czwartek, 27 marca 2025

Podążaj za smrodem trupów, a trafisz do Kambodży

 W ciągu jednego tygodnia sto tysięcy Kambodżan, wychudzonych, osłabionych głodem i gorączką, żywych szkieletów pokrytych czarnymi łachmanami i rojem much, przekroczyło granicę z Tajlandią, żeby ustawić się w kolejce po jedzenie i lekarstwa do punktów rozdawnictwa, które mimo ogromnych trudności politycznych i biurokratycznych powstały dzięki różnym organizacjom międzynarodowym.

– Są jak kondukt pogrzebowy zombi – mówi jeden ze świadków. – To niewiarygodne, że coś podobnego mogło się zdarzyć w dzisiejszym świecie.

Czyja to wina?

Na samym początku bez wątpienia Amerykanów.

W 1970 roku Kambodża – w której panował Sihanouk – jakimś cudem nie dała się wciągnąć w wojnę indochińską. Kluczowym słowem była neutralność i dla księcia Sihanouka oznaczała pozwolenie Wietkongowi i Wietnamczykom z północy na wykorzystywanie rozległych terenów wzdłuż granicy na bazy oraz pozwolenie Amerykanom na ich bombardowanie za pomocą B-52. Nixonowi i Kissingerowi jednak to nie wystarczało: zamach stanu obalił Sihanouka, oddał władzę proamerykańskiemu rządowi Lon Nola i otworzył drogę do ataków Wietnamu Południowego i bombardowań amerykańskiego lotnictwa.

W bardzo solidnie udokumentowanej książce Sideshow angielski dziennikarz William Shawcross dowodzi, że pomysł Kissingera i Nixona, by zlikwidować wietnamskie bazy w Kambodży, stał się przyczyną marszu komunistycznej partyzantki w głąb jej terytorium; natomiast konsekwencją nalotów dywanowych B-52 było zniszczenie przez Amerykanów społecznej tkanki kraju i powstanie owego monstrum, jakim byli Czerwoni Khmerzy.

W kwietniu 1975 roku Czerwoni Khmerzy przejęli władzę i pod przewodnictwem Pol Pota i Ienga Sary’ego, przekonani, że są najbardziej radykalnymi rewolucjonistami w historii świata, usiłowali zrealizować model komunizmu integralnego. Tymczasem wymordowali jedną trzecią ludności, dokonując czegoś, co niektórzy nazwali autoludobójstwem.

W tym momencie do akcji włączyły się Chiny i odegrały decydującą rolę. Pekin popierał reżim Pol Pota przeciwko Wietnamowi. Mimo że Chińczycy mieli w Kambodży tysiące techników i doradców, a zatem wiedzieli doskonale, co się tam dzieje, nie próbowali nigdy powściągnąć obłędnych zapędów swoich sojuszników.

W grudniu 1978 roku Wietnamczycy szesnastoma dywizjami najechali na Kambodżę, obalili rząd Czerwonych Khmerów, zniszczyli przynajmniej dwie trzecie ich sił wojskowych, ustanowili w Phnom Penh słaby rząd Heng Samrina i zostawili na miejscu co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy swoich żołnierzy mających kontrolować kraj. Oczywiście, od tej chwili zaczęła się bezpośrednia odpowiedzialność Hanoi za wszystko, co tam się działo i dzieje.

Kraje południowo-wschodniej Azji i społeczność międzynarodowa również ponoszą część odpowiedzialności, chociażby pośredniej, za wydarzenia w Kambodży. Nastawieni skrajnie antykomunistycznie członkowie ASEAN widzieli w Wietnamie główne zagrożenie regionu, a w Kambodży jego ewentualną przeciwwagę. Popieranie Pol Pota oznaczało w każdym razie opowiedzenie się po stronie Chin, a dla takich krajów jak Tajlandia czy Singapur było to idealnym rozwiązaniem.

Tajlandia uległa naciskom Pekinu i pozwoliła, by zaopatrywał resztki wojska Czerwonych Khmerów, a niektóre jej rejony stały się „twierdzami” partyzantki Pol Pota walczącej z Wietnamczykami.

Tymczasem w Kambodży nowy rząd, uznany wyłącznie przez ZSRR i kraje bloku radzieckiego, borykał się z udręczoną ludnością pozbawioną kadr, zniszczonym rolnictwem i ciągłymi atakami tych Czerwonych Khmerów, którzy zdołali przeżyć.

Hanoi pozwoliło, by upłynęło trochę czasu i teraz – z początkiem pory suchej – postanowiło wzmocnić kontrolę nad krajem i zlikwidować ostatnie punkty oporu Pol Pota wzdłuż granicy z Tajlandią i w górach.

Wietnamczycy, otwarcie oskarżający Tajów o wspieranie Czerwonych Khmerów, ostrzegają tych pierwszych przed „igraniem z ogniem” i Bangkok, czując się zagrożony, uzyskał już zwiększoną pomoc wojskową Stanów Zjednoczonych, a także bezwarunkową solidarność krajów zrzeszonych w ASEAN.

W każdym razie wietnamska inwazja na Tajlandię, choćby o ograniczonym zasięgu, mająca zlikwidować „twierdze”, jest mało prawdopodobna.

„La Repubblica”, 3 listopada 1979

GRANICA KAMBODŻAŃSKA. Jej głowa kołysze się nad moimi plecami jak puste naczynie. Jej ręka obsypana ropnymi krostami obija się o moją pierś jak złamana gałąź, ale kobieta żyje, bo na szyi nadal czuję słaby oddech. Nie wiem, kim jest; to tylko przerażająca kupka kości podniesiona przeze mnie w lesie, który przemienił się w cmentarz. 

– Podążaj za smrodem trupów, a trafisz do Kambodży – usłyszałem od tajlandzkiego żołnierza na ostatnim posterunku, gdzie porzuciłem czerwoną ziemię traktu, aby wejść w głąb buszu. 

Fetor wkrótce stał się nie do zniesienia. Nawet zwierzęta musiał przestraszyć, bo w biały dzień w dżungli panowała dziwna cisza. Wychodząc z trawy wyższej ode mnie, ujrzałem ich na polanie: nieruchomego chłopczyka skulonego nad swoimi odchodami, innego chłopca, już zobojętniałego, obok zwłok mężczyzny z dłońmi zesztywniałymi w powietrzu, kobiety wstrząsane drgawkami pod palącym słońcem, wysuszającym ostatnie kałuże i szybko rozkładającym ciała.

 Widziałem ich wszędzie, a tych, których nie widziałem, instynktownie wyczuwałem w każdych zaroślach. Mężczyźni, kobiety, dzieci w wieku moich własnych dzieci, dziesiątkami, setkami rozrzuceni po lesie. Z wybałuszonymi, nieobecnymi oczami, patyczkami zamiast rąk i nóg, ze zwiotczałą skórą, przykryci czarnymi szmatami przesiąkniętymi kałem i brudem, trawieni gorączką, niezdolni uczynić choćby jeden krok więcej, leżący na ziemi byle gdzie, tu i tam, niczym wielkie ptaki ustrzelone w samym środku bujnej tropikalnej roślinności. Wycieńczeni przez tę starą jak świat, a przez nas już zapomnianą plagę, którą nazywaliśmy „głodem”.

Byli częścią liczniejszej grupy obozującej tu niedawno. Kiedy reszta poszła dalej, oni zostali bez swoich tobołków, bez mat, bez wody. Najsilniejsi podzielili się ich ostatnimi ubraniami. Porzuceni w lesie nie płakali, nie błagali o pomoc; większość należała już do innego świata.

Cisza była rozdzierająca. Do umarłych można się szybko przyzwyczaić, do umierających nie. Widok umierających jest nie do zniesienia, zwłaszcza jeśli się wie, że można by ich uratować. Szosa znajdowała się w odległości zaledwie dwóch czy trzech kilometrów – kto tam dotrze, ma szansę na przeżycie. Inni z nadejściem świtu nie będą się różnić od tych pokrytych muchami albo rojącymi się robakami. Przerzucenie sobie przez plecy chudej jak szkielet kobiety i ruszenie w drogę nie było decyzją, lecz odruchem. Leżała najbliżej moich stóp. 

Granica między Kambodżą a Tajlandią biegnie przez środek pięknej równiny soczystozielonych lasów, gdzieniegdzie przeciętej wierzchołkiem jakiegoś wzgórza, również pokrytego niezgłębioną gęstwiną. Od miesięcy, ogromnymi falami, tysiące Kambodżan, którym głód, choroby i strach odebrały rozsądek, zmierzają na zachód i wchodzą niczym armia żywych trupów do dzikiego świata buszu, będącego ogromnym cmentarzyskiem Khmerów. Szukają jedzenia, wody, lekarstw. 

– Jesteśmy jak żółwie, które na oślep brną w stronę jeziora – mówi jeden z nich. 

Jeśli dotrą do drogi, zostaną uratowani i trafią do obozu uchodźców.

Wyszedłem z lasu z moim lekkim brzemieniem. W cieniu zagajnika palm kokosowych kilkuset Kambodżan rozbiło obóz i gotowało w zamulonej wodzie jakieś korzonki wykopane z ziemi. Nikt się nie odwrócił. Ciężką ciszę przerywało tylko stukanie łyżek o czarne garnki nad płonącymi polanami.

Wielu wyglądało zdrowo. Byli silni. Prawdopodobnie należeli do armii Pol Pota, niektórzy nawet do kadr – może komisarzy politycznych, sądząc po zegarkach na nadgarstkach oraz długopisach w kieszonkach wypłowiałych i zakurzonych mundurów. Obojętne, wzgardliwe spojrzenia. Obok grupki, która w spokoju się posilała, łapała powietrze jak ryba jakaś dziewczynka, umierająca bez kropli wody na spieczonych wargach. Nikt nie zwracał na nią uwagi. 

Silni, twardzi, beznamiętni, wyrośli w kraju, gdzie każdy ślad przeszłości, każda świętość religii i tradycji zostały unicestwione, wyglądali na doskonałe okazy owego „nowego człowieka”, którego Pol Pot chciał stworzyć kosztem połowy społeczeństwa. Wyszkoleni w zabijaniu, zdecydowani przetrwać. Jedni z nich dokonywali rzezi, drudzy ocaleli z pogromów. Las ich wyrzyguje, katów i ofiary, połączonych głodem i malarią, która nie zna się na polityce.

Ciężarówka Czerwonego Krzyża z trzema młodymi Szwajcarami przystaje na drodze i lekarz na słomianej macie zaczyna szukać żyły umierającego, żeby mu podać glukozę. Powierzam jego opiece moją chudą jak szkielet kobietę i wracam do lasu. 

– Proszę brać tylko najlepszych, możemy położyć w ciężarówce najwyżej trzydziestu! – słyszę, jak za mną woła.

Człowiek szybko się uczy wybierać, kto może żyć, a kto musi umrzeć. Powróciwszy na polanę, automatycznie zabrałem chłopca leżącego przy martwym ojcu, a nie tego wyniszczonego przez dyzenterię; dziewczynę znajdującą jeszcze siły na odpędzanie od siebie much, a nie tę obok, może jej siostrę, której puls był ledwie wyczuwalny, a oczy już mnie nie widziały.

Chodziłem tam i z powrotem wiele razy, a jednak bardziej czułem się katem tych, których zostawiałem, niż wybawcą tych, których zabierałem. Dla nich także nie zrobiłem wystarczająco dużo. Chuda jak szkielet kobieta umarła dwie godziny później. Jakby była rzeczą, położyłem ją na stercie trupów, piętrzącej się coraz wyżej w zaimprowizowanym przydrożnym szpitalu. W plątaninie nóg i rąk nie dało się już zliczyć umarłych.

Wkrótce wokół sali szpitalnej z mat zebrała się gromadka tajlandzkich wieśniaków. Po prostu patrzyli, nie wykonywali żadnego gestu, nie pomagali. Niektórzy śmiali się cicho z typowo azjatyckim zażenowaniem, mając przed sobą ten fakt zwyczajny, ale przecież nie do zaakceptowania, jakim jest śmierć. Jakaś dziewczyna głaskała z uczuciem małpkę przytuloną do jej piersi, podczas gdy jeden z młodych Szwajcarów szlochał, zamykając powieki chłopcu, którego nie potrafił utrzymać przy życiu. 

Dzień minął szybko i oślepiające słońce znikło niespodziewanie, jak to bywa w tropikach, za koronami palm wśród poblasków o barwie ognia. Niebo pociemniało, w okamgnieniu przechodząc przez wszystkie odcienie niebieskiego, pomarańczowego i fioletowego. Kiedy pomagałem ładować umierających na ciężarówkę, stada nietoperzy zaczynały krążyć nad naszymi głowami, a las skrywający wszystkich tych bezimiennych ludzi pogrążał się w najczarniejszej nocy.

„La Repubblica”, 4 listopada 1979

SAKEO, obóz uchodźców na granicy tajlandzko-kambodżańskiej. Mam wokół siebie trzydzieści tysięcy duchów ubranych na czarno, przykucniętych, siedzących, leżących, które kręcą się bez celu, śpią, jedzą, myją się, wypróżniają, umierają albo czekają i jedynym dźwiękiem rozbrzmiewającym mi w uszach jest nieustanny, krótki, obsesyjny kaszel. Wraz z głodem, malarią i dyzenterią wśród tych trzydziestu tysięcy ludzkich widm rozpowszechniła się również gruźlica. A przecież im się poszczęściło. Uciekli z Kambodży, zdołali przetrwać w dżungli.

Od tygodnia przebywam w obozie uchodźców: nie ma jeszcze ani jednego baraku, ani jednej studni, kuchni, żadnego dachu, pod którym można by się schronić, kiedy, tak jak dzisiaj, niespodziewana ulewa w kilka sekund przemienia ziemię w błotnistą pułapkę.

To jest średniowieczne miasto, w którym wybuchła epidemia dżumy. Jelita kobiety z rozprutym brzuchem wkłada się jej z powrotem do środka bez znieczulenia, dzieci rodzą się bez położnych, zmarłych układa się w stos w jednym miejscu, aż w końcu zjawi się grabarz z sąsiedniej buddyjskiej świątyni, do niedawna bezrobotny, i je zabierze; dwa tysiące lirów za pochowanie dziecka, cztery za dorosłego. Płaci Czerwony Krzyż.

Grupa młodych Szwajcarów, Francuzów i Niemców pracuje w obozie jako lekarze i pielęgniarze; inna organizacja humanitarna założyła „sekcję sierot”, w której karmi się i leczy kilka setek dzieci porzuconych, a więc skazanych na śmierć.

W obozie, jedni obok drugich, żyją żołnierze Czerwonych Khmerów, byli wojskowi Lon Nola, przedstawiciele klasy średniej z Phnom Penh, którą Pol Pot postanowił zlikwidować, oraz intelektualiści, którzy z pobudek patriotycznych dołączyli do Czerwonych Khmerów po zwycięstwie z 1975 roku.

– Naprawdę wierzyłem, że historie o rzeziach są wymysłem CIA – wyznaje Seang Hac, inżynier, specjalista od wydobycia ropy naftowej, który w 1977 roku zostawił w Paryżu żonę i trójkę dzieci, żeby pracować dla swojego kraju. – Dopiero kiedy przyleciałem do Phnom Penh, zrozumiałem, że popełniłem straszliwy błąd, za który przyjdzie mi zapłacić życiem.

Razem z pięciuset innymi patriotycznie nastawionymi intelektualistami został umieszczony w obozie reedukacyjnym. Kiedy na początku tego roku „wyzwoliła” ich inwazja wietnamska, nie żyła już nawet połowa z nich.

Polityczni przeciwnicy, wrogowie wojenni, oszukani i rozczarowani, kaci i ofiary, znaleźli się tutaj na skutek licznych katastrof, począwszy od 1970 roku, kiedy Waszyngton uznał za niewystarczającą neutralność Sihanouka i przez marcowy zamach stanu uruchomił proces przemieniający ten „kraj uśmiechu” w cmentarzysko. Za pomocą swoich B-52 Amerykanie wykorzenili miliony chłopów z ich wiosek i zmusili do przeniesienia się do miast. Pol Pot opróżnił miasta i sprowadził wszystkich z powrotem na wieś (przez co skazał większość na śmierć). Czerwoni Khmerzy posłużyli się głodem jako narzędziem do podporządkowania sobie ludności i wyeliminowania warstw najbardziej im wrogich. Teraz głód eliminuje również Czerwonych Khmerów, bo on nie zna się na polityce.

A przecież głód był i jest nadal sprawą polityczną.

Tajlandia, która w przeszłości przyglądała się obojętnie rzeziom dokonywanym przez Czerwonych Khmerów, bo interesowało ją jedynie utrzymanie państwa buforowego między sobą a Wietnamem, obecnie zdaje sobie sprawę, że państwo buforowe pozbawione ludności nie ma żadnego sensu; a zatem, kiedy już odesłała na pewną śmierć dziesiątki tysięcy Kambodżan, postanowiła przyjąć wszystkich uchodźców teraz przekraczających jej granicę.

Kraje świata zachodniego, które nigdy nie zrobiły wiele, nawet w sferze polityki międzynarodowej, żeby powstrzymać rzezie dokonywane przez Pol Pota, i które niedawno przegłosowały w ONZ uznanie jego rządu za jedyny legalny, teraz wysuwają oskarżenia o ludobójstwo pod adresem Hanoi i Phnom Penh.

– Ludzie tacy sami jak my umierają z głodu. Nie możemy pozostać obojętni – oświadczył kilka dni temu w Bangkoku jeden z trzech amerykańskich senatorów, którzy pojechali do Kambodży w celu przekonania nowego rządu, by przyjął pomoc drogą lądową przez Tajlandię.

Ale „ludzie tacy sami jak my” ginęli również pod amerykańskimi bombami w latach 1970–1973. Jak można nie dostrzegać, że pomysł wysłania pomocy dla Kambodży przez Tajlandię zwiększa jedynie podejrzenia Hanoi, że Bangkok, Pekin i Waszyngton chcą pod pozorem międzynarodowej akcji humanitarnej udzielić pomocy pozostałym przy życiu siłom Czerwonych Khmerów, które, cóż za zbieg okoliczności, skoncentrowane są właśnie wzdłuż granicy z Tajlandią?

Każdy rozgrywa kartę głodu.

Hanoi powiada, że to przesada ze strony zachodniej propagandy. Ministerstwo spraw zagranicznych w Phnom Penh przyznaje, że dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy Kambodżan cierpi na niedożywienie, ale twierdzi, że rząd potrafi temu zaradzić i ewentualna pomoc międzynarodowa musi przejść przez jego ręce. Hanoi chce, by rząd w Phnom Penh, jego podopieczny, został uznany za jedyny legalny rząd Kambodży. Tajlandia nie chce, by na jej granicy z Kambodżą dominowali Wietnamczycy. Stany Zjednoczone, Chiny i większość krajów zachodnich chcą, by Wietnam powrócił w swoje granice i zrezygnował z indochińskich ambicji.

Trzydzieści tysięcy kambodżańskich nieszczęśników w obozie, podobnie jak pozostałe setki tysięcy w dżungli, dziś wieczór chciałyby jedynie coś zjeść.


Tiziano Terzani

Duchy

Korespondencje z Kambodży

wstęp Angela Terzani Staude

przełożyły

Anna Osmólska-Mętrak

Joanna Ugniewska

Joanna Wajs

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.