MENAŻERIA
„Łosie zeszły z gór!”, krzyczała, gdy wracała z zakupami na Dziedzinkę. Zostawiała pod domem motorower, zdejmowała torby z jedzeniem i zaczynała karmić wszystko, co biegało i fruwało wokół leśniczówki.
Gdy pojawiał się w sklepach cukier, wędlina czy kasza manna i gdy kupiła coś dla siebie czy zwierząt albo dostała mięso żubra w Zakładzie Badania Ssaków, gdzie po odstrzale w puszczy dzielono mięso między pracowników, wjeżdżała na Dziedzinkę i od progu wołała jak Indianin powracający z łowów. W tamtym czasie to były prawdziwe łowy, nawet tak ważna persona jak dyrektor Białowieskiego Parku Narodowego, gdy poprosił w knajpie w Białowieży o jajecznicę z sześciu jaj na świeżym maśle, usłyszał w tamtych latach kiedyś z zaplecza: „I skąd ja dla tego chuja wezmę świeże masło?!”.
Łup był ważny. Na Dziedzince Simona karmiła przecież całe stado.
Zaczęło się od sowy, potem były myszołowy, kruk i dzik. Dzika, jednodniową lochę, przywiózł Lech Wilczek i dzięki temu zwierzęciu lokatorzy Dziedzinki bliżej się poznali. I polubili. Wcześniej ona uważała, że on jest zarozumiały. On nie pozostawał jej dłużny. Kiedy na Dziedzince pojawiła się locha, Wilczek poprosił Simonę o opiekę nad dzikiem w czasie jego nieobecności, a później zaczął Simonie ją „wypożyczać”. Z małą lochą obydwoje spali potem w swoich łóżkach. Żabka wyrosła na dzika w rozmiarze XXL i została u nich na siedemnaście lat. „Niczym pies przy nodze warowała, chodziła na spacery, coraz częściej zdarzało się, że przytulała się do gospodarzy i żądała pieszczot!”, opisywał krakowski dziennikarz, gość Dziedzinki, Zbigniew Święch.
O kruku ludzie mówili, że to oswojony bandzior i złodziej. Terroryzował pół Białowieży. Kradł pudełka po papierosach, szczotki do włosów, nożyczki, sekatory, łapki na myszy i notesy. Atakował ludzi. Urywał głowy kurom. Rozpruwał siodełka rowerów. Kradł dokumenty, w lesie drwalom kiełbasę i robił dziury w siatkach z zakupami. Chwytał mężczyzn za nogawki, a kobiety ciągnął za spódnice i kaleczył nogi. Ludzie myśleli, że Korasek, bo tak go nazywano, to jakaś kara z nieba za grzechy. „Kradł nawet wypłatę robotnikom w lesie – wspomina Stanisław Myśliński, który do dziś ma blizny po ptaku. – Kiedyś ukradł mi przepustkę do rezerwatu, wyciągnął mi ją z kieszeni, a potem ostentacyjnie podarł. Uwielbiał atakować osoby jadące rowerem, szczególnie dziewczyny. To było bardzo efektowne, zaczynał okładać rowerzystę dziobem po głowie, rowerzysta spadał z roweru, a kruk siadał triumfalnie na siodełku i patrzył na kręcące się koło”.
„Kiedyś ukradł mi kluczyki od samochodu i uciekł do puszczy – opowiada kolega Simony. – A Lechu na to: «Nie przejmuj się, przyniesie z powrotem». Wziął pręt i postraszył kruka: «Ty sukinsynie, przyjacielowi zabrałeś kluczyki?!». I zapowiedział Koraskowi, że jak odda kluczyki, to dostanie jajko, a jak nie odda, to dostanie prętem. I kruk chyba to rozumiał, bo po chwili przyleciał do mnie wściekły z kluczykami w dziobie i demonstracyjnie rzucił je na stół!”.
„Chodziłam kiedyś po rezerwacie bez przepustki – mówi Bożena Wajda – zobaczył mnie strażnik parku, poszedł za mną na Dziedzinkę i zaczął wypisywać mandat. Kiedy wręczał mi wypisany druczek, nadleciał kruk. Złapał mandat w dziób, poleciał z nim na dach Dziedzinki, i nogą go podarł na tym dachu. Dostałam takiego ataku śmiechu, że nie mogłam się opanować, strażnik nie wiedział, co zrobić, i w końcu machnął na to wszystko ręką. Jak opowiadałam o tym Simonie, to myślałam, że umrze ze śmiechu”.
Wśród białowieżan kruk pozostał do dzisiaj gangsterem, celebrytą numer jeden w okolicy. W końcu musiał trafić za kratki. Ktoś zadenuncjował ptasiego bandziora na milicji. Okazało się, że podstępnie dogonił pewną rowerzystkę, usiadł jej na głowie, a ona, przerażona, wywróciła się i skręciła nogę. Najpierw trafiła do ośrodka zdrowia, a stamtąd, dysząc zemstą, pokuśtykała na posterunek milicji[9]. Simona nieraz więc musiała wstawiać się za terrorystą.
Incydenty z krukiem sprawiły, że po Białowieży poszła fama, iż na Dziedzince mieszka czarownica. „Byłam kiedyś u Simony na wakacjach z moją przyjaciółką Idą z Krakowa – wspomina Joanna Kossak. – Jechałyśmy na rowerach ulicą Waszkiewicza i nagle Ida zasłabła. Pobiegłam więc do najbliższej chałupy i poprosiłam o szklankę wody. Usiadłyśmy z Idą w cieniu, babina przyniosła nam w dzbanku kompocik, a ja zaczynam opowiadać, że my już kawałek drogi jedziemy, bo z Dziedzinki, od Simony. I jak ta babinka to usłyszała, przeżegnała się, prast tym dzbankiem, wstała i uciekła do chałupy. Ludzie naprawdę myśleli, że Simona ma kontakt z mocami nieczystymi”.
Na początku Simona nie przejmowała się plotkami i razem z Wilczkiem dalej oswajali zwierzęta. Ale miała kłopoty ze swoją oślicą, bo Hepcia uciekała czasem na granicę, do ZSRR, kilometr od Dziedzinki. Kiedyś Hepa stanęła równo na granicy i nie chciała się ruszyć ani w lewo, ani w prawo. Simona, mówiąc podobno, że tylko osioł przechodziłby na tamtą stronę, musiała pociągnąć ją za uszy i przeciągnąć do Polski. „Leszek miał wizję, że Hepunia będzie zwierzęciem pociągowym – opowiada Joanna Kossak. – Zamówił więc mikrouprząż u rymarza, chomątko z janczarkami, nabijane ćwiekami, i mały wózeczek do wożenia uli do pasieki albo płodów rolnych do ogródka. Hepunia, gdy zobaczyła kawałek rzemyka, uciekała jak najdalej. Była jedynie świetną kosiarką do trawy. Trawa na Dziedzince wyglądała jak brytyjski trawnik”[10].
Simona i Leszek posadzili warzywa. To był warzywniak i ogród owocowy. „Cuda na kiju tam były – wspomina Joanna Kossak. – Szpinak, fasolka, kapusta, groszek, ziemniaki, pomidory, ogórki, maliny, czarne porzeczki, jeżyna bezkolcowa, truskawki, czereśnie, poziomki. Wszystko, co się dało, przerabiali na konfitury i marynowali, nawet sałatkę warzywną”.
Podobnie jak jej matka w Kossakówce Simona dbała teraz o to, by nic z jej ogrodu się nie zmarnowało, żaden owoc. Miodu też było pod dostatkiem, bo Wilczek założył pasiekę. Joanna Kossak opowiada, że latem, kiedy odbywało się nektarowanie i Wilczek zakładał „kosmiczny skafander”, psy, kury, ptaki, wszystko na jego widok się chowało, także Simona.
„W latach siedemdziesiątych Simona z Lechem sprowadzili na Dziedzinkę śliczną krowę. Starucha: rudzieńka, szkliste oczy, z rzęsami na pół metra – wspomina Joanna Kossak. – Przez pierwsze dwa tygodnie Simona i Lechu ją doili, a potem często o tym obowiązku zapominali. Doili więc Staruchę coraz rzadziej, aż w końcu krowa się zasuszyła i straciła mleko”. Na Dziedzince było też kilkadziesiąt, a w porywach nawet sto kur, a w latach osiemdziesiątych Leszek zaczął hodować owce.
Potem przyszła kolej na ogród z kwiatami. W ogrodzie Simona prażyła się na słońcu, a potem kręciła swoje filmy przyrodnicze. Były tam cztery oczka wodne i piętrami rosły kwiaty. Łubiny, floksy i dziewanny tworzyły przy wejściu coś w rodzaju pergoli. W środku kwitły ostróżki, firletki chalcedońskie, irysy syberyjskie i szwedzkie, lilie tygrysie, sasanki, marcinki, przebiśniegi, świńska trawka, rutewki orlikolistne, czosnek ozdobny. Na łące, zmienionej z ornego pola w pas roślin, uwielbianych przez motyle, które fotografował Wilczek, rosły: dziurawiec, macierzanka, rozchodnik, krwawnik, lebiodka czy jastrzębiec kosmaczek. To był tajemniczy rajski ogród, raj – potwierdzają ci, którzy widzieli go na Dziedzince.
Tylko naukowcom i ekologom oraz zagranicznym gościom odwiedzającym puszczę nie bardzo się podobał. Nawłoć kanadyjska czy barszcz Sosnowskiego, które się tam pojawiły, jako gatunki ekspansywne i niebezpieczne dla ekosystemu, zagrażały puszczy.
W przydomowej zagrodzie Simony z czasem pojawią się jeszcze: łania, która będzie przychodziła pod jej okno i wyjadała cukier, czarny bocian, któremu Simona zrobi w drewnianej skrzyni w swoim pokoju gniazdo, jamniczka i rysica, którą będzie brała do łóżka, oraz pawie. Dziedzinka szybko stała się laboratorium doświadczalnym, jakie z roku na rok Simona powiększała jako zoopsycholog, jak o sobie mówiła, oraz szpitalem, przychodnią i poczekalnią dla chorych zwierząt. Tu leczyła, tuliła i razem z Wilczkiem, który fotografował zwierzęta, obserwowała tę menażerię. Tu wychowywała jak matka łosie bliźniaki: Pepsi i Colę, myła czarnemu bocianowi szyję, brała do rękawa Kanalię, szczurzycę, która na otwartej przestrzeni wpadała w panikę, pozwalała zaprzyjaźnionej łani urządzać sobie na podwórku porodówkę, zabierała do domu owieczki i ich supermatkę owcę wrzosówkę, hodowała i podglądała szczury: Alfę i Omegę, trzymała w akwarium świerszcze. Tu sprawdzała pogodę, obserwując nietoperze w piwnicy.
Z roku na rok menażeria się powiększała, zmniejszał się natomiast dystans między Simoną a Wilczkiem.
**
Po wojnie matka nie pozwalała mu bawić się z innymi dziećmi. Na pierwszy wyjazd z młodzieżą wyjechał w wieku dziewiętnastu lat. To było dzieciństwo w klatce. Matka straciła dwóch synów, dlatego obsesyjnie pilnowała jedynaka.
Dom pod Warszawą sam porównuje do Kossakówki, do domów, które zabijają. Na podwórku zabito jego brata, umarł ojciec, matka zginęła w pożarze. Człowiek, który kupił potem ich dom, przerobił go i wybudował obok basen, utopił się w tym basenie.
Lech Wilczek przechował z domu rodzinnego kafel, który leży w ogrodzie. Nie chce go wnosić do środka, bo – jak mówi – może jest naładowany złą energią. Na półce w domu w Białowieży ma książkę Domy, które zabijają.
W 1956 roku Lech Wilczek ukończył warszawską Akademię Sztuk Pięknych i otrzymał tytuł artysty plastyka.
Kiedy wyprowadził się z domu rodzinnego, zamieszkał w Warszawie na rogu ulicy Długiej i Miodowej. Założył studio fotograficzne i akwaria, osiemdziesiąt centymetrów wysokości, pięć metrów długości. Pływały w nich welonki i brzanka sumatrzańska (z rodziny karpiowatych). Z Wisły wyłowił też i przyniósł w kociołku słonecznice. W pracowni hodował dwa szopy pracze i puszczyka. I rzekotkę, która mieszkała na filodendronie.
Pracował nad albumami fotograficznymi o zwierzętach, wydawał je po polsku, rosyjsku, niemiecku i szwedzku w wydawnictwie Nasza Księgarnia.
W 1967 roku napisał list do Naszej Księgarni: „Jestem przerażony jakością czarno-białego druku. Jeśli czarno-biały druk jest tak zły, to jaki będzie efekt ilustracji kolorowych, które stanowią 30% materiału. (...) Druk na tym poziomie zamknie drogę na rynki zagraniczne. Jest szkodnictwem kulturalnym i antyreklamą dla polskiego drukarstwa. Czy naprawdę nie ma wyjścia i trzeba będzie wstydzić się zagranicznych wydawców i krajowych odbiorców tego niedbalstwa i brakoróbstwa drukarni? Nie należy również bagatelizować zatraty walorów estetycznych, a co za tym idzie, zubożenia emocjonalnego treści. Podpis pod żenująco wydrukowanym zdjęciem u wrót grzybowego raju w tej sytuacji zakrawa na satyrę (...)”. W 1971 roku (tuż przed jego wyjazdem do Białowieży) pracownię Wilczka odwiedziła reportażystka Polskiego Radia Maria Raizer. „Wysokie pomieszczenie udekorowane pniami drzew, hubami leśnymi, przedziwnymi lampami, lustrami, kryje w swoich zakamarkach mnóstwo zwierząt i ptaków”[55], opowiadała w swoim reportażu.
W pracowni Wilczek miał też sowę, koty i oswojonego szczura, który lubił pić wino i przybiegał, jak pies, na zawołanie. „Kiedyś do pracowni przyszedł mój ojciec i bawił się ze szczurem – opowiada. – W pewnym momencie ojciec go złapał, po czym szczur go ugryzł. I jak szczur się zorientował, że ugryzł znajomą osobę, zaczął piszczeć, biegać w kółko, jakby był wystraszony, że w jakiś sposób zrobił ojcu krzywdę”.
Rozmowie z dziennikarką radiową przysłuchiwała się sowa, która w czasie wywiadu czyściła sobie pióra. „Czy pan może znosić na sobie wzrok takiego ptaka?”, pytała dziennikarka. Lech Wilczek odpowiadał: „Częściej mi przeszkadza obecność ludzi, obecność zwierząt nie absorbuje w ten sposób. Zwierzęta nie są takie absorbujące psychicznie”.
W pracowni, tak jak później na Dziedzince, miał orkiestrę zegarową, czyli dźwięki, poczynając od starego zegara po muzykę jak z pozytywki.
Wypowiadał się na temat zwierząt w mediach w Warszawie i potem w Białowieży. Kiedyś, gdy mieszkał na Dziedzince, przyjechała do niego ekipa telewizyjna z programu przyrodniczego. Miał opowiadać o ulach. Zaczął mówić, ale już wtedy zmuszał się do takich wystąpień. Zaczął więc mówić drugi raz, po trzecim powiedział, że nie będzie pajacował i niech sobie dadzą spokój z publicznymi wystąpieniami. Ekipa telewizyjna z Warszawy wróciła do stolicy bez materiału.
O rodzinie Kossaków Lech Wilczek dowiedział się, gdy jego mama przeczytała w prasie wywiad z Glorią Kossak. Spodobał jej się wywiad z siostrą Simony, to było długo przed tym, jak poznał ją w Białowieży.
Simona o Lechu też dowiedziała się od swojej matki. Elżbieta Kossak oglądała telewizję. Pokazywali akurat reportaż z pracowni fotograficznej Wilczka, Simona mogła być wtedy licealistką. Matka zawołała do niej: „Simonaaa! Zobacz! To byłby świetny facet dla ciebie!”.
Lech wyprowadził się z domu rodzinnego, gdy miał trzydzieści lat. Kiedy miał czterdzieści, przyjechał do Białowieży. (...)
Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu. ...
Anna Kamińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.