W drugiej połowie XIX wieku miasta rozwijały się i bogaciły. Imigracja do miast miała charakter proletariacki. Ze wsi przybywali niewykształceni chłopi, którzy nie mieli kwalifikacji do pracy w typowo miejskich zawodach i musieli szukać pracy fizycznej. Z tego względu na przykład w Warszawie szczególnie szybko rozwijały się zachodnie dzielnice przemysłowe, czyli Mokotów i Sielce, a także Praga, czyli wówczas nienależący do Warszawy, podmiejski prawy brzeg Wisły. O ile jednak w tych robotniczych dzielnicach więcej było mężczyzn, to w Śródmieściu, bogatych okolicach Nowego Światu, Marszałkowskiej i Alei Ujazdowskich, wśród nowo przybyłych przeważały kobiety. Wyjaśnienie zagadki demograficznej jest bardzo proste. To właśnie tam, w pobliżu pięknych parków, w eleganckich kamienicach mieszkali bogaci warszawianie, więc to tam zjeżdżały się i zatrudniały wiejskie dziewczęta szukające pracy jako służące.
Lamparty czyhają na córki
Ta specyficzna migracja dziewcząt nie przechodziła niezauważona. Katolickie pisma dla kobiet wiejskich zwracały uwagę na niebezpieczeństwa czyhające w miastach na nieostrożne przybyszki. „Niewiasta Polska” w 1902 roku wydrukowała artykuł wstępny Baczność matki, w którym redaktorka naczelna zwracała się wprost do matek przyszłych wyruszających do Warszawy, Krakowa czy Lwowa służących z tym dramatycznym apelem:
Chodzi, moje matki, o źrenicę waszych oczów, to jest o córki wasze, o te dziewczęta, które wam Bóg powierzył, które obmyte wodą chrztu św. Kościół św. wam oddał, abyście wy znowu tak samo czyste i niewinne oddały je poczciwemu mężowi albo Bogu na służbę do klasztoru. Na te wasze dzieci czyhają okrutni nieprzyjaciele, aby im wydrzeć co mają najdroższego, to jest właśnie niewinność i cnotę. Jeśli się spytacie: kto taki? – to powiem wam tylko, że ci, którzy dla grosza gotowi sprzedać i własną duszę, i duszę drugich, a kto to, to się domyślicie[4]. Wypuszczacie dziewczątka spod skrzydeł swoich do miasta, a czy wiecie zawsze, gdzie się obracają, co robią? Czy wiecie, że w uczciwej są służbie, i że w niej zostały? – że przyjaciółka nie namówiła ich do lepszej służby i lżejszej pracy do kawiarni? Czy wiecie, że prawie wszystkie te kawiarnie to są domy zepsucia, że stamtąd dzieci wasze wyjdą może lepiej ubrane, ale na wskroś zepsute? A kto za to odpowie przed Panem Bogiem? Wy, matki, któreście nie umiały czuwać nad tym, co wam Pan Bóg powierzył13.
Na młode dziewczęta czyhało w mieście wiele zagrożeń. Nieostrożne panny rzeczywiście narażone były między innymi na handlarzy żywym towarem, którzy wywozili niczego niepodejrzewające dziewczyny na Zachód, czasem nawet aż do Stanów Zjednoczonych czy Ameryki Południowej, gdzie sprzedawali je do domów publicznych. Poza tak spektakularnymi wypadkami realna oczywiście była szansa popadnięcia w konflikt z prawem czy zatrudnienia w nieodpowiednim domu. Dostanie pracy nie gwarantowało zresztą bezpieczeństwa. O tym jednak później. Na razie dość powiedzieć, że sama przeprowadzka ze wsi do miasta wystawiała przyszłą służącą na wiele zagrożeń, tak fizycznych, jak i przede wszystkim duchowych. To właśnie przeciw tym niebezpieczeństwom dla duszy walkę prowadziły katolickie pisemka dla służących.
Charakterystyczny język, jakim do czytelniczek przemawiała autorka apelu w „Niewieście Polskiej”, można było spotkać w całym bloku prasy kierowanej do klasy robotniczej. Pisma, zwykle finansowane przez Kościół, nazywały się wspólnie „prasą patronacką”, a za cel miały pilnowanie moralności. Nie brakowało też pism skierowanych bezpośrednio do kobiet. Oprócz wspomnianej „Niewiasty Polskiej”, wydawanej w Krakowie (1899–1903), w Warszawie wychodziła „Pracownica Polska” (1907–1914), choć pismo można było też prenumerować w Lublinie, Krakowie i Częstochowie. „Pracownica Polska” działała pod patronatem Stowarzyszenia Katolickich Służących w Warszawie. Mimo że pisma pochodziły z różnych zaborów i miały różne redaktorki, ich zawartość niewiele się różniła. Gazety kierowano do wszystkich kobiet z ludu, a więc włościanek i miejskich proletariuszek. Gazety były tanie, stosunkowo łatwo dostępne. Każdy numer zawierał święty obrazek, żywoty świętych, kilka porad związanych z pracą na roli i prowadzeniem domu, listy od czytelniczek i jedną lub dwie historie z życia wzięte, a zakończone stosownym morałem. Jakim, to podpowiadała już na stronie tytułowej „Pracownica Polska” (z podtytułem „Praca uszlachetnia”). W 1914 roku od „Pracownicy Polskiej” oddzieliła się „Pracownica Katolicka”, pomyślana jako gazeta dla służących. W Krakowie wychodził „Przyjaciel Sług” (podtytuł: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”), wydawany przez Adelę Henrykową Dziewicką, a redagowany przez Katarzynę Płatek[5]. „Przyjaciel Sług” zaczął wychodzić w 1897 roku i pod tym samym tytułem utrzymał się aż do końca I wojny światowej. W 1919 roku zmienił nazwę na „Głos Dziewcząt Polskich”. Trzy lata później z miesięcznika stał się kwartalnikiem, a pismo ostatecznie zamknięto w 1934 roku.
„Przyjaciel Sług”, przynajmniej w swojej przedwojennej odsłonie, starał się mówić do dziewcząt służących jak do równych sobie partnerek w dyskusji. Rezultat był raczej protekcjonalny niż partnerski, autorzy artykułów używali wybiórczo gwary wiejskiej i w tekstach tytułowali czytelniczki „Przyjaciółkami”. Krótkie artykuły pisane przez księży i samą Henrykową Dziewicką obracały się wokół kilku tematów, uznanych przez Kościół za najistotniejsze w ulżeniu ciężkiemu losowi służących – konieczności pobożności, uległości wobec pracodawców i ciągłej czujności przed niemoralnymi ludźmi, którzy chcieli służące okraść, porwać i zgwałcić.
To właśnie w „Przyjacielu Sług” obecny jest niemal w każdym numerze wątek niebezpieczeństw czyhających na dziewczynę emigrującą ze wsi do miasta w poszukiwaniu pracy na służbie. Redaktorka w artykule Miłość bliźniego z 1898 roku zwracała uwagę, że dola dziewczyny świeżo zatrudnionej w mieście jest niewesoła:
Bieda młodej dziewczynie, co pierwszy raz na służbę idzie. W domu mało się nauczyła takich rzeczy, które by jej na służbie pożytecznymi były.
Po większej części sługi nasze przychodzą ze wsi, a tam choć dziewczyna zręczna w polu, koło krowy chodzić umie, kapusty, zacierki i kartofli nagotować potrafi, a bieliznę w rzece czysto wypierze, to przecież w mieście z tego wszystkiego nie będzie miała pożytku. Nie zda jej się to na nic ani w kuchni, ani w pokoju przy sprzątaniu, bo tu co innego od niej wymagają14.
Drobne (lub poważniejsze) zgrzyty tego typu to jednak w przekonaniu „Przyjaciela Sług” problemy marginalne. Poważną plagą były oszustwa i wykorzystywanie przy zatrudnianiu do służby. Mimo że funkcja tej gazety była niewątpliwie dydaktyczna, w „Przyjacielu” nie drukowano bezpośrednich porad, jak uniknąć oszustów i porywaczy. Gazeta posługiwała się raczej antysemickimi aluzjami i opowieściami z morałem.
W każdym numerze, w dziale Co tam słychać w świecie?, podawała kilka historii, z których służące bardzo łatwo mogły wyciągnąć własne wnioski. Ta kronika, bez mała kryminalna, pełna była wiadomości w rodzaju „Kot zagryzł dziecko” albo „Kobieta podająca się za pątniczkę do Kalwarii” bezwstydnie kradła damskie zegarki i biżuterię15. Takie sensacje to tylko dodatkowe atrakcje, razem z wiadomościami o otruciu jodoformem i sprzedaży fałszywych napojów miłosnych. Główny temat każdej rubryki wiadomości stanowiły porwania niedoszłych służących.
Oto w 1899 roku: „Handlarze dziewcząt – uwolnieni od winy i kary! Przed rokiem odbył się przed trybunałem w Krakowie proces o wywożenie chrześcijańskich dziewcząt do Turcyi przez Żydów, w tym celu, aby z tych ofiar rzuconych na łup rozpusty w domach publicznych niegodziwe ciągnąć zyski (…) Czy ten wyrok naszych Żydków od handlu chrześcijańskimi dziewczętami odstraszy – przyszłość okaże”16. W tym samym numerze: „W Mielcu Abraham Keller wywoził młode dziewczęta do Ameryki. Gdy wiózł przez Kraków Amalię Madej z Mielca, przyaresztował go policjant Pająk. Pokazało się, że Żyd wyłudził już 50 złr. [złotych reńskich – przyp. aut.] i przyobiecał przewieźć do Ameryki za 120 złr. od osoby”. W 1898 roku Co tam słychać w świecie? donosiło: „W Stanisławowie pochwyciła policja Leopolda i Markusa Grunberga, gdy w podstępny sposób wywozili dwie dziewczęta”17. W kolejnym numerze: „Do policyjnego biura w Katowicach przybyły z płaczem i narzekaniem dziewczęta z Austrii. Miały bilety kolejowe z Dziedzic do Berlina. Jakiś stręczyciel z Berlina zgodził [czyli zatrudnił – przyp. aut.] je i kupił im bilety. W Katowicach kazał im stręczyciel wysiąść, a on sam znikł, zwąchał pewnie coś niebezpiecznego (…) Biedaczki blisko przez dwa dni nic nie jadły”. Z kolei w 1900 roku oszukane służące miały zniknąć aż w Argentynie: „We Lwowie na dworcu przytrzymano 2 dziewczęta, które jechały ze Śniatynia do Buenos Aires. Jakiś Żyd dał im zaliczkę na jazdę do Wiednia i tam w hotelu miał na nie czekać. Policja dała znać do Wiednia z rozkazem ujęcia tego handlarza”18.
Oszuści trudnili się nie tylko wywożeniem dziewcząt do Ameryki czy Turcji. Czasem kończyło się na występach w kawiarni: „W Krakowie sądzono niejakiego Żyda Erlicha, który werbował dziewczęta niby to do kapeli damskiej, a w gruncie rzeczy prowadził z ich pomocą niecny wyzysk i szkaradne oszukaństwo. Dziewczętom do ręki dawał skrzypce, smyczkiem poruszały dla oka, gdy inni grali, one zaś, występując po kawiarniach różnych miast, służyć miały za wabik dla różnych lampartów. Proces ten odsłonił straszną niegodziwość tego ptaszka i niesłychaną łatwowierność dziewcząt i rodziców niektórych w Podgórzu”19. Wątek naiwności dziewcząt z Podgórza i braku kontroli rodzicielskiej ciągnął się zresztą w gazecie dalej. W numerze z 1900 roku w Co słychać na świecie? przeczytać można było: „Donosiliśmy przed kilku miesiącami o zaginięciu na Podgórzu trzech dziewcząt. Jedna z nich 14-letnia Emilia Martinek została odszukana w Tarnobrzegu, gdzie służyła u propinatora [czyli właściciela wyszynku alkoholowego – przyp. aut.]. Druga znajduje się w obowiązku w Królestwie Polskim. Któż więc wywabia bez wiedzy i zgody rodziców ich dziatki? Czy winowajcy będą ukarani?”20.
Czytelniczki „Przyjaciela Sług” wiedziały oczywiście, kto wywabia panny, wiedziały też, że oszustów nie minie sprawiedliwa kara. Co słychać w świecie? pisało na ogół o przypadkach, w których winni zostali przykładnie ukarani, a przynajmniej takich, gdzie przemyt niedoszłych prostytutek został udaremniony. W 1898 roku publikowało na przykład dłuższe sprawozdanie z obławy, w której wydatnie pomagali dziennikarze:
Handlarze dusz. „Związek Chrześcijański” pisze: Jedną z najsmutniejszych, a niestety, nieschodzących ze szpalt dzienników galicyjskich rubryk, jest handel dusz. Pomimo ścigania bezustannego handlarzy tych i surowego ich karania, wytępić tego wstrętnego przemysłu, nie tylko galicyjskiego, nie sposób. Odznaczają się w tym szlachetnym handlu szczególnie powiaty wschodniej Galicji – Stanisławów, Buczacz, Czortków, nie mniej Tarnopol i Brody, zajmują się nim zaś wyłącznie Żydzi, odbywający z „towarem” podróże na drugą nawet półkulę.
Uwięziono w Stanisławowie całą bandę tych handlarzy. Składa ją: trzech Grunów, dwóch Lutmanów i Pepi Hallreich, razem sześć osób. Uwięzienie ich nastąpiło na żądanie policji wiedeńskiej. Charakterystycznym, a zarazem dowodzącym doniosłości informacji dziennikarskich jest fakt, że policja wiedeńska dowiedziała się o członkach bandy, dzisiaj zostających pod kluczem, z jednego z wiedeńskich dzienników, który podał wiadomość, że rycerze owi, ścigani już przez policję angielską, schronili się niewątpliwie do Galicji. Dziennik ten wiedeński (N. W. Journal) wymienił członków tej szajki po nazwisku i – nie omylił się. Znaleziono ich i przytrzymano w Stanisławowie. Śledztwo szczegółowe jest w toku21.
Nie zawsze policja zdołała interweniować na czas. Dlatego dziewczyny zachęcane były do ciągłej ostrożności i rozwagi.
Historie z Co słychać na świecie? układały się w logiczną całość, łatwą do pojęcia dla każdej czytelniczki. Skoro według „Przyjaciela Sług” stręczycielami przemycającymi służące za granicę byli niemal bez wyjątku Żydzi, to dziewczęta katolickie nie powinny pod żadnym pozorem służyć w żydowskich domach. To przesłanie wzmacniał kolejny rodzaj wiadomości podawanych w gazecie – comiesięczne doniesienia, że żydowscy pracodawcy pobili ciężko kolejną służącą albo że zrozpaczona dziewczyna wyskoczyła z okna, by uniknąć kary cielesnej. Według pisma nawet jeśli Żydzi nie wywozili dziewcząt do domów publicznych, to na pewno bili i głodzili swoją służbę domową, a także nie pozwalali jej w niedzielę chodzić do kościoła. Słowem – należało trzymać się od nich z daleka.
Uniknięcie posługi w żydowskim domu, a więc wyeliminowanie ryzyka porwania albo złego traktowania, miało sprawić, by nowo przybyłe do miasta dziewczęta zgłaszały się do kantorów pośrednictwa pracy, nazywanych biurami stręczeń. Biura dzieliły się na katolickie i żydowskie, przy czym te drugie zgarniały więcej klientek, o czym z rozpaczą donosił „Przyjaciel Sług”: „W Tarnowie otworzył biuro stręczeń katolik Gutowski. Tym sposobem już są trzy biura stręczarskie w rękach naszych. Sługi jednak lgną zawsze do Żydówki Zauchowej, która je skubie porządnie”22. Podobnie było w Rzeszowie, gdzie „są dwa biura stręczeń, jedno Żyda Fenigera, drugie Podoskiego, katolika, jednak stręczeniem sług zajmują się głównie Żydówki, którym idzie o interes”. Przyszłe służące, zapewne ostrzeżone przez subtelne sugestie płynące z wiadomości z Co tam słychać w świecie?, nie chciały już zatrudniać się w żydowskich rodzinach. Jednak stręczycielki z biura Fenigera podstępem skłaniały je do takiej pracy, „wmawiając w nie, że to jest państwo niemieckie” (to prawdopodobnie na wypadek, gdyby służąca zrobiła się podejrzliwa, widząc nazwisko pracodawcy).
Oczywiście, czasem zdarzały się w dziale wiadomości dobre historie o rozsądnych dziewczynach postępujących roztropnie. Jak ta o Miodównie spod miasta Tarnowa:
Niejaka Miodówna przybyła o 9 mil, aby w mieście służyć. Młode to dziewczę o głodzie i chłodzie chodziło za służbą daremnie. Na szczęście spotkało jakiegoś kapłana, który jej powiedział, że tu jest schronisko sług i tam jej powiedzą, gdzie są miejsca. Najlepiej udać się do swojego proboszcza z prośbą o karteczkę polecającą. Każdy duszpasterz zna kapłanów w Tarnowie i poleceniem pokieruje biedną sługę pod dobrą opiekę. Schronisko w Tarnowie jest na ulicy Topolowej nr 623.
Dział wiadomości w „Przyjacielu Sług” pokazywał jednak dobitnie, że nie zawsze można było liczyć na zdrowy rozsądek wiejskiej dziewczyny albo przytomność księży i policji. Dlatego też do akcji ratowania służących katoliczek włączały się różne kościelne organizacje pomocowe. Jedną, działającą bezpośrednio w newralgicznym czasie tuż po przybyciu służącej do miasta, było Chrześcijańskie Towarzystwo Ochrony Kobiet.
Po dworcu grasują męty społeczne
Gdy Marysia lub Kasia zdecydowała się już na opuszczenie rodzinnej wsi i wyruszenie do miasta do pracy, często docierała na dworzec kolejowy. To właśnie stamtąd, według publicznej wiedzy, porwać ją mogli handlarze żywym towarem. Jak potwierdzało sprawozdanie z działalności TOK z 1912 roku: „Dworzec kolejowy jest wygodnym terenem, po którym swobodnie grasują wszelkiego rodzaju męty społeczne, jak stręczyciele i handlarze żywym towarem. I rzeczywiście, co łatwiejszego, jak obałamucić i okłamać te biedne dziewczęta, zmęczone podróżą, oszołomione zgiełkiem i hałasem wielkomiejskim”24. Z mętami zamierzały więc walczyć pracownice Towarzystwa. (...)
[4] Dla niedomyślnych czytelników współczesnych – chodziło o Żydów.
[5] Te same panie redagowały i wydawały „Niewiastę Polską” w Krakowie.
[6] Chodzi prawdopodobnie o formę Misji Dworcowych. Tu zresztą również TOK było w awangardzie, ponieważ większość dostępnych źródeł twierdzi, że polskie oddziały Misji Dworcowych zaczęły powstawać dopiero w niepodległej Polsce, po 1918 roku. Misje Dworcowe to organizacja dobroczynna, której pierwsze biuro, zajmujące się podróżnymi wyznania ewangelickiego, powstało w Berlinie w 1894 roku. Jego celem była właśnie opieka nad samotnie podróżującymi dziećmi i dorosłymi (nie tylko kobietami), którzy potrzebowali wsparcia w trudnej sytuacji emigracji zarobkowej. Jedno z pierwszych tego typu biur na ziemiach polskich to Towarzystwo Katolickiej Opieki Dworcowej w Poznaniu, którego statut założycielski w 1899 roku głosił, że Towarzystwo ma na celu „zwalczanie handlu dziewczętami i usuwanie niebezpieczeństw grożących kobietom i dziewczętom podróżującym, przez udzielanie im odpowiedniej opieki i pomocy”. Towarzystwo należało też do Międzynarodowego Związku Towarzystw Opieki nad Dziewczętami z siedzibą w Szwajcarii. Ustawy Towarzystwa Katolickiej Opieki Dworcowej w Poznaniu, Poznań 1899, s. 1.
W latach dwudziestych liczba podróżnych zwiększyła się, ponieważ do emigrantów zarobkowych dołączyła również masa ludności cywilnej migrująca po I wojnie światowej. Postanowiono więc przejąć kontrolę państwową nad tymi prywatnymi inicjatywami dobroczynnymi i wspomagać je z budżetu państwa. W 1923 roku powstał Polski Komitet do Walki z Handlem Kobietami i Dziećmi. Założycielami były właśnie Towarzystwo Ochrony Kobiet (trzech wyznań) oraz Towarzystwo Eugeniczne w Warszawie. Zob. K. Chylak, Zwalczanie handlu żywym towarem w II Rzeczpospolitej. Społeczna działalność misji dworcowych na rzecz ochrony kobiet, „Homo Politicus” 2011, nr 6, s. 101–119.
[7] Nazwa bliźniaczej do TOK organizacji działającej w Poznaniu.
[8] Augustyn Wróblewski, założyciel abolicjonistycznego pisma „Czystość”, pisał w 1909 roku: „Po części handlarze ci to są Żydzi, ale zdarza się wśród nich też sporo chrześcijan różnych narodowości. Stąd widzimy, że głównie na żydowskim społeczeństwie leży obowiązek wytępienia tego handlu (…) wspólność pracy na drodze do zwalczania handlu żywym towarem (…) jest najlepszym sposobem zbliżenia Polaków i Żydów”. Cyt. w: R. Antonow, Drogi hańby. Piśmiennictwo polskie przełomu XIX i XX wieku o handlu „żywym towarem”, Wrocław 2013, s. 119–120.
Maria Kobylińska pisała w 1914 roku o handlarzach: „Nowocześni ci poganie są to po części Żydzi, ale wspólnikami ich bywają często chrześcijanie i chrześcijanki, nie lepsi wtedy, raczej gorsi od Żydów. Nawet żydowska gazeta »Allgemeine Zeitung« przyznaje, że na stu handlarzy żywym towarem 60 do 70 procent stanowią Żydzi z Galicji, Królestwa Polskiego i Rosji. Pozostają oni w związku z agentami z całego świata”. Cyt. w: tamże, s. 28.
[9] Można odnieść wrażenie, że ta przewaga Żydówek wśród dziewcząt uprowadzanych za granicę też w jakiś sposób obrażała chrześcijan zainteresowanych tematem. Jak pisał autor artykułu z „Humanisty Polskiego” z 1913 roku: „Nie same nasze wiochny, Kasie i Marysie, reprezentują tam polskość, pod tą nazwą przemycają się też znaczne zastępy Sur i Rachel; a garbate nosy, włosy kręcone i gardłowy akcent mowy, zarówno rajfurstwo, fałszerstwo i wszelkiego rodzaju plugastwo stały się już dziś nieodłącznym rysem tak zwanego za granicą »Polaka«”. J.P., Warszawski towar, „Humanista Polski” 1913, nr 12, s. 7.
[10] Jak to bywa z tymczasowymi rozwiązaniami, regulamin obowiązywał w Galicji aż do początku XX wieku.
[11] Zgubienie książeczki należało niezwłocznie zgłosić na policję, która najwyraźniej prowadziła poszukiwania takiego dokumentu za pomocą apeli w prasie fachowej. Nie wiadomo, na ile takie akcje były skuteczne, ale pobieżny przegląd „Warszawskiej Gazety Policyjnej” pokazuje, że nie dość, iż służba gubiła legitymacje niemal bez przerwy, to policja równie uporczywie szukała ich przez ogłoszenia. Na przykład w jednym numerze z 1845 roku znajdowały się aż cztery ogłoszenia o zgubionych legitymacjach: „Książeczka służbowa Teresy Boczkowskiej zaginęła. Znalazca raczy takową złożyć w kancelarii cyrkułu 11” („Warszawska Gazeta Policyjna” 1845, nr 363, s. 3). Sytuacja z czasem chyba się pogarszała. Numery z 1866 roku miały już oddzielny dział z zagubionymi książeczkami służbowymi, w 1895 roku kilkanaście osób ogłaszało się w każdym numerze.
[12] Taki obrót sprawy nie był niczym niezwykłym. Według warszawskiego wenerologa Franciszka Giedroycia, pracującego w miejskim szpitalu św. Łazarza, od 1882 do 1889 roku w Warszawie zatrzymywano od 2,5 do prawie 5 tysięcy „uchylających się od rewizji i włóczących się wyrobnic, służących itp.” rocznie. F. Giedroyć, Prostytutki jako źródło chorób wenerycznych w Warszawie (w ciągu ostatnich kilku lat), Warszawa 1892, s. 44.
W imię walki z chorobami wenerycznymi usiłowano zresztą wciągnąć służące na listę kobiet poddawanych regularnym badaniom lekarskim, idąc za powszechnym przekonaniem, że służące to właściwie to samo co prostytutki. Inicjatywa ta spotkała się jednak z umiarkowanym entuzjazmem oberpolicmajstra i Komitetu Lekarsko-Policyjnego, a także gwałtownymi protestami samych służących. Zob. J. Sikorska-Kulesza, Zło tolerowane. Prostytucja w Królestwie Polskim w XIX wieku, Warszawa 2004, s. 111–113.
[13] Jeśli umiała czytać, co było nieoczywiste, zważywszy, że pod koniec XIX wieku 70 procent służących było analfabetami. O tym zresztą później. Zob. A. Żarnowska, Stan oświaty robotników [w:] Polska klasa robotnicza. Zarys dziejów, t. I, cz. 2: 1870–1918, red. S. Kalabiński, Warszawa 1978, s. 367.
[14] Chociaż i taki pomysł się pojawił. W 1901 roku „Przyjaciel Sług” donosił, że na zebraniu rolników w Krakowie padł pomysł, by książki służbowe opatrzone były zdjęciem, co miałoby przeciwdziałać fałszowaniu książeczek i handlowaniu tymi z dobrymi referencjami. „Przyjaciel Sług” był wyraźnie przeciwny, poczytując to za potwarz: „Za fotografiami nie jesteśmy. Policja ma fotografie najlepszych ptaszków. Kto ciekaw, niech je obejrzy”. Radził też: „Wy zaś, sługi, omijajcie zakłady fotograficzne. Szkoda na to każdego centa. Składajcie każdy cent do książeczki oszczędności, a jak będzie 500 złr., to będzie twoja najpiękniejsza fotografia, to chwała twoja, owoc pracy, trudu i poświęcenia. Czyście mnie zrozumiały? Jeśli tak. Zostańcie mi z Bogiem”. Nie każcie się fotografować, „Przyjaciel Sług” 1901, nr 2, s. 23. O podobnym projekcie w Warszawie kilkakrotnie donosiła w 1912 roku „Pracownica Polska”, pisząc, że policja chce w ten sposób zapobiegać kradzieżom „dobrych” książeczek, i odnosiła się do pomysłu dość przychylnie. „Pracownica Polska” 1912, nr 5, s. 15, oraz nr 6, s. 15.
[15] A było z czego wybierać. W jednym numerze z 1895 roku gazeta serwowała następujące wiadomości: w pokoju w hotelu Europejskim zastrzelił się gość; trzylatek wyszedł z mieszkania na trzecim piętrze i schodził w dół po rynnie, ale uratował go kominiarz; na przystanku kolei konnej znaleziono pięciomiesięczny płód płci męskiej; służąca oblała się naftą i spłonęła żywcem; trzylatek, „swawoląc”, nieszkodliwie zranił nożem dwunastolatka. A to tylko jedna kolumna w jednym numerze.
[16] O pobiciach służących donosił też „Przyjaciel Sług”, zwykle w kontekście pracodawców Żydów, których następnie aresztowała policja. Czasem jednak sprawiedliwość nie triumfowała natychmiast: „Lwów. Służąca Michalina Kaznowska domagała się pieniędzy za zaległy miesiąc od swego pana M. Srogi ten pan, zamiast zapłaty kilka razy uderzył ją w twarz i po głowie tak, że ogłuchła. Potem ją skopał nogami i bosą na bruk wyrzucił. Ten pan już z niejedną sługą tak postąpił. Zdaniem naszym pan ten był pijany albo miał bzika. Pijak nigdy nie ma pieniędzy, a bzikowaty powinien się przenieść do Kulparkowa [lwowski zakład dla psychicznie chorych – przyp. aut.]. Dziewczęta – zajmijcie się tą waszą koleżanką. Trzeba donieść do prokuratora o tym mordercy i ciemiężycielu ubogiej sługi”. Co tam słychać w świecie?, „Przyjaciel Sług” 1902, nr 4, s. 62.
[17] „Drogie Koleżanki! Zapewne wiele z Was nigdy nie słyszało tej nazwy Sopoty: jest to miejscowość bardzo ładna pod zaborem pruskim, nad Morzem Bałtyckim, dokąd bardzo dużo osób z różnych stron przyjeżdża na lato. (…) Tutejsi mieszkańcy przeważnie mówią po niemiecku, a ci, co mówią po polsku, to bardzo źle, bo to jest mowa kaszubska, dosyć się różniąca od tego polskiego języka, jakim mówimy w Królestwie, ale można się z nimi oczywiście porozumieć”. Podpisano: „Helena Olczakówna”. „Pracownica Polska” 1911, nr 9, s. 14.
[18] To zaskakujące, ponieważ w „Pracownicy Polskiej” pojawiały się artykuły, że wróżenie u Cyganki przynosi same szkody, jest związane z magią pogańską i dobre katolickie służące nie powinny tego robić.
[19] Który nosił co prawda tytuł Dwór wiejski, ale podtytuł zapewniał, że to Dzieło poświęcone gospodyniom polskim, przydatne i osobom w mieście mieszkającym.
[20] Oskar Stillich, niemiecki ekonomista, przeprowadził w 1900 roku szeroko zakrojoną ankietę korespondencyjną na temat warunków życia berlińskich służących. Opracowane wyniki ankiety zostały opublikowane w 1902 roku jako książka Die Lage der weiblichen Dienstboten in Berlin (Sytuacja służących w Berlinie).
[21] Na problemy z liczeniem skarżyły się zresztą nie tylko młode żony, ale nawet kobiety, które wiele już lat prowadziły razem ze służącymi domowe rachunki. Niemały był w tym udział samych kucharek, które również nie przywiązywały wielkiej wagi do sumiennego rozliczania się z pieniędzy. Lucyna Kotarbińska wspominała w swoim pamiętniku, że nigdy nie mogła doliczyć się kosztów wyżywienia: „Utnij łeb, nic nigdy nie mogłam się doliczyć. A jeśli jeszcze w piątki jajka, na cały tydzień kupowane, jedne po 7 groszy, a inne para trzynaście, i trzeba było mnożyć – a ja znów tej tabliczki nigdy nie umiałam, więc wtedy już raptownie kończył się rachunek i dla salwowania swej powagi mówiłam: – Michalinko, daj resztę i idź spać. Ja to obliczę, dobranoc ci”. Obliczenia oczywiście spełzały na niczym. Biblioteka Narodowa w Warszawie, L. Kotarbińska, Moje domownice, około 1922 roku (rękopis).
[22] Każdy dzień miał dwie propozycje menu, na przykład: „Niedziela: 1. Zupa julienne z pasztecikami, rolada z indyka, zając z buraczkami, galareta pomarańczowa. 2. Rosół z kluseczkami, polędwica z rożna z jarzynami, omlet z konfiturami. Poniedziałek: 1. Zupa pomidorowa, stek barani, kuropatwy z sałatą, budyń migdałowy. 2. Zupa szczawiowa, pieczeń cielęca z kartofelkami, ciasteczka z kompotem”. Dyspozycja obiadów była na pewno pomocna, ale nie dziwi, że ta sama gazeta drukowała też reklamy „pigułek Apolla”, zapewniających chudnięcie „nie wymagające żadnych zmian w trybie życia”. „Dobra Gospodyni” 1904, nr 2, s. 13.
[23] Jak biedna Jadwiga Zamoyska, która wyznawała ze wstydem: „Nie miałam pojęcia, np. jakich ilości mięsa, chleba, jarzyn i innych rzeczy potrzeba (…) na nasz stół i dla sług; ani jaka tych rzeczy cena (…) Żadnego pojęcia nie miałam, jak kurę od indyka, wołowinę od baraniny, zwierzyny itp. rozpoznać”. J. Zamoyska, Wspomnienia, Londyn 1961, s. 173.
[24] W innym artykule z 1904 roku „Przyjaciel Sług” z rezerwą wypowiadał się o modzie na żółte trzewiki, ponieważ takie są nieodpowiednie dla dziewczyn z dużymi stopami, a poza tym wyglądają nieestetycznie z zielonymi i czerwonymi spódnicami. Grubsze służące nie powinny też nosić białych i jasnych sukienek, bo wyglądają jeszcze grubiej, a kratka dozwolona jest tylko dla wysokich. A. Dziewicka, Do naszych Przyjaciółek, „Przyjaciel Sług” 1904, nr 4, s. 53.
Instrukcja nadużycia.
Służące w XIX-wiecznych polskich domach
Alicja Urbanik-Kopeć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.