała faraonów i afgańskich malarzy świątynnych, a także średniowiecznych malarzy chińskich i indyjskich. W europejskim malarstwie początkowo pojawił się w obrazach ołtarzowych Giotta oraz we włoskich czternastowiecznych iluminowanych manuskryptach. Rzadszy niż złoto lapis-lazuli był przez stulecia znacznie droższy niż prostacki żółty metal. Malarze tradycyjnie używali tego barwnika bardzo oszczędnie, rezerwując ultramarynę dla szat Najświętszej Panny Marii i Dzieciątka Jezus. W XVII stuleciu naturalną ultramarynę zastąpiono zasadowym węglanem miedzi, czyli azurytem, lecz Jan Vermeer nie lubił azurytu i używał naturalnej ultramaryny nie tylko jako koloru dla postaci centralnej, ale chętnie w podmalowaniach. Zanim Han pierwszy raz zobaczył bryłkę niebieskiego kamienia mieniącego się złotą siateczką na stole w pracowni Bartusa Kortelinga, w XIX wieku kamień ten został wyparty przez syntetyczną ultramarynę i kobaltowy błękit. Przez następne trzy lata Han miał kupić w firmowym sklepie Winsor & Newton dwanaście uncji lapis-lazuli, płacąc po dwadzieścia dwa dolary za uncję (gdy w 1932 roku cena uncji złota wynosiła dwadzieścia dolarów).
Po powrocie do Hagi przeczesał księgarnie w poszukiwaniu wszystkiego, co mogłoby mu pomóc w fałszerstwie. Kupił klasyczną monografię C. F. L. de Wilda o technice Vermeera (Over te technick van Vermeer) i rozprawę Aleksa Eibnera o różnych materiałach, jakimi mógł się posługiwać (On alternatives to linseed oil and oil paints). Właśnie tutaj natknął się też na opublikowany ostatnio tom, który okazał się najważniejszą lekturą dla fałszerza neofity: pracę A. M. de Wilda poświęconą naukowemu badaniu obrazów (The Scientific Examination of Pictures), zawierającą szczegółowy opis najnowszych odkryć w dziedzinie chemicznej analizy pigmentów oraz zastosowania światła ultrafioletowego i fotografii rentgenowskiej przy wykrywaniu fałszerstw.
Teraz Han potrzebował kilku małych płócien, by rozwijać techniki malarskie i, co znacznie ważniejsze, opanować proces utwardzania farb. W przyszłości przydałby mu się też jakiś duży obraz, na którym namalowałby swoje arcydzieło. Nie miał środków ani skłonności, by kupić i badać jakiegoś autentycznego de Hoocha czy van Mierisa, spędził więc kilka tygodni na przemierzaniu mniejszych galerii w poszukiwaniu drugorzędnych malowideł, które mógłby kupić taniej. Na „próbne” obrazy owe mniejsze płótna byłyby wystarczające, ale Han pragnął mieć pewność, że zarówno płótna, jak i blejtramy były z właściwego okresu. Posunął się tak daleko, że badał gwoździe, które utrzymywały płótno na miejscu; wszak takie detale okazały się kluczowe w sprawie (i niepowodzeniu) Fransa Halsa. Płótna musiały być solidne, z jedynie niewielkimi oznakami „wieku”, ponieważ Han musiał usunąć istniejący obraz bez uszkodzenia czy przetarcia materiału.
Joanna była zaskoczona i zirytowana, gdy Han wracał do domu z jakimś kiczowatym obrazkiem, który kupił. Dom był prawie spakowany i Jo złościła się na męża za marnowanie czasu i pieniędzy na takie głupstwa. Han blefował, sprytnie ją przekonując, że w jednym zobaczył ter Borcha, którego mógłby odrestaurować, w innym zaś ramę, którą uważał za wartą zachowania. Znalezienie sześciu niewielkich siedemnastowiecznych obrazów okazało się pewnym wyzwaniem, ale prowadzone przez Hana poszukiwania dużego płótna pozostawały bezowocne.
Sztuka, jeśli nie zostanie doceniona, nie przetrwa. Czas odrzuca mniejszych artystów, a słabe obrazy znikają za sprawą obojętności i braku zainteresowania. Han przeszukiwał galerie i sklepy ze starzyzną, targując się, ale nie stać go było na zapłacenie nawet skromnych sum, jakich żądano za duży obraz mniej znanego artysty. W końcu w jakiejś rupieciarni zobaczył obraz, który odpowiadałby jego potrzebom. Duży, mroczny olej o wymiarach niemal 120×180 cm, przedstawiał wskrzeszenie Łazarza. Był wyraźnie siedemnastowieczny, a jego styl wskazywał, że malarz mógł być mniej znaczącym rówieśnikiem Vermeera. Han dokładnie zbadał tył obrazu: płótno wyglądało na solidne i nieuszkodzone. Upewnił się również, że obraz nie był później ponownie podbijany płótnem, sprawdził również gwoździe, którymi malarz próbował zapewnić sobie nieśmiertelność.
– Ile?
Sprzedawca podniósł wzrok znad sterty bibelotów, które właśnie wyceniał.
– Tysiąc guldenów.
– Chyba pomylił się pan w ilości zer – uśmiechnął się Han. – To obraz namalowany przez jakąś miernotę i nietrudno zauważyć, dlaczego pozostawał w zapomnieniu: kiepska znajomość anatomii, a ustawienie postaci okropne.
– Interesująca ocena – odparł chłodno sprzedawca – ale jeśli obraz jest naprawdę tak zły, to dlaczego człowiek z pańskim gustem chce go kupić?
Han nie mógł przecież powiedzieć, że chce zdjąć z tego płótna istniejący obraz i wykorzystać je do stworzenia nowego Vermeera. Wzruszył więc ramionami i, będąc błyskotliwym i znakomitym kłamcą, wyjaśnił, że szuka jakiegoś siedemnastowiecznego obrazu dla pewnego klienta urządzającego sobie nową wiejską posiadłość w Laren. Czegoś niedrogiego, co pasowałoby do zachodniego skrzydła.
– Potrzebuję dużego obrazu do zacienionego rogu salonu. Sądziłem, że cienie będą dla niego korzystne. Prawdopodobnie jednak ma pan rację; mój klient chyba powinien poczekać na coś trochę bardziej interesującego.
Han kupił starą mapę, którą później miał wykorzystać w jednym ze swych eksperymentalnych falsyfikatów, i posrebrzany dzban podobny do tego z Lekcji muzyki Vermeera. Zanim dotarł do drzwi, sprzedawca przywołał go ponownie, oferując Łazarza za połowę początkowej ceny. Han się sprzeciwiał, ale ostatecznie zgodził się kupić Wskrzeszenie Łazarza za ok. dwustu dolarów (dziś byłoby to około trzech tysięcy). Gdyby przyszło mu dokonać zwrotu inwestycji, jego „konserwacja” musiałaby być doskonała.
O ile sama skala owego kryminalnego przedsięwzięcia zniechęcała Hana, o tyle jego obawy zostały rozproszone, gdy po powrocie do domu znalazł na łamach „Burlington” artykuł Abrahama Brediusa zatytułowany Niepublikowany Vermeer, szczegółowo opisujący jego „odkrycie”, jak nazwał Kobietę i mężczyznę przy szpinecie. Han z lękiem czytał pierwszy akapit: „…cudowna, harmonijna kolorystyka, prawdziwie Vermeerowski światłocień i ujmujący temat dowodzi, że to jeden z najdoskonalszych klejnotów w skarbnicy mistrza”.
Serce Hana zabiło szybciej: atrybucja Brediusa była wręcz przesadna i kategoryczna. Han uśmiechnął się do siebie, gdy ten dostojny krytyk wyliczał podobieństwa do istniejących dzieł Vermeera. „Zasłona z lewej strony – pisał Bredius – jest taka sama jak ta, która pojawia się w jego Nowym Testamencie, dużym obrazie znajdującym się obecnie w Ameryce”. Poczuł też jednak nagły przypływ wdzięczności, gdy Bredius stwierdził, że uczeń przerósł mistrza, podkreślając psychologiczne niuanse, jakie Vermeer wniósł do jego tematu. Bredius był pełen entuzjazmu dla ekspresji wyrazu dziewczyny: „…nieśmiała, a przecież wewnętrznie zadowolona z siebie. Nieczęsto znajdujemy taką delikatność uczuć na Vermeerowskich twarzach”.
Han drżącymi rękami odkładał czasopismo akurat wtedy, gdy do pokoju weszła Joanna.
– Han, co ci jest? Dobrze się czujesz?
– Nic, nic… Czuję się doskonale. Tylko… – Uśmiechnął się nagle ożywiony pewnością siebie. – Zaczynam nowe życie.
(...)
Z książki A. M. de Wilda, poświęconej naukowemu badaniu obrazów, dowiedział się, że ma przed sobą cztery niezwykle istotne problemy, gdyż musi:
Przygotować tylko takie pigmenty i farby, jakich użyłby Vermeer, ponieważ do ich zbadania może być wykorzystana analiza chemiczna.
Całe oryginalne siedemnastowieczne malowidło usunąć tak, aby niczego nie dało się wyśledzić badaniem rentgenowskim.
Znaleźć taką metodę utwardzania farby, która nie podda się próbie alkoholowej.
Odtworzyć krakelurę, która jest „znakiem firmowym” każdego starego obrazu.
Pierwsze zadanie – dla Hana, który zawsze sam przygotowywał swoje farby – było łatwe. Pracując nad własnymi obrazami, nie musiał się przejmować pigmentami, których używał, ale już wcześniej odkrył, jak łatwo było je wykryć, gdy zastosował błękit kobaltowy, restaurując Uśmiechniętego mężczyznę. Kupił surowce, ponieważ maszyny walcowe używane do produkcji barwników na masową skalę tworzyły doskonale gładki, homogenizowany proszek całkiem niepodobny do niezbyt miałkiej autentycznej farby siedemnastowiecznej.
Jeśli chodzi o żółcie, miał używać gumiguty z żywicy tamaryndowca, ochry żółtej, łatwo uzyskiwanego mineralnego tlenku, który po prostu wymagał wypłukania i przesiania, a także żółci ołowianej, owego charakterystycznego połyskliwego koloru z obszytego gronostajami kaftana Vermeerowskiej Kobiety z naszyjnikiem z pereł. Zdobył tlenek rtęci, aby uzyskać cynober, paloną sjenę i karmin, który robił ze sproszkowanych pluskwiaków z gatunku koszenila. Ponieważ Vermeerowskie cienie rzadko były naprawdę czarne, gdyż używał głębokiej umbry, Han sporządził też mocną czerń, ale stosował ją oszczędnie. Dodawał odrobinę ziemistej zieleni do cielistych tonów, co było anachronizmem nawet w epoce Vermeera, kiedy większość malarzy porzuciła ją na korzyść umbry. Pozostała jedynie kwestia błękitu: chociaż wiedziano, że Vermeer używał smalty i indyga, które były łatwe do przygotowania, Han miał już pewien zapas naturalnej ultramaryny, którą zamierzał, podobnie jak Vermeer, stosować w dużej ilości.
Drugim wyzwaniem, które stanęło przed Hanem, było usunięcie wszelkich śladów obrazu z siedemnastowiecznego płótna. Z lektury książki Wilda wiedział już, że powszechne stało się poddawanie obrazów badaniom rentgenowskim. Chociaż sam nigdy nie widział aparatu do prześwietleń, zdawał sobie sprawę, że dzięki swym quasi-magicznym właściwościom może on odsłonić wstępne szkice artysty pod powierzchnią farby i niekiedy zdemaskować fałszerza, który pozostawił obraz innego artysty pod własnym.
Han najpierw eksperymentował z rozpuszczalnikami. Podczas gdy alkohol działał tylko na świeżą farbę, wodorotlenek potasu znany był z rozkładania nawet stuletniej farby, lecz Han stwierdził, że związek ten wżera się w kruche włókno dawnych płócien. Doszedł więc do wniosku, że będzie musiał usuwać farbę ręcznie, warstwa po warstwie. Liczne warstwy werniksu można było usunąć, stosując terpentynę. Następnie, używając mydła, wody i pumeksu, zaczął rozpuszczać wierzchnią warstwę farby. Pracowicie posuwając się cal po calu, stwierdził, że może usunąć każdą warstwę, czasami korzystając z malarskiej szpachli. Jeśli miał oszukać owe wszystkowidzące promienie Roentgena, nie wystarczyłoby usunięcie widocznego obrazu; musiałby usunąć pentimento, czyli wykonany przez artystę szkic do kompozycji. Wreszcie doszedłby do „gruntu”, czyli pierwszej cienkiej warstwy umbry i gipsu. Zdejmowanie jej, nawet z największą ostrożnością i troską, groziło rozdarciem lub pęknięciem płótna, więc Han postanowił, że bezpieczniej będzie ją pozostawić, ponieważ nie wskazywała na jakiś wcześniejszy zamysł malarza.
Dwa ostatnie problemy: jak utwardzić farbę, sprawiając, aby oparła się próbie alkoholowej, i jak stworzyć wiarygodną krakelurę, były ze sobą blisko związane. To właśnie trwające przez stulecia powolne twardnienie farb wywołuje spękania: gdy olej z wolna wyparowuje, farba się kurczy, tworząc maleńkie wysepki. Wraz ze zmianami temperatury i wilgotności drewniany blejtram rozszerza się i kurczy, nasilając pojawianie się krakelury. Chociaż łatwo było spowodować, by stwardniała farba popękała, po prostu nawijając płótno na jakiś walec, rezultat był ograniczony do wierzchniej warstwy, a krakelura byłaby zbyt jednolita, by uchodzić za starą. Autentyczna krakelura różni się w zależności od użytych farb: biel ołowiana tworzy rozległe i głębokie pęknięcia, a cienko nakładane warstwy, szczególnie czerwienie z laku lub koszenili ze związkami metali, tworzą pęknięcia cienkie jak włos.
Problem krakelury musiał jednak poczekać, aż Han znalazł sposób utwardzania farby. Hanowi wydawało się, że istnieją tylko dwa sposoby zmuszenia farb olejnych do szybkiego twardnienia: albo przez zastąpienie oleju lnianego jakąś bardziej lotną substancją jako podłoża dla farby olejnej, albo przez zastosowanie wysokiej temperatury w celu sztucznego suszenia powierzchni. Już wcześniej, odnawiając obrazy dla Thea, Han eksperymentował z olejkami eterycznymi, szczególnie olejkiem z bzu i lawendy, które są bardziej lotne niż tradycyjnie używany olej lniany. Rezultaty – jak dowiódł Bredius – były niezadowalające: farba nie wytrzymywała testu alkoholowego i po wyschnięciu z pewnością nie stworzyłaby krakelury.
Pierwsze próby wykorzystania ciepła do suszenia farby nie były bardziej obiecujące. Han posłużył się skrawkami płótna, nakładając na każde z nich cienką warstwę farby z palety Vermeera. Do wypalania ich wykorzystał zwykły piecyk elektryczny. Trudno go było regulować, ale już ta próba wystarczyła, by Han odkrył to, czego się wcześniej domyślał: w wysokiej temperaturze farba wyschła szybko, ale kolory uległy zmianie. Wokół ultramaryny pojawiła się aureola fioletu, żółcie i biele skarmelizowały się do głębokiego brązu, powierzchnia się łuszczyła, a brzegi płótna były przypalone. Farba podgrzewana w niższej temperaturze przez kilka godzin czy nawet dni nigdy naprawdę nie twardniała, a kolory bladły, tracąc jaskrawość i intensywność.
Han eksperymentował przeszło rok. Kupił własny piecyk (nieco większy niż wąska skrzynka na listy, z elementem grzejącym i termostatem do regulowania temperatury), ale rezultaty były identyczne; farby albo się topiły i paliły, albo robiły się wyblakłe i anemiczne.
(...)
Wiemy jedynie, że pewnego dnia Han van Meegeren uświadomił sobie, że jest otoczony intrygującą substancją znaną jako plastik; szczególnie pierwszym plastikiem produkowanym w celach handlowych, czyli bakelitem. Prawdopodobnie nawet się nie zastanawiał, czym jest ta substancja ani jak się ją produkuje. Teraz nagle zainteresował się tym „plastikiem”, który Leo Baekeland reklamował sloganem „Materiał tysiąca zastosowań”.
W latach trzydziestych XX wieku z syntetycznego tworzywa produkowanego według technologii opracowanej przez Baekelanda robiono wszystko: od popielniczek do abażurów; było nawet wykorzystywane przez rzemieślników do tworzenia biżuterii. Han wiedział tylko, że łącząc proste substancje chemiczne, można stworzyć żywicę, która twardnieje w solidną masę. Może zatem ów plastik mógłby zastąpić olej roślinny jako spoiwo farby?
Chociaż Han nie miał przygotowania naukowego, chciał się dowiedzieć, czy pewne aspekty badań Baekelanda mogłyby się okazać użyteczne w jego poszukiwaniu odpowiedniego spoiwa. Odkrył, że skład chemiczny bakelitu to nic innego jak fenol i formaldehyd, które połączone i podgrzane, idealnie twardnieją, jeśli pozwoli im się wystygnąć i wyschnąć. Znał fenol jako kwas karbolowy; formaldehyd zaś (gaz rozpuszczalny w wodzie) był używany do konserwowania próbek biologicznych oraz jako płyn balsamujący. Obydwa składniki, jak odkrył Han, można było kupić w każdej aptece, a proces utwardzania prowadzący do uzyskania żywicy wymagał jedynie stałej temperatury (specjalne piece znane jako bakelizery produkowano już od 1909 roku).
Han zdobył niewielką ilość składników i zaczął eksperymentować. Formaldehyd miał szczególnie obrzydliwy zapach, więc Han musiał regularnie wychodzić na powietrze… czyli częściej zapalał papierosa. Pierwsze próby wydawały się obiecujące. Han połączył chemikalia w równych częściach, by otrzymać żywicę, która – choć nieco lepka, łatwo dawała się kształtować pędzlem i szpachlą. Początkowo się obawiał, że żywica ma nieciekawy, brązowawy odcień, który może zmienić pigmenty, ale końcowy efekt przywodził na myśl stary werniks.
Han najpierw przygotowywał porcje farby, mieszając surowy pigment z olejem bzowym i roztworem fenolowo-formaldehydowym, i zaczął zamalowywać małe kawałki nowego płótna, aby zobaczyć, jak będą reagować w wysokiej temperaturze. Szybko się przekonał, że konieczne jest mieszanie wyłącznie bardzo małych porcji i malowanie szybkimi pociągnięciami pędzla, gdyż inaczej mieszanina żywicy i farby staje się lepka i nieprzydatna. Podczas pierwszych prób pomalował krótkie paski prostymi barwami i ogrzewał je w prymitywnym piecu w temperaturze 95°C przez godzinę. Był podekscytowany, gdy stwierdził, że po ich wyjęciu kolory pozostawały żywe i prawdziwe, ale powierzchnia nie była całkiem twarda. Podjął kolejną próbę. Namalował na każdym kawałku płótna tęczę siedemnastowiecznych barw i nagrzewał je w stałej temperaturze 105°C przez dwie godziny. Kiedy wyjął płótno z pieca, było ono twarde w dotyku, a kolory, tak jak poprzednio, były równie jaskrawe i intensywne jak wtedy, gdy je nakładał; nie było też oznak przypalenia ani pęcherzy. Gdy kawałki płótna ostygły, nasączył bawełniany tampon mieszanką jednej części alkoholu z dwiema częściami terpentyny i trzymał nad powierzchnią farby. Nie było żadnego efektu. Sięgnął więc po nowy tampon, tym razem z mieszaniną składającą się z dwóch części alkoholu i jednej części terpentyny, ale to również nie dało efektu. Nawet gdy pocierał powierzchnię farby czystym alkoholem, nie ulegała zmianie. Oszołomiony zarówno oparami formaldehydu, jak i własną euforią wbiegł na taras, przystając być może, żeby chwycić butelkę Pouilly-Fuissé z najnowszej lodówki (importowany model Williams Ice-O-Matic!).
(...)
Aby stworzyć krakelurę, Han delikatnie nawijał płótno na cylinder, owijając je tak, by twardniejąca farba pękała. Rezultat na pierwszy rzut oka robił wrażenie, ale nie przypominał pęknięć spowodowanych przez rzeczywisty upływ stuleci; pośpieszna krakelura była zbyt regularna w układzie pęknięć i przenikała jedynie przez wierzchnią warstwę farby. Han uświadomił sobie, że jest to kolejny poważny problem: krakelura w jego nowym Vermeerze wydawała się zbyt świeża, zbyt nowa. Nawet po okryciu go płaszczem podbarwionego werniksu kolory sprawiały wrażenie zbyt żywych, a światło wydawało się niemal palące. Sporo czasu zabrało Hanowi zrozumienie, czego w nim naprawdę brakuje: brudu. Ciemnej, rudobrunatnej siateczki stuletniego kurzu i pyłu, który charakteryzuje stare malowidło.
Trzeci Vermeer Hana stanowił zwrot. Kobieta grająca na lutni nie jest oparta na żadnym istniejącym dziele ani – jak Kobieta i mężczyzna przy szpinecie – nie jest „kompilacją” kilku innych. Był to pierwszy „oryginalny” stary mistrz van Meegerena i jego najdoskonalszy obraz „rodzajowy”. Przedstawia on kobietę z lutnią. Obraca ona wzrok w stronę typowego Vermeerowskiego witrażowego okna, które zalewa pokój światłem. Subtelne nawiązania do innych Vermeerów zastępują dojrzałe plagiatorstwo wcześniejszych prób Hana. Włosy kobiety są osłonięte białym szalem podobnym do tego, który nosi dziewczyna na Vermeerowskim Kielichu wina, jej bluzka zaś wzorowana jest na tej, którą ma na sobie kobieta z obrazu Żołnierz i śmiejąca się dziewczyna, ale Han nabrał pewności siebie i nie czuł potrzeby niewolniczego kopiowania: to jest jego własna kompozycja, lecz w twarzy kobiety oraz dalekim spojrzeniu, z jakim stroi lutnię, jest spokój i powściągliwa narracyjność prawdziwego Vermeera. Han poczuł euforię podsyconą sukcesem swoich odkryć technicznych. Malując teraz swobodnie i płynnie, był przekonany, że uchwycił istotę Vermeerowskich pociągnięć pędzla, spokój wnętrz mistrza, delikatność warstw poszczególnych kolorów, które współbrzmiały symfonią w świetle. Wraz z Kobietą grającą na lutni rozwiązanie znajduje ostatni kawałek układanki: krakelura. Han odkrył, że sieć pęknięć z oryginalnego obrazu siedemnastowiecznego spontanicznie pojawi się ponownie, jeśli będzie ostrożnie nakładał cienkie warstwy, wypalając kolejno każdą z nich przed kontynuowaniem dalszej pracy nad obrazem. Powłoka werniksu nakładana na każdą warstwę, choć wciąż ciepła, zmuszała krakelurę (zachowaną tak jak stuletnia siateczka w oryginalnym gruncie) do ponownego pojawienia się na każdej kolejnej warstwie z chwilą wysychania. Powstająca w ten sposób sieć wspaniałych linii była całkowicie przekonująca. Han, podekscytowany, porzucił pracę nad Kobietą grającą na lutni. Udoskonalił już technikę i pragnął zabrać się do malowania, które miało go albo stworzyć, albo zniszczyć; marzył o stworzeniu dzieła, które obali stuletnią przyjętą mądrość, zmusi świat do ponownego przeanalizowania i uznania twórczości Vermeera i, co za tym idzie, pozwoli mu niepostrzeżenie wślizgnąć się do kanonu sztuki zachodnioeuropejskiej. Musiał tylko znaleźć temat.
(...)
Han spędził sześć miesięcy, pracując nad Wieczerzą w Emaus, która mimo wszystkich swoich wad jest prawdopodobnie jego najświetniejszym dziełem. Nie ma w nim ani odrobiny pastiszu, żadnego niewolniczego kopiowania twórczości Vermeera. Ten obraz jest na wskroś van Meegerenem, podobnym w stylu i kompozycji, w układzie postaci i w nastroju do jego własnych obrazów religijnych. Han przestudiował szkice, które wcześniej zrobił w Palazzo Patrizi, i zaplanował kompozycję swojej Wieczerzy w Emaus tak, aby każdy historyk sztuki natychmiast rozpoznał wpływ Caravaggia. Oto prosty portret grupowy: Chrystus patrzy na widza oczami na wpół przymkniętymi w modlitwie, unosząc prawą rękę, by błogosławić chleb, który będzie łamał. Po jego lewej stronie siedzi Kleofas, który z uwielbieniem wpatruje się w zmartwychwstałego Chrystusa. Odwrócony plecami do widza, odziany w prostą tunikę patrzy ku Jezusowi jakiś uczeń o ledwie widocznym profilu. Nie wiemy, kto to jest. Za apostołami stoi posługująca dziewczyna z twarzą tak pogodną i tak prostą jak Madonna i ręką wyciągniętą w stronę dzbanka z winem.
Han zabrał płótno, przymocowane teraz do tymczasowego blejtramu, do swojej pracowni na drugim piętrze, gdzie już nakrył stół do swojej Wieczerzy. Cynowe talerze błyszczały na wykrochmalonym lnianym obrusie, niebieskawy blask siedemnastowiecznych kieliszków odbijał się w porcelanowym dzbanku ze srebrną przykrywką. Han ułożył też świeży chleb na talerzu, który miał stać przed Chrystusem. To była główna martwa natura jego kompozycji.
W splocie kłamstw składających się na życie Hana najbardziej kontrowersyjne są okoliczności, w jakich została stworzona Wieczerza w Emaus. Han i Joanna byli razem od niemal dziesięciu lat. Ona była jego powiernicą i kochanką; wchodziła do jego pracowni, kiedy miała na to ochotę. Była też pasjonatką sztuki i żarliwą entuzjastką jego talentu. Jeśli istotnie nie wiedziała o dokonywanym przez Hana fałszerstwie, to jak zdołał utrzymać ją z dala od pracowni przez wiele miesięcy koniecznych do ukończenia obrazu?
W złożonym pod przysięgą oświadczeniu Han miał później stwierdzić: „Odesłałem moją żonę na cały ten okres, ponieważ nie chciałem mieć żadnego świadka mojej pracy. Wiedziałem, że potrzebuję absolutnej samotności, skoro miałem stworzyć dzieło sztuki, które by zadziwiło świat, i pomieszać szyki swoim wrogom”. Jak przekonał Joannę do wyjazdu z willi na sześć miesięcy, bo tyle zajęło namalowanie Wieczerzy w Emaus, tego nie powiedział, nie wyjaśnił też, gdzie spędziła te wymuszone wakacje. W swoim wyznaniu Han twierdził nawet, że pewnego dnia Joanna wróciła bez zapowiedzi, gdyż była przekonana, że ma romans, i miała nadzieję przyłapać go in flagranti. Jo przeszukała wszystkie pokoje w willi, chcąc wytropić jakąś tajemniczą służącą lub damę z towarzystwa, a kiedy nie znalazła nikogo, wyjechała, „zabierając ze sobą kostium kąpielowy, który był pretekstem nieoczekiwanej wizyty podejrzliwej żony”. Prawdopodobnie właśnie ten szczegół przekonał holenderskie władze, by nie forsować oskarżeń. Ta czarująco wykrętna historia jest godna talentów Hana jako kłamcy, ale nie ma w niej prawdy, która znalazłaby poparcie w faktach. Gdyby władze porozmawiały z właścicielem willi, monsieur de Augustinis powiedziałby im, że Han nigdy nie był w niej sam dłużej niż dzień lub dwa. Chociaż de Augustinis nie mieszkał na terenie swojej posiadłości, miał dom w niedalekiej Domaine du Hameau i dobrze znał państwa van Meegerenów. Od czasu do czasu składał im wizyty towarzyskie, a raz w miesiącu osobiście pobierał czynsz. Gdyby Joanny nie było przez pół roku, z pewnością zauważyłby jej nieobecność.
Kolejnego dowodu na to, że Joanna była w willi w okresie, gdy Han malował swoją Wieczerzę w Emaus, dostarcza lokalna policja, która przybyła tam niezapowiedziana pewnego ranka wczesną jesienią 1936 roku. W Roquebrune zniknęła pewna młoda dziewczyna i przerażeni wieśniacy byli przekonani, że została uprowadzona i zamordowana. Chociaż Han mieszkał w pobliżu tego miasteczka od pięciu lat, wciąż był outsiderem; jego złowroga twarz, a nawet paradowanie w berecie, co upodobał sobie we Francji, miały w sobie coś z odstępstwa od normy. Jego krótko przystrzyżone wąsy wydawały się trochę za bardzo podobne do wąsika Adolfa Hitlera. Pewnego wyjątkowo ciepłego ranka jeden z mieszkańców Roquebrune zauważył dym wydobywający się z komina Primavery. Przekonany, że Han zamordował nieszczęsną dziewczynę i ćwiartuje ciało, powiadomił miejscową gendarmerie, która bez kłopotu przekonała lokalnego sędziego, by wydał odpowiedni nakaz. Żandarmi przybyli do willi, gdy Han ostrożnie wypalał warstwę wyrównującą na przygotowanym płótnie. W drzwiach przywitała ich Joanna. Han, wyłoniwszy się z piwnicy, był zaskoczony i zaszokowany widokiem dwóch umundurowanych funkcjonariuszy wymachujących nakazem przeszukania i domagających się wpuszczenia do willi. Han nie słyszał o zaginięciu dziewczyny i nie miał pojęcia, czego mogliby szukać. Może nawet błysnęła mu myśl, że „oni” w jakiś sposób się dowiedzieli, nad czym pracuje, i przybyli tu w poszukiwaniu dowodu jego działalności fałszerskiej. Niewielu ludzi poczułoby większą ulgę na wieść, że są jedynie podejrzanymi w śledztwie o morderstwo.
(...)
Chociaż w latach eksperymentowania Han namalował kilka obrazów starych mistrzów i wkładał je do pieca, nietrudno sobie wyobrazić, jak przez dwie godziny, paląc jednego papierosa za drugim, trząsł się przy nim ze zdenerwowania, gdy wypalał Wieczerzę w Emaus. Każdy błąd termostatu mógł zniszczyć sześć miesięcy pracy i sześć lat przygotowań. Szczególnie wrażliwa na każdy niewielki wzrost temperatury była biel ołowiana – obrus i dzbanek wina mogły się skarmelizować. Jednak nie doszło do żadnej katastrofy: farby po wypalaniu były identyczne jak przed, a kolory mocne i połyskujące, przydając scenie większej cudowności. Han szybko nałożył na powierzchnię cienką warstwę werniksu, poczekał, aż wyschnie i wyłoni się spod niej krakelura. Następnie, położywszy obraz płasko, sięgnął po szeroki pędzel oraz słój chińskiego tuszu, pokrył nim cały obraz i obserwował, jak ten kruczoczarny woal wysycha na werniksie, przyciemniając całą powierzchnię. Potem ściereczką zanurzoną w wodzie z mydłem zmył tusz przed usunięciem warstwy werniksu z użyciem roztworu terpentyny i alkoholu. Z chińskiego tuszu powstała jedynie sieć ciemnych linii przypominająca stuletni kurz. Później starannie, niemal z czułością, Han zawerniksował obraz, używając podbarwionego brązowawego werniksu, któremu pozwolił schnąć całą noc.
Rano, nie ośmielając się spojrzeć na swoje idealne dzieło, Han sięgnął po szpachlę i, zanim mógłby zmienić zdanie, zamachnął się na obraz. Wszak żaden obraz nie przetrwałby trzech stuleci bez jakiegoś uszkodzenia. Zrobił niewielkie rozdarcie w płótnie i w kilku miejscach wydłubał farbę. Z rozmyślną nieporadnością zszył wystrzępione rozdarcie w płótnie tuż nad prawą ręką Chrystusa i z wystudiowaną beztroską ponownie zamalował te głębokie pęknięcia w farbie powierzchniowej. Potem ostatni raz sięgnął po lekko podbarwiany werniks i nałożył go na Wieczerzę w Emaus. Jego autentyczny Vermeer 1937 był ukończony.
(...)
Gdyby pogarda Hana dla artystycznego establishmentu miała jakąś twarz, byłaby to twarz Abrahama Brediusa. W bezceremonialnym zdemaskowaniu przez tego krytyka Uśmiechniętego mężczyzny Han widział impertynencką pewność siebie szarlatana. Despotyczne orzeczenia Brediusa stanowiły przejaw arogancji owej koterii samozwańczych arbitrów dobrego smaku i autentyczności, którzy – o czym Han był przekonany – nie docenili jego geniuszu, wyśmiewając i odrzucając jego malarstwo.
Han jednak dobrze przemyślał wybór. Istnieli inni krytycy, inni historycy sztuki i inni eksperci, którym mógł zaprezentować Wieczerzę w Emaus, żaden jednak nie był tak wybitny jak Abraham Bredius. Gdyby on uznał jakiegoś problematycznego, nietypowego Vermeera, to uciszyłoby innych krytyków. Wszak to właśnie Bredius rozpoznał w Chrystusie w domu Marty i Marii dzieło Vermeera i domniemywał istnienie innych religijnych obrazów tego artysty. Han liczył na próżność leciwego człowieka i jego pragnienie, aby ukoronować karierę takim ostatnim „odkryciem”, które wstrząsnęłoby światem. Wiązało się to z pewnym wkalkulowanym ryzykiem, ponieważ orzeczenia Brediusa były równie pewne, jak kapryśne. Ten wybitny krytyk wyrażał się zjadliwie i wzgardliwie o tym, co nazywał „pseudo-Vermeerami”, komentując naiwność innego poważnego eksperta: „Czyż nie jest herezją opisywanie jakiegoś osiemnasto- lub dziewiętnastowiecznego obrazu jako dzieła Vermeera?”
Umieściwszy Wieczerzę w Emaus na sztaludze w swojej pracowni w Roquebrune, van Meegeren przyglądał się bacznie kolorom, podziwiał blask i świetlistość błękitów i żółci oraz spokój nastroju. Zaczął też zbijać skrzynię na płótno; musiał wsiąść z nim do pociągu i odbyć spotkanie.
Han wiedział, że nie może się zwrócić bezpośrednio do Brediusa. Nawet jeśli pogłoski o jego związku ze skandalem Fransa Halsa nie dotarły do dostojnego krytyka, Bredius instynktownie mu nie zaufa z powodu artykułów w „De Kemphaan”, w których wyśmiewał establishment artystyczny. Aby zwrócić uwagę Brediusa na swój obraz, potrzebował pośrednika; kogoś o nieposzlakowanej uczciwości. Postawił na starego znajomego, dr. G. A. Boona, szanowanego prawnika i byłego członka parlamentu holenderskiego, który w tym czasie mieszkał i pracował w Paryżu. Mężczyźni spotkali się zaledwie dwa razy: po raz pierwszy, gdy Han i Jo mieszkali w Hadze, i po raz drugi, gdy Boon spędzał urlop na południu Francji. Boon uważał się za mecenasa artystów; był więc człowiekiem, którego powierzchowną znajomość malarstwa holenderskiego Han mógł wykorzystać.
(...)
Wymyślając opowieść o szlacheckiej rodzinie holenderskiej, tajemniczej kochance i faszystach, których trzeba oszukać, przedstawił mu dokładnie taką fantazję, jaka go interesowała, gdyż Han wiedział, jak odwołać się do cudzych cnót, jak wykorzystać ich uczciwość i patriotyzm i jak obrócić przeciwko ludziom ich własną dyskrecję.
– Przywiozłem ten obraz ze sobą. Jest na górze, w moim pokoju hotelowym… może chciałby pan rzucić okiem?
W istocie Han nie był zainteresowany niewyrobionym spojrzeniem Boona, ale pierwszy raz prezentował komuś Wieczerzę w Emaus, więc podziw i szacunek, jakich Boon nie szczędził obrazowi, dodały mu otuchy.
– Ile, pana zdaniem, ten obraz może być wart? – zapytał Boon.
– To zależy – odparł Han. – Tak mało jest autentycznych Vermeerów… wątpię, czy w tym stuleciu pokazał się jakiś na rynku.
– Ale ogólnie… jeśli Bredius uzna, że ten jest autentyczny… czy będzie wart dwudziestu tysięcy guldenów? Pięćdziesięciu? Stu?
– Jak już mówiłem, żaden Vermeer nie pokazał się na rynku, więc nie można dokonać porównań. Istnieje mniej niż czterdzieści obrazów tego malarza. Jeśli ten okaże się autentyczny, to będzie ważny, nawet bardzo ważny… Jestem głęboko przekonany, że nie powinien być sprzedany za mniej niż milion guldenów. – Żaden dźwięk nie mógł być dla Hana milszy niż to ciche kliknięcie, z jakim Boonowi opadła szczęka.
W sierpniu 1937 roku Boon napisał do Abrahama Brediusa mieszkającego w willi Evelyne w Monako. Wyjaśnił krótko, że ma u siebie pewien obraz, który, o czym jest przekonany, może być interesujący, i pytał, czy może przedłożyć ten obraz mistrzowi do ewentualnego dokonania atrybucji. Bredius wyraził zgodę i zaproponował, by Boon przywiózł mu ten obraz do Monako.
Han odprowadził Boona na paryski Gare d’Austerlitz, gdzie prawnik zarezerwował couchette w train bleu do Monte Carlo. Sam zaś pozostał w Paryżu. Teraz nic już nie zależało od niego…
Gdyby Bredius odrzucił Wieczerzę w Emaus, on straciłby wszystko: nie tylko miesiące, a nawet lata pracy i eksperymentowania; nie tylko pieniądze, jakie miał zarobić na sprzedaży „autentycznego” Vermeera, ale resztkę swego poczucia własnej wartości. Gdyby Bredius zdyskwalifikował obraz, bezsensowne byłoby przedstawianie go innemu ekspertowi; świat sztuki był wtedy (podobnie jak obecnie) małym, zamkniętym kręgiem, więc wieść o podejrzanym obrazie rozeszłaby się szybko i żaden szanujący się handlarz dzieł sztuki ani krytyk by się nim nie zajął. Gdyby zaś Bredius orzekł, że obraz jest autentyczny, może znaleźliby się tacy, którzy kwestionowaliby jego atrybucję, ale ta opinia (z tego powodu nie byłaby ona niczym więcej niż opinią) jednego eksperta wystarczyłaby, aby obraz znalazł miejsce na ścianie jakiejś prestiżowej galerii.
Han wrócił do hotelu, zażył dwie tabletki morfiny, którą mu ostatnio przepisano, i próbował się zrelaksować.
Następnego ranka Boon zdenerwowany, ale prawdopodobnie dumny z tego, iż ma swój udział w tym patriotycznym przedsięwzięciu, stanął na progu willi Evelyne. Służący Brediusa wprowadził go do pracowni, gdzie starzejący się krytyk otulony w futrzaną etolę z bólem uniósł się z fotela. Wstępnych uprzejmości prawdopodobnie było niewiele: Bredius bardzo chciał zobaczyć to dzieło. Bacznie obserwował, jak Boon otwiera skrzynię i delikatnie wyjmuje z niej obraz. Bredius wsadził na nos okulary w drucianych oprawkach i ostrożnie badał płótno i blejtram. Samo płótno było wyraźnie kilkusetletnie, miejscami przetarte i na tyle stare, że mogło być autentyczne. Oparł obraz o ścianę i cofnął się o krok. W jednej chwili serce mu zamarło i wezbrało w nim uczucie tak wspaniałe… może nawet wspanialsze niż to, jakiego doznał, gdy jego oczy pierwszy raz spoczęły na Chrystusie w domu Marty i Marii.
– I cóż? – zapytał Boon po długiej chwili.
– Jak, powiada pan, wpadł pan na ten obraz?
– Reprezentuję pewną młodą kobietę, która chyba chce go sprzedać – zaczął Boon, rozpoczynając uzgodnioną historię. – Stara rodzina pochodząca gdzieś z południa Holandii. Zdaje się, że mieli zamek w Westlandzie, niedaleko Naaldwijku. Matka tej kobiety wyjechała po ślubie do Francji. To płótno jest jednym z pewnej liczby obrazów, które zabrała ze sobą jako posag.
Bredius kiwał głową, słuchając jednym uchem, skupiony na badaniu obrazu. Pochłonęła go nieomylna doskonałość typowo Vermeerowskich kolorów: gumiguty, żółci ołowianej, ultramaryny… Sięgnął po lupę i badał misterną sieć krakelury, mrucząc coś do siebie. Tymczasem Boon rozentuzjazmował się tą opowieścią, z zaskoczeniem stwierdziwszy, że skoro już zaczął badać, to łatwo może ją upiększyć.
– Tych obrazów było wiele… – mówił dalej – mniej więcej sto sześćdziesiąt, jeśli dobrze zapamiętałem. Ona… moja klientka skontaktowała się ze mną, gdyż od śmierci jej rodziców rodzina popadła w tarapaty. Muszę przyznać, że byłem rozczarowany tymi obrazami. Prawdopodobnie poprawne, ale nie wydają mi się naprawdę interesujące. Na ten natknąłem się w jednym z nieużywanych pokoi. Nie sądzę, by pamiętała, że w ogóle tam był. Jej ojciec najwyraźniej uważał, że to płótno jest assez laid, zbyt brzydkie, by powiesić je w reprezentacyjnej części domu. Po prostu zbierało tam kurz, ale zobaczyłem je i pomyślałem…
– Jest z pewnością interesujące – przerwał Bredius. Sięgnął po stojący na biurku niewielki flakonik i zwitek bawełny. – Mogę? – zapytał Boona. – To zwyczajny roztwór alkoholu… standardowy test… przerwę, jeśli pojawi się jakikolwiek sygnał ostrzegawczy.
Boon skinął głową. Han wyjaśnił mu tę procedurę. Leciwy krytyk trzymał nasączony alkoholem wacik nad narożnikiem obrazu. Opary unosiły się niczym rozgrzana słońcem mgiełka. Farba nie zareagowała. Bredius sięgnął po silniejszy roztwór i jeszcze raz zbliżył wacik do płótna. Potem ostrożnie, niczym kochanek decydujący się na pierwsze pieszczoty, łagodnie potarł powierzchnię obrazu. Usunął wacik i wpatrywał się w nieskazitelnie czystą bawełnę.
– Zastanawiam się… – teraz w głosie Brediusa brzmiało podenerwowanie. – Czy mógłby pan zostawić u mnie ten obraz na dzień lub dwa do wnikliwego zbadania?
Boon przystał na to i podał Brediusowi nazwę hotelu, w którym się zatrzymał. Służący odprowadził go do wyjścia. Bredius ledwie podniósł wzrok, urzeczony Wieczerzą w Emaus. Zauważył charakterystyczną smugę światła wpadającego przez okno z lewej strony obrazu i obmywającego postaci delikatnym blaskiem, i kontemplował nieuchwytny, nieziemski spokój Chrystusa. Oto odpowiedź na jego modlitwy.
Byłoby dobrze, gdyby w ciągu owych dwóch dni Bredius przypomniał sobie maksymę świętej Teresy: „Więcej łez wylewa się nad wysłuchanymi modlitwami niż nad niewysłuchanymi”. Obraz wydawał się tak doskonały… pasował niczym brakujący element układanki do tajemniczej twórczości Vermeera, potwierdzając wszystko, co kiedykolwiek napisał na ten temat. Kompozycja nieomylnie przypominała obraz Caravaggia Chrystus z apostołami w Emaus, ale kolory i światło były niewątpliwie takie jak na obrazie Vermeera z Drezna. To płótno było, jak miał później napisać, „całkiem odmienne od innych jego obrazów, jest jednak w każdym calu dziełem Vermeera…”
Z całą pewnością prawdą jest to, że Bredius był sędziwym człowiekiem i wzrok mu się pogarszał, ale Han wcale nie liczył na starcze ułomności. Przeciwnie: liczył się z tym, że Bredius użyje całej swojej przenikliwości i rozległego intelektu, by rozszyfrować wskazówki, jakie wkomponował w to płótno: cień Dziewczyny z perłą w twarzy służącej, aluzję do Astronoma… Bredius nie potrzebował podpisu, by nabrać pewności…
Po czterdziestu ośmiu godzinach wezwano Boona. Podobał mu się ten improwizowany urlop na Riwierze. W Paryżu natomiast Han próbował się rozrywać tradycyjnymi uciechami, ale świadomość, że jego los spoczywa w rękach mecenasa, sprawiła, że nawet szampan smakował jak ocet. Kiedy Boon pokazał się w pracowni, Bredius był wyraźnie podekscytowany i zniecierpliwiony. Szybko i z ożywieniem mówił o kolorach, o pointillé na brodzie, o twarzy Kleofasa. Boon ledwie rozumiał poszczególne słowa.
– Zatem uważa pan, że obraz jest autentyczny? – zapytał w końcu.
Drżąc lekko, sędziwy człowiek niechętnie oderwał wilgotne oczy od płótna, po czym powoli skinął głową i wręczył Boonowi jakąś kopertę.
Bonn natychmiast zatelefonował do Paryża, ale nie zastał Hana w hotelu. W nocy zrobił to jeszcze raz i recepcjonista przełączył rozmowę do pokoju. Telefon długo dzwonił w ciemności. W końcu operator wrócił na linię.
– Je suis désolé, monsieur… Czy zechciałby pan zostawić wiadomość?
– Nie – odparł Boon, nie chcąc, aby jego triumfalna wieść przeszła przez recepcjonistę, po namyśle dodał jednak: – Proszę przekazać panu van Meegerenowi, że telefonował mecenas Boon, i poprosić go, żeby niezwłocznie zadzwonił do mojego biura.
Zanim wsiadł do nocnego pociągu zmierzającego do Paryża, zadzwonił po raz trzeci, ale Hana nadal nie było, gdyż wzmacniał w sobie przysłowiową holenderską odwagę. Tym razem Boon nie zostawił żadnej wiadomości.
Z Gare d’Austerlitz Boon pojechał taksówką prosto do hotelu van Meegerena. Han był w recepcji, sprawdzając pozostawione dla niego wiadomości. Recepcjonista właśnie wręczył mu telefon, prosząc, aby zadzwonił do mecenasa Boona, gdy Boon poklepał go po ramieniu.
– Gdzie pan, do diabła, był?! Telefonowałem wielokrotnie.
– Co powiedział? Co powiedział Bredius?
Boon odciągnął go od lady recepcyjnej i obaj panowie usiedli w hotelowym barze. Han zamówił mocną kawę.
– A zatem, co powiedział? – zapytał, nerwowo zapalając papierosa.
– Uważa, że obraz jest autentyczny. To prawdziwy dziwak, otulony w te wszystkie futra…
– Powiedział, że to autentyk? Co jeszcze… mówił coś o tym obrazie, spodobał mu się?
– Proszę… – Boon wręczył Hanowi certyfikat atrybucji. – Proszę zobaczyć… nie otwierałem tej koperty.
Kelner podał kawę. Han wpatrywał się w kopertę z monogramem Brediusa, potem szybko ją otworzył i czytał list. Ten cudowny obraz Vermeera, wielkiego Vermeera z Delft, wyszedł na światło dzienne – Bogu niech będą dzięki – z ciemności, w której tkwił wiele lat, nieskalany, dokładnie taki, jakby właśnie opuścił pracownię artysty. Han złapał się na tym, że nie oddycha. Głęboko zaciągnął się dymem. Niemal niezrównany wśród jego prac… Rozluźnił się i uśmiechnął. Z trudem powstrzymałem emocje, gdy pokazano mi to arcydzieło… Uśmiech Hana powoli stawał się coraz szerszy. Wypił łyk kawy. W głowie wciąż mu huczało, a ręka trzymająca list drżała lekko. Kompozycja, siła wyrazu, kolor… wszystko wiąże się, by stworzyć harmonię najwyższej sztuki, najwspanialszego piękna. Bredius. 1937. I wtedy Han wybuchnął szorstkim, dudniącym śmiechem.
Przekład
Ewa Pankiewicz