piątek, 11 kwietnia 2025

Honor, kastet i pałka - o kulisach pewnego pobicia


Siedmiu na jednego

Na placu Narutowicza Mostowicz wysiadł z tramwaju [1] i znalazł się po nieparzystej stronie ulicy. Kiedy zbliżył się do skraju chodnika i zaczął przechodzić przez jezdnię, dwa stojące nieopodal auta ruszyły w jego kierunku. Po Warszawie, a zwłaszcza po jej obrzeżach, jeździło wtedy niewiele samochodów, a ich kierowcy uważali nierzadko, że ograniczenia szybkości oraz inne przepisy ruchu drogowego stworzono dla dorożek, a nie dla nich, i że to pieszy powinien uważać, aby nie dostać się pod koła. Redaktor Mostowicz cofnął się na chodnik, czekając, aż rajdowcy przejadą.

Jednak oba auta gwałtownie skręciły w lewo, przecięły aleję Grójecką i z piskiem opon zahamowały tuż przy nim, blokując mu przejście. Wyskoczyło z nich kilku rosłych mężczyzn, którzy zaczęli okładać go pałkami, zanim zaskoczony dziennikarz zdołał w jakikolwiek sposób zareagować. Mostowicz, choć był wówczas człowiekiem niespełna trzydziestoletnim, sprawnym i wysportowanym, nie miał większych szans z siedmioma pałkarzami. Szybko stracił przytomność i osunął się na bruk, a wtedy napastnicy sprawnie chwycili go za ręce i nogi i wrzucili na podłogę jednego z samochodów. Drugie auto zawróciło w kierunku śródmieścia, a pierwsze, z nieprzytomną ofiarą przytrzymywaną przez trzech pasażerów tylnej kanapy, skręciło w przeciwną stronę, w kierunku rogatki.

Krzyki napadniętego i jego oprawców zaalarmowały pełniącego nieopodal służbę posterunkowego Józefa (lub Michała) Kobusa (Kobuza); ten podbiegł do ruszającego samochodu i dał rozkaz zatrzymania się, ale kierowca ani myślał słuchać. Kobus wskoczył więc na stopień auta, jednak został zepchnięty na bruk Grójeckiej. Zdarzenie widziało także kilkoro spóźnionych przechodniów, niektórzy z nich starali się dostrzec nieoświetlone (wbrew przepisom) tablice rejestracyjne i zapamiętać numery. Mimo że całe zajście przebiegło błyskawicznie, bo od momentu zajechania Mostowiczowi drogi do chwili, gdy samochód z ofiarą i porywaczami zniknął w mroku, minęła może minuta, niektórym z nich udało się odczytać pojedyncze litery i cyfry.

Na granicy miasta, na skrzyżowaniu alei Grójeckiej z ulicą Opaczewską, znajdowała się rogatka i posterunek, na którym policjanci kontrolowali przejeżdżające auta. Także pędzącemu buickowi policjant dał znak do zatrzymania się, ale kierowca tylko zwiększył prędkość. Nocne ciemności i dym wydobywający się z rury wydechowej przysłoniły numery rejestracyjne auta. Ze strażnicy wybiegli pozostali dyżurujący policjanci, ale zobaczywszy odjeżdżający wóz, spojrzeli po sobie porozumiewawczo i nie wszczynali już telefonicznego alarmu. Tego buicka doskonale przecież znali i wiedzieli, że ich koledzy na pewno nie będą go ścigać…

Leżący w samochodzie Mostowicz, mimo że ledwo odzyskał przytomność i nie stawiał oporu, został zakneblowany i unieruchomiony wykręcaniem rąk i kopniakami. W końcu, może po półgodzinie szaleńczej jazdy, auto zatrzymało się na skraju lasu. Mostowicz został wyciągnięty i wrzucony do rowu, a napastnicy, których razem z kierowcą było pięciu, znów zaczęli okładać swoją ofiarę pałkami. Ewidentnie znęcali się nad bezbronnym człowiekiem, chcąc mu zadać jak najwięcej bólu. Teraz dopiero zdezorientowany, zaskoczony Mostowicz rozumiał, dlaczego został napadnięty, napastnicy krzyczeli bowiem, że biją „za pisanie o Marszałku”. W końcu jeden z pałkarzy dał znak, że wystarczy. Grożąc Mostowiczowi rewolwerami, bandyci zmusili go do wejścia do lasu, po czym, przechwalając się dobrze wykonaną robotą i ciesząc, że pobity długo zapamięta nauczkę, wsiedli do samochodu i odjechali.

Kiedy Mostowicz usłyszał warkot motoru, powoli wyszedł na szosę krakowską, gdzie zobaczył sznur oświetlonych naftowymi i karbidowymi lampami furmanek ciągnących w kierunku Warszawy. Była pierwsza w nocy, piątek, dzień targowy i liczni podwarszawscy gospodarze jechali z warzywami, owocami i nabiałem, aby przed świtem zająć dobre miejsca na bazarach i placach handlowych przy Grójeckiej. Jeden z woźniców, zapewne skuszony obietnicą dodatkowego zarobku, zgodził się zabrać zakrwawionego, ledwie żywego pasażera i około godziny czwartej nad ranem dowiózł go do domu przy Grójeckiej 44.

Honor, kastet i pałka

Krewni skatowanego dziennikarza natychmiast wezwali lekarza i rano powiadomili o zdarzeniu redakcję „Rzeczpospolitej”; dopiero jej pracownicy po południu, zapewne po dłuższych naradach, powiadomili prokuraturę. Prokurator Świątkowski wraz z zastępcą, podprokuratorem Mieczysławem Siewierskim, niezwłocznie zlecił przeprowadzenie czynności śledczych policjantom z XXIII komisariatu przy ulicy Grójeckiej 32, tego samego, w którym służył posterunkowy Kobus próbujący zatrzymać buicka napastników. Redakcyjni koledzy Mostowicza bardzo szybko skontaktowali się z dziennikarzami z zaprzyjaźnionych i niezaprzyjaźnionych gazet. Jeszcze tego samego dnia o napadzie huczała cała Warszawa.

Tadeusz Mostowicz był przecież jedną z najmocniej świecących gwiazd polskiej publicystyki, jego błyskotliwe felietony z opozycyjnej, chadeckiej „Rzeczpospolitej”, podpisywane inicjałami T.M. lub pseudonimem C. Hr. Zan, od dwóch lat żywo komentowano nie tylko w stolicy. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, od zamachu majowego i przejęcia władzy przez marszałka Piłsudskiego i koterię jego fanatycznych zwolenników, która sama ochrzciła się sanacją (czyli „uzdrowieniem”), artykuły redaktora Mostowicza miały coraz ostrzejszy, antysanacyjny charakter. Młody publicysta ze szczególnym uporem domagał się wyjaśnienia losów aresztowanych i przetrzymywanych bez sądu generałów Wojska Polskiego, którzy podczas zamachu majowego opowiedzieli się przeciwko zamachowcom po stronie legalnych władz: Tadeusza Rozwadowskiego, Juliusza Malczewskiego, Bolesława Jaźwińskiego i, zaginionego już na zawsze, Włodzimierza Zagórskiego.

Mało było chyba w dziennikarskim środowisku ludzi, którzy mieliby wątpliwości co do politycznego charakteru bestialskiego napadu, zwłaszcza, że w całym kraju dochodziło do "ostrzegawczych" naruszeń nietykalności cielesnej opozycyjnych dziennikarzy. Z reguły kończyło się na otoczeniu ofiary przez gromadę zbirów, wyzwiskach, szturchaninie albo policzkowaniu.

Ale coraz częściej zdarzały się też przypadki brutalnego, aż do nieprzytomności, katowania ludzi polityki i pióra. 1 października 1926 roku nad ranem uzbrojona w rewolwery i kastety kilkunastoosobowa banda, złożona między innymi z umundurowanych oficerów Wojska Polskiego oraz żandarmów z emblematami służbowymi, wdarła się do mieszkania endeckiego ekonomisty i publicysty, urzędującego posła i byłego ministra skarbu, Jerzego Zdziechowskiego. Napastnicy pobili go do nieprzytomności, a w pokoju, w którym została zalana krwią ofiara, odpalili jeszcze granat łzawiący. W śledztwo, jak głosiły oświadczenia dla prasy, zaangażował się osobiście minister spraw wewnętrznych, generał Felicjan Sławoj-Składkowski, jednak nie przyniosło ono żadnego rezultatu, choć nieoficjalnie powtarzano nazwiska oficerów, którzy mogli wziąć udział w napadzie, między innymi tego, któremu najbardziej mogło zależeć na uciszeniu Zdziechowskiego. Poseł był w sejmie inspiratorem działań zmierzających do odrzucenia projektu budżetu zaproponowanego przez pozamachowy rząd, w związku z czym sam marszałek Piłsudski, teraz nie tylko wódz swojego obozu, naczelny wódz Wojska Polskiego, ale i premier rządu, miał dawać wyraz swojego niezadowolenia. Czy to Marszałek wydał rozkaz pobicia posła? –spekulowano. Czy też była to „prywatna” inicjatywa jego fanatycznych wielbicieli w korpusie oficerskim, oburzonych, że ktoś ma czelność denerwować wskrzesiciela niepodległej ojczyzny? A może to już sprawa państwowa, może w wojsku, w żandarmerii, istnieje specjalna komórka, której zadaniem ma być uciszanie niepokornych parlamentarzystów metodami nieparlamentarnymi?

28 marca 1927 roku w Katowicach czterej napastnicy uzbrojeni w okute żelazem drewniane pałki pobili do nieprzytomności Władysława Zabawskiego, publicystę i redaktora naczelnego dziennika „Polonia”, blisko związanego z chadecją i Wojciechem Korfantym (który był także współwłaścicielem „Rzeczpospolitej”).

Zabawski do końca życia pozostał inwalidą. Trzech z czterech napastników udało się ująć tuż po napadzie – okazało się, że są to młodzi robotnicy, byli powstańcy śląscy, a teraz wielbiciele Piłsudskiego, sanacji, działający ze świadomej lub nieświadomej inspiracji sanacyjnego wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego, który na Śląsku przedstawiał się jako najwierniejszy realizator wizji Marszałka. Przed policją zeznali, że ich czyn miał motywacje polityczne, jakby byli pewni (słusznie zresztą), że będzie to potraktowane jako poważna okoliczność łagodząca. Skazano ich na niedługie kary pozbawienia wolności za „czynne znieważenie” Zabawskiego, a ich rychłe wyjście na wolność opozycyjni dziennikarze odczytywali jako wyraźne ostrzeżenie. Siedziba redakcji „Polonii” musiała się wkrótce zamienić w twierdzę, ponieważ kilkakrotnie wrzucano do niej bomby.

Z kolei we Lwowie nieznani sprawcy pobili redaktora „Słowa Polskiego” Romana Kordysa, a w Krakowie w równie tajemniczych okolicznościach pobity został redaktor „Głosu Narodu” Jan Matyasik. Stanisław Strzetelski, redaktor naczelny informującego na bieżąco o sprawie Mostowicza endeckiego dziennika „ABC”, który wcześniej był naczelnym „Rzeczpospolitej”, przyjmował Mostowicza do pracy i zachęcał do ostrej publicystyki, także miał osobiste doświadczenia z „obrońcami honoru”. We wrześniu 1921 roku do redakcji endeckiej „Gazety Porannej” (zwanej dwugroszówką) weszło dwóch posłów z popierającego ówczesny rząd Wincentego Witosa PSL „Wyzwolenie”: Juliusz Poniatowski (później m.in. sanacyjny wicemarszałek Sejmu i wielokrotny minister rolnictwa) i Kazimierz Bagiński (notabene dziesięć lat później bezprawnie uwięziony w twierdzy brzeskiej i tam bestialsko pobity). Obaj, pokazując numer gazety z wyjątkowo według nich haniebnym antyrządowym artykułem, spoliczkowali głównego publicystę gazety Antoniego Sadzewicza, mającego skądinąd opinię paszkwilanta; próbującym ich zatrzymać pracownikom redakcji zagrozili rewolwerami. Sprawcy, jako że przysługiwał im immunitet poselski, pozostali bezkarni.

Strzetelski na łamach „Rzeczpospolitej” potępił ten akt agresji i podał w wątpliwość honor polityków napadających we dwóch na jednego, osłaniających się rewolwerami i immunitetem. Poseł Poniatowski w odpowiedzi wyzwał Strzetelskiego na pojedynek –jako obrażonemu przysługiwała mu możliwość wyboru broni i zdecydował się na szable. Nawet życzliwi Poniatowskiemu twierdzili, że było to mało szlachetne, bowiem jako były oficer Legionów wyćwiczony w szermierce miał przewagę nad przeciwnikiem, także weteranem, ale walczącym jako szeregowiec karabinem, w dodatku inwalidą, niewidomym na jedno oko. 14 grudnia odbył się pojedynek, podczas którego Poniatowski zadał Strzetelskiemu dwie niegroźne dla życia rany, co zapewne miało być aktem wyjątkowej wielkoduszności, bo pozwoliło zakończyć walkę.

(...)

Legenda i plotka

Pobicie i porwanie Tadeusza DołęgiMostowicza, tak jak wiele innych wydarzeń z jego życia, wkrótce stało się legendą, opowiadaną w coraz liczniejszych wersjach i odmianach.

W poprzednim rozdziale, na podstawie dostępnych dziś źródeł, próbowałem zrekonstruować jego przebieg, a także śledztwo, które zakończyło się co prawda procesowym fiaskiem, ale po czterdziestu latach prokurator Siewierski opowiedział o nim dziennikarzowi Jerzemu Rawiczowi. Dzięki temu mogliśmy poznać głównego sprawcę i domyślać się, kto mu pomagał i kto mógł zlecić skatowanie dziennikarza. Warto jednak przyjrzeć się kilku wersjom alternatywnym, choćby po to, żeby zasygnalizować motyw, który będzie przewijał się przez całą naszą opowieść: życie Tadeusza DołęgiMostowicza obrosło ogromną liczbą różnych, często wykluczających się opowieści, tym mniej wiarygodnych, z im większą pewnością powtarzanych.

Jerzy Rawicz, notabene w tej samej książce, w której zamieścił swoją rozmowę z prokuratorem Siewierskim o utrąconym śledztwie w sprawie porwania Mostowicza sprzed domu na ulicy Grójeckiej, jego skatowania i porzucenia, bez słowa komentarza, jakby od siebie, podaje także taką wersję wydarzeń:

Nie przebrzmiały jeszcze echa sprawy Zagórskiego, kiedy przyszła kolej na następną ofiarę. Sprawa nie zakończyła się tak tragicznie jak poprzednia, niemniej, stanowiąc ogniwo w łańcuchu jednorodnych wydarzeń, wzmogła uczucie niepokoju w społeczeństwie. Tym razem chodziło o felietonistę prasy endeckiej i powieściopisarza, Tadeusza DołęgęMostowicza, autora cieszącej się przed wojną powieści Kariera Nikodema Dyzmy, będącej niesłychanie ostrą i celną satyrą na sanacyjne „góry” i stosunki wśród rządców kraju. Technika tej napaści nie odbiegała od zastosowanej przy skatowaniu Nowaczyńskiego. „Aresztowano” Dołęgę podczas jednej z jego licznych nocnych wędrówek po knajpach w okolicach Zamenhofa–Dzika–Powązki, wsadzono do samochodu, tam odebrano mu pistolet, którym groził, i pistoletem dano „po łbie”, następnie wywieziono do lasku sękocińskiego i tam „zrobiono na szaro”. Po drodze zakomunikowano mu, że to „za te felietoniki”[13].

Rawicz, wytrawny dziennikarz, ewidentnie się tutaj pomylił, przytaczając z pamięci zasłyszaną zapewne jeszcze przed wojną jedną z licznych stugębnych plotek, w których mieszają się plany czasowe i wydarzenia z życia Mostowicza. Kiedy przyszły autor bestsellerów został pobity, nie był jeszcze powieściopisarzem i nie planował nawet napisania Kariery Nikodema Dyzmy. Nie włóczył się także po zakamarkach Dzikiej, Zamenhofa i Powązek. Były to rejony zamieszkane przez głównie żydowską i chrześcijańską biedotę, a mieszczące się tam tanie knajpy, w których zbierał się warszawski półświatek i w których łatwo było stracić portfel, zdrowie, a nawet życie, bywały chętnie odwiedzane przez poszukujących dreszczyku emocji (a może przede wszystkim możliwości zabłyśnięcia w towarzyskim small-talku sensacyjną opowiastką z zakazanej dzielnicy) inteligentów. W czasach pracy dla „Rzeczpospolitej”, kiedy doszło do napadu, Mostowicz był szczerze zdeklarowanym przeciwnikiem spelunek i wszelkiego pijaństwa. W latach trzydziestych, kiedy już stał się sławnym pisarzem i kiedy nad swoim wizerunkiem utracjusza i bon vivanta usilnie pracował, zapuszczał się w wyżej opisane rejony i dbał, żeby o tym wiedziano na mieście. Wtedy także zaopatrzył się w rewolwer, być może jako kolejny wizerunkowy atrybut, choć żadne z dostępnych źródeł nie potwierdza, jakoby miał zwyczaj grożenia nim komukolwiek. Jak pamiętamy, relacjonujący pobicie dwa dni po zdarzeniu dziennikarz „Rzeczpospolitej” uważał za stosowne wspomnieć, że redaktor Mostowicz „nawet laski nie nosi przy sobie”, co oznaczało, że był zupełnie bezbronny wobec siódemki zbirów uzbrojonych w pałki.

Plotka, oparta przecież częściowo na faktach, chętnie wchłania i łączy w sobie elementy sensacyjne, informacje znane publiczności. Pogłoska, jak się zdaje, nieświadomie przytoczona przez Rawicza świadczy o tym, że kiedy już Mostowicz stał się poczytnym pisarzem i uczestnikiem warszawskiej śmietanki towarzyskiej, o sprawie jego porwania wciąż mówiono na mieście, choć właśnie po plotkarsku, bez oglądania się na faktograficzną rzetelność, za to chętnie sprawę podbarwiając innymi dotyczącymi go historyjkami. (...)

Czego chcieli sprawcy?

Tu warto chyba podać w wątpliwość także tę powtarzaną jako oczywistość opinię, że napastnicy chcieli zamordować Dołęgę Mostowicza i tylko zbieg okoliczności sprawił, że im się nie udało. Jeśli w napadzie rzeczywiście brali udział Franciszek Sieczko i Jędrzej Kowalski, doświadczeni w bandyckim fachu, mający już na swoim koncie i zamordowanych, i ciężko skatowanych, to trudno uwierzyć, że nie potrafili wykonać zaplanowanej egzekucji.

Oczywiście, jeśli ktoś okłada człowieka pałą po głowie, to musi liczyć się z tym, że go zabije. Jednak, bez umniejszania bestialstwa samego czynu, trzeba pamiętać, że dziennikarz dał radę samodzielnie wydostać się z lasu i pójść do drogi po pomoc, a następnego dnia wieczorem był już w redakcji „Rzeczpospolitej” na Szpitalnej i składał zeznania przed policją. Trudno także uwierzyć, że Kusiński zorganizował tak skomplikowaną, choć przeprowadzoną nieudolnie, akcję z podmienianiem tablic rejestracyjnych i niemal demonstracyjnym wykorzystaniem samochodu komendanta głównego policji, aby po prostu zamordować dziennikarza, który w publicystyce źle się wyrażał o Marszałku.

Wszystko wskazuje na to, że sprawcy chcieli tylko pobić Mostowicza. Zależało im też na zawiązaniu psychologicznego węzła wzorowanego na intrygach carskiej ochrany. Chcieli, żeby było wiadomo, że dokonali tego policjanci lub ludzie działający na zlecenie policji, ale żeby nie dało się tego w żaden sposób udowodnić. Żeby sprowokować dziennikarzy – i „Rzeczpospolitej”, i innych opozycyjnych tytułów – do napisania o tym, o czym powszechnie było wiadomo, na co dziennikarze i politycy sanacyjni mogliby odpowiedzieć pełnymi świętego oburzenia filipikami w obronie oficerskiego i policyjnego honoru, a organy państwa z całą surowością ścigać potwarców.

Wiele wskazuje na to, że pobicie dziennikarza akceptował, a co najmniej wiedział o nim sam komendant Jagrym Maleszewski. Trudno wyobrazić sobie, żeby oficera, który do samowolnej, przestępczej akcji wykorzystuje samochód tak wysokiego zwierzchnika bez jego wiedzy, nie spotkały żadne konsekwencje. Tym bardziej jeśli prawdziwa była pogłoska, powtarzana wielokrotnie w sejmie m.in. przez marszałka Wojciecha Trąmpczyńskiego, że podczas porwania i pobicia Mostowicza czarnym buickiem kierował osobisty szofer komendanta policji, przodownik Sikora. Tymczasem Maleszewski nie tylko pomógł porucznikowi Kusińskiemu wywinąć się od cywilnego śledztwa, ale kilka miesięcy później skłonił go do odejścia z wojska, awansował na nadkomisarza i zapewnił etat w Komendzie Głównej Policji Państwowej.

Zabicie Dołęgi Mostowicza i porzucenie zwłok na odludziu nie przyniosłoby sprawcom żadnej korzyści. Gdyby w gliniance znaleziono zwłoki młodego felietonisty, pewnie pojawiłyby się w dziennikarskim światku przypuszczenia, że morderstwo było zemstą za jego zaangażowaną publicystykę, jednak motywy działania sprawców pozostałyby nieznane. Mostowicz natomiast usłyszał od sprawców, że biją go za pisanie o Marszałku. Tylko w bardzo złych filmach kryminalnych morderca informuje ofiarę o swoich motywacjach i zdradza jej zawiłości fabuły, bo jest pewien, że nieszczęśnik za chwilę zamilknie na wieki. Po czymś takim ofierze dzięki nieprawdopodobnym zbiegom okoliczności (choćby dzięki nagle pojawiającemu się Samarytaninowi w furmance) udaje się przeżyć i może wszystko opowiedzieć. Jeśli sprawcy poinformowali znanego dziennikarza, za co go biją, to nie musi znaczyć, że bili go właśnie za to, ale raczej, że chcieli, aby taki właśnie powód dotarł do jego kolegów dziennikarzy i opinii publicznej.

Ostrzeżenie dla kolegów

Policjanci i bandyci na policyjnej służbie pobili dziennikarza, żeby pokazać innym opozycyjnym dziennikarzom, że żarty się skończyły. Wolność prasy wolnością prasy, ale skoro cenzura działa opieszale, a przewidujące drakońskie kary dla dziennikarzy rozporządzenie prezydenta Mościckiego o ściganiu dezinformacji i zniesławień jest niechętnie stosowane przez sędziów, to teraz wierni Marszałkowi ludzie czynu wezmą sprawę ochrony honoru wodza w swoje ręce. Dlaczego wybrali właśnie Mostowicza? Może dlatego, że był dziennikarzem „Rzeczpospolitej”, gazety w dużej mierze skompromitowanej, która w grudniu 1922 roku rozpętała wściekłą nagonkę na właśnie wybranego prezydenta Gabriela Narutowicza, nagonkę, która skończyła się morderczymi strzałami Eligiusza Niewiadomskiego. Liczyli więc, że opozycyjna, a także wahająca się teraz – od poparcia zamachu majowego do opozycyjności wobec sanacji – prasa pepeesowska, ludowa i liberalna, nie będzie skłonna zdecydowanie bronić pobitego publicysty, choć jej dziennikarze zrozumieją ostrzeżenie.

Kusiński i jego koledzy z policji wiedzieli też – mówiło się o tym na mieście – że redakcja „Rzeczpospolitej” przygotowuje nadzwyczajny numer gazety poświęcony porwaniu generała Zagórskiego. „Rzeczpospolita” i „ABC” od momentu zaginięcia generała pisały o tej sprawie codziennie i uczyniły z niej priorytet pracy reporterskiej. Redakcje nie tylko nękały pytaniami władze wojskowe i cywilne, ale i bardzo aktywnie poszukiwały świadków oraz przesłanek mogących rzucić światło na los zaginionego. Strona sanacyjna doskonale zdawała sobie sprawę, że reporterzy „Rzeczpospolitej” jeżdżą po kraju, wypytują, szperają – ale nie wiedziała, jakie konkretnie informacje udało się im zdobyć. Zaginięcie generała bardzo interesowało także prasę zagraniczną i coś więcej niż tylko domysły, że w jego porwanie lub morderstwo zamieszani byli wojskowi lub cywilni państwowi notable, mogłoby skompromitować obóz rządzący w Polsce. A gdyby jeszcze się okazało, że o sprawie mógł wiedzieć sam marszałek Piłsudski…

Dziennikarze twierdzili, że mają w tej sprawie sensacyjne informacje, choć szczegóły trzymali w tajemnicy. Obóz władzy mógł być poważnie zaniepokojony możliwością wyjścia na jaw jakichś faktów w tej sprawie, a komórka Kusińskiego mogła dostać polecenie (lub zadziałać z własnej inicjatywy) ostrzeżenia redaktorów „Rzeczpospolitej”, że taka publikacja może się dla nich bardzo źle skończyć. Notabene wydanie specjalne w sprawie Zagórskiego wyszło tydzień po porwaniu Mostowicza i skończyło się dla „Rzeczpospolitej” blamażem. Sensacyjna wiadomość, że zaginiony generał jest przetrzymywany przez wojsko w składnicy na Westerplatte, okazała się fałszywa. A że w tym czasie władze gdańskie i niemieckie czyniły usilne dyplomatyczne starania o odebranie Polsce tego skrawka Wolnego Miasta Gdańska, stało się to dla prasy sanacyjnej okazją do oskarżenia gazety i całej chadecko-endeckiej opozycji o sprzyjanie antypolskiej akcji.

Wbrew temu, co „wiadomo na pewno”, Tadeusz Dołęga Mostowicz nie był najbardziej napastliwym wobec sanacji, czy osobiście marszałka Piłsudskiego, publicystą „Rzeczpospolitej”. Owszem, miał ostre pióro i opowiadał się jednoznacznie przeciwko nowej władzy, ale nawet dziś – kiedy publicyści papierowej prasy nie pozwalają sobie na tak nienawistny język, jaki był na porządku dziennym w latach dwudziestych – nie uznalibyśmy go za szczególnie zajadłego. Podejrzewam, że Kusiński ze swoimi siepaczami wybrał po prostu mężczyznę najmłodszego, najsprawniejszego, o solidnej, lecz smukłej budowie ciała, aby móc bić mocno bez większej obawy, że ofiara nie przeżyje napadu.

A że ostrzeżenie nie odniosło skutku, wkrótce oberwał już starszy i o wiele bardziej napastliwy współpracownik gazety. 23 grudnia 1927 został porwany przez trzech cywilów – wszystko wskazuje na to, że tych, którzy byli wśród porywaczy Mostowicza –w towarzystwie tym razem umundurowanego policjanta pięćdziesięciodwuletni Adolf Nowaczyński. Wywieziony samochodem nad glinianki przy ulicy Obozowej, został pobity tak brutalnie, że na zawsze stracił wzrok w jednym oku.

A Tadeusz DołęgaMostowicz, jak powszechnie wiadomo, po napadzie zniechęcił się do politycznej publicystyki i zaczął planować wyrafinowaną zemstę na swoich katach. A jak wiadomo niezbyt powszechnie, do publicystyki wcale się nie zniechęcił, a pisanie popularnych powieści o wyraźnym polityczno-społecznym przesłaniu planował dużo wcześniej.

Parweniusz z rodowodem 

Jaroslaw Górski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.