W karmanach mieliśmy spore dziengi, więc jeśli chodzi o zachwat szmalcu, to nie było potrzeby flekować żadnego dziada w ciemnej uliczce i patrzeć, jak on się maże we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani też robić ultra kuku jakiejś starej siwej babuli w sklepie, a potem się udalać z rechotem i z bebechami jej kasy. Ale, jak to mówią, sama forsa nie daje szczęścia.
Wszyscy czterej byliśmy jak z żurnała wycięci, to znaczy według tamtej mody, czarne bardzo obcisłe rajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewką dopasowaną w kroku, pod rajtkami, jako osłona i zarazem jako taki wzór, który było widać w odpowiednim świetle, u mnie w kształcie pająka, Pete miał grabę (to znaczy rękę), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jolop miał na odlewce taki bardzo na huzia ryj (to znaczy mordę) pajaca, bo on w ogóle nie oczeń chwytał i był niewątpliwie z nas czterech najgłupszy. Następnie mieli my wcięte pidżaki bez klap, tylko te ogromne wypchane ramiona (po naszemu: plecza), taka jak gdyby zgrywa, że ktoś może po nastojaszczy mieć takie szerokie bary. No i oprócz tego, braciszku mieliśmy te nie sawsiem białe halsztuki, co wyglądały jak piure z kartoszki z takim jakby deseniem od widelca. Kudły mieliśmy nie za długie i buty w sam raz takie do kopania.
–To co teraz, ha?
Przy barze siedziały w kupie trzy dziule, ale nas było czterech i mieliśmy tę pryncypialność, że jeden za wsiech, wsie za jednego. Te trzy psiczki też były jak z żurnała, miały peruki na baszkach, fioletową, zieloną i pomarańczową, a każda w cenie, no, ja bym powiedział, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i makijaż pod kolor (to znaczy tęcza wokół oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej miały czarne, długie, zupełnie proste kiece, a na nich przy grudkach wpięte srebrnego koloru znaczki, na których były imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to miało znaczyć, że niby z tymi malczykami się przedziobały, zanim im stuknęło czternaście lat. Krugom łypały na nas i już mi się prawie zachciało bałaknać (normalnie kącikiem ust), żeby zrobić we trzech niemnożko seksu, a bidnego starego Jołopa spławić, bo do tego wystarczy kupić mu pół litra białego, tyle że z syntemeskiem i szlus, ale to by było nie fer. Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach.
–To co teraz, ha?
Ten członio, co siedział koło mnie, bo tam było długie wygodne siedzenie z pluszu wzdłuż całych trzech ścian, to był już nieźle w trakcie, oczy miał szklane i tylko z niego bulgotały takie słowa w rodzaju: – Arystotele morele że mu cieczka rododendron to już farfoklem prima bulba. – Rzeczywiście był daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedziałem, jak to jest, bo też próbowałem tego jak każdy, ale na ten raz jakoś mi się podumało, że to tchórza robota, braciszkowie moi. Głotnąłeś sobie tego mleka i leżysz, i dostajesz takiej prydumki. ze wszystko co cię otacza, już jakby przeszło. To znaczy wszystko widzisz dookoła o kej, bardzo wyraźnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i małyszów, ale wszystko jak gdyby już było i nie jest. I jesteś jakby zahipno na swój but albo pazur, co popadnie, i równocześnie jakby cię kto wziął za kark i trząchał niby koszkę. Tak cię trzęsie i trzęsie, aż niczewo nie zostanie. Już straciłeś imię, płyć i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci się ten but czy pazur zacznie robić żółty, a potem jeszcze bardziej żółty i jeszcze. Potem światła zaczynają się wzrywać jak bombatomba i ten but czy pazur, czy ociupinka błocku na brzegu nogawki, co by nie było, zmienia się w ogromne ogromne miejsce, większe od całego świata, i jak raz masz się znaleźć ryło w ryło z Panem Bogiem, kiedy to się nagle urywa. Znów jesteś tu i taki więcej mizglący, buźka ci się wykrzywia do bu-hu-huu. Więc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nic po to nas wywalili na świat, żebyśmy się obszczali z Bogiem. Takie sztuczki to mogą z człowieka wypruć całą ikrę i wszystko co dobre.
–To co teraz, ha?
Stereo było wkluczone i zdawało się, że głos tej syngierki lata po całym barze, do sufitu i apiać w dół od ściany do ściany. To Berti Laski chrypiała taki bardzo starychowski kawałek pod tytułem: Opalasz mi farbę. Jedna z trzech fifek przy barze ciągle wypaczała brzuch i wciągała go w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czułem, jak te żylety w mleku zaczynają mnie rypać i teraz już byłem gotów na niemnożko tego co to dwadzieścia w jedno. Wiec dałem skowyt: – Aut aut aut raus! – jak psiuk i łomot tego członia, co siedział koło mnie i był tak daleko i coś bulgotał, w słuch czyli w ucho, horror szoł! ale on daże nie poczuł i wciąż posuwał swoje: – Telefonczyk mu tward że laz jak bulbetle go bang tara bum. – Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie się i stamtąd wróci.
–Raus a dokąd? – spytał Georgie.
–A tak byle się przejść – powiedziałem – i luknąć, co się hapnie i okaże, o braciszkowie moi.
Więc wytoczyli my się w te wielką zimową noc i paszli po Marghanita Road, i skręcamy w Boothby Avenue i widzimy jak raz to, co nam było nużno, mały figiel na otwarcie wieczoru. Szedł sobie taki trzęsący się stary drewniak w typie jakby psora, w oczkach na klufie i z ryjem odkrytym na zimny wozduch nocny. Miał knigi pod pachą i zafajdany parasol i wyszedł zza rogu od Publo Bibloteki, z której wtedy już mało kto korzystał. W ogóle po zmroku nigdy się nie trafiało dużo tych burżujów starego typu, no bo wciąż za mało policji a my, równe malczyki, w mieście i pod bokiem, tak że ten chryk w typie psora był sam jeden na pustej ulicy. Wiec my podchodzimy do niego bardzo grzecznie i ja mówię:
–Przepraszam, braciszku.
On się na to niemnożko spuknął, widząc, że my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i z uśmiechem, ale powiada: -Tak? O co chodzi? – takim bardzo gromkim, profesorskim głosem, jakby chciał nam pokazać, że nie ma pietra. A ja do niego:
–Widzę, że masz książki pod pachą, braciszku. To zaiste rzadka przyjemność w naszych czasach spotkać kogoś, kto jeszcze czyta, braciszku.
–O! – powiedział, cały się trzęsąc. – Ach tak? O! naturalnie! – I tak patrzył po kolei na wszystkich czterech, znajdując się jakby w samym środeczku kwadratu z samych ułybek i uprzejmości.
–No właśnie – odrzekłem. – I byłbym niezmiernie ciekaw, braciszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, braciszku.
–Czysta – powtórzył. – Czysta, e? – I na to Pete grabnął mu te trzy książki i bystro je rozdał. Ponieważ nas było trzech, potoczyliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc otwarłem ją i powiadam: Znakomite, po prostu świetne!
–i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym głosem:
–A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.
–Ależ to – wykrztusił – to… to…
–No – odezwał się Georgie – to już jest według mnie zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które się zaczyna na p, i drugie na ch. – Miał knigę pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.–O! – wkluczył się stary bidny Jołop, zaglądając przez ramię do książki, którą trzymał Pete, i jak zwykle przesolił. – Tu jest napisane, co on z nią zrobił, i jest obrazek i w ogóle. – No – powiedział – ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.
–Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku – powiedziałem i zaczynam drzeć tę moją knigę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary psor na to podnosi wrzask: – Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! – albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać te książki, co było po prostu, no, wzruszające. – Oj, zasłużyłeś sobie, bracie – powiadam – na małą nauczkę. – Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo naprawdę stara i z czasów, kiedy rzeczy się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało powyrywać kartki i kidać je garściami jak płatki śniegu, tylko duże, na tego chryka, co ciągle darł mordę, a potem tamci zrobili to samo, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak błazen, bo też i był. – Proszę cię bardzo – zawołał Pete. – Na, masz tu swojego dorsza z kornfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.
–Ty stary, obleśny chryku, ty! – powiedziałem. I zaczęliśmy dopiero z nim igrać. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozpachnął japę, i wtedy Jolop wyjął mu protezy, górną i dolną szczękę. Rzucił je na chodnik, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak wziął się coś gulgotać, ułch yłch ołch, więc Georgie puścił to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przysunął tą swoją piąchą w pierścionkach, to ten stary chryk normalnie stęknął i od razu krew, coś pięknego, braciszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do majki i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w brzucho i puściliśmy go. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: – O! o! o! – i nie wiedząc dokąd i co jest co, a myśmy się dali w chichot, a potem poszperali my w jego karmanach, tymczasem Jołop nas obtańcowywal z tym zafajdanym parasolem, ale dużośmy nie znaleźli. Kilka starych listów, niektóre datowane aż gdzieś w latach 1960-tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i tym podobny szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z parasolem i oczywiście musiał wziąć się do czytania w glos jednego listu, jakby chciał dokazać wobec pustej ulicy, że potrafi czytać. – Moje kochanie! – wygłaszał tym strasznie wysokim głosem. – Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. – I zaśmiał się bardzo gromko: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. Dobra powiedziałem. – Kończymy z tym, braciszkowie moi. – W sztanach tego chryka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), najwyżej trzy golce, więc ustroiliśmy z tą jego drobną parszywą monalizą normalnie razbros, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy potrzaskali parasol i z ciuchami też zrobili razrez i rzucili je na dmuch wiatru, o braciszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym chrykiem. Ja wiem, żeśmy nic wielkiego znów nie zdziałali, ale to był tylko początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z dobawką już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.
Teraz pierwsza rzecz to uskutecznić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić niemnożko szmalcu i przez to mieć lepszą motywację do zachwatu w jakimś tam sklepie, a z drugiej kupić sobie zawczasu alibi, więc poszliśmy do Księcia Nowego Jorku na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule i ciągnęły tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako ci dobrzy malysze, uśmiechając się do wszystkich na dobry wieczór w kościółku, choć te stare pomarszczone chryczki wpadły od razu w dygot, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. – Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! – prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. – My jesteśmy biedne staruszki. – A my tylko kaliami błysk błysk błysk w uśmiechu, siadamy i na dzwonek, i czekamy na obra. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o brudny fartuch, zakazaliśmy każdy po weteranie, czyli rum z wiśniakiem, to było wtedy modne, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk limonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:
–Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego szkota i coś na wynos. – I sypnąłem całą kieszeń monalizy na stół i tamci trzej też, o braciszkowie moi. Więc te ciężko spuknięte stare chryczki zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co bałaknąć. Jedna wydusiła z siebie: – Dziękuję, chłopcy – ale widać było, że czekają, co wrednego się teraz hapnie. Wsio taki dano im po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego zakazałem im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na drugi dzień, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za ostatek szmalu wykupiliśmy, o braciszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, serki na krakersach, precelki, chrupki i batony czekoladowe, ile ich tylko mieli w pabie, i to też dla tych babulek. A następnie powiedzieliśmy: – Wrócimy tu za minutkę. – I te stare pudernice wciąż powtarzały: – Dziękujemy wam, chłopcy! – i: – Niech was Bóg pobłogosławi, chłopcy! – a myśmy wyszli bez jednego centa w karmanach.
–Aż się człowiek czuje charoszy, nie? – powiada Pete. A stary bidny Jołop widać że niezupełnie poniał, ale nic nie bałaknął, bo się cykał żebyśmy go znów nie nazywali durak i cudowne dziecko bez baszki. No więc przeszli my za róg na Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze otwarty. Nie ruszaliśmy ich prawie od trzech miesięcy i cała dzielnica była taka więcej spokojna, więc uzbrojone szpiki i patrole mało się tam pokazywały w tych czasach, a bardziej na północnym brzegu. Naciągnęli my swoje maski, to była sawsiem nowa sztuczka, naprawdę wunder bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nazwiska) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pebe Shelley. No przebranie jak drut, włosy i w ogóle, z jakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został na dworze za czasowego, choć tak prawdę powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w sklepie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka gromadna kucza jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i nawierno też swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop obskoczył ten kontuar bystro jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i ruchnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do klientów i wywieszająca do nich grudziska dla reklamy jakiejś tam nowej marki rakotworów. Potem było widno już tylko jakby wielką kulę, co się wtoczyła za firankę w głąb sklepu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Tymczasem mama Slouse, jego zakonna fifa, stała jakby zamrożona za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jak da się jej szansę, więc obskoczyłem bystro ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z grudziskami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej grabę na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za milicją! No, to wtedy już musiałem jej zrobić po nastojaszczy stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do odkrywania skrzynek, i tu się już pokazała czerwień, ta stara drużka. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i ustroili razrez darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka a niemnożko buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją tak rozłożoną z grodziskami na wierzchu pomyślałem sobie, że może by tak? ale niech to zostanie na potem. Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy pokazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co najlepszych rakotworów, no i poszliśmy sobie, o braciszkowie moi.
–Ale co był gromadny i ciężki, to był, ten skurwysyn – powtarzał w kółko Jołop. Nie ponrawił mi się jego wygląd: był brudny i taki zmiętoszony, jak u mużyka, co się z kimś haratał, i oczywiście tak właśnie było, ale nie powinno się nigdy na to wyglądać! Po halsztuku jakby mu ktoś deptał, maskę miał rozdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzięli my go w boczną uliczkę i doprowadzili co nieco do porządku, plując w halsztuki, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem Nowego Jorku w try miga i według mego zegarka to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule jeszcze siedziały przy czarnej z mydlinami przy szkotach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: – No, dziewuszki. to co sobie każemy? – A one znów: – Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy! – i my na dzwonek i kelnera, teraz to już był inny, zakazaliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam po nastojaszczy chciało pić, braciszkowie, i co tylko chciały te stare pudernice. Potem mówię do tych babuszek: – Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu przez cały czas, prawda? – A te bystro się połapały i mówią:
–Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwile z oka. Panie Boże wam błogosław – i piją.
Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim się pojawił jakiś znak życia ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jeszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:
–Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w sklepie u Slouse'a?
–My? – powiadam niewinnie. – A co się stało?
–Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?
–Ten wasz wredny ton mi się nie podoba – odrzekłem. – Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali braciszkowie.
–Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy – zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. – Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.
–My się tylko pytamy – powiedział ten drugi gliniarczyk – Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli przy wyjściu zrobiliśmy mi taki mały koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale jeżeli o mnie chodzi, to jednak byłem ciut rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Tak naprawdę to nie ma z czym walczyć. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.
**
W poketach mieliśmy nieliche many, toteż jeśli chodzi o grabing forsy, nie było tak ryjli potrzeby flekować żadnego dziada w ciemnej uliczce i łypać, jak on się maże we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani też machać super kuku jakiejś starej siwej babuli w jej szopie, a potem się ulatniać z rechotem i z bebechami wyprutymi z kasy. Ale, jak to mówią, sama forsa nie daje szczęścia.
Wszyscy czterej byliśmy haj feszn jak z żurnala, to znaczy według tamtej mody, czarne wery macz obcisłe tajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewką dopasowaną w kroczu, pod tajtkami, jako osłona i zarazem jako taki wzór, który było widać w odpowiednim świetle, u mnie w kształcie pająka, Pete miał grabę (to znaczy hand), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jołop miał na odlewce taki bardzo na huzia fejs (to znaczy mordę) pajaca, bo on w ogóle nie wery macz chwytał i był niewątpliwie z nas czterech najgłupszy. Następnie mieliśmy wcięte marynary bez klap, tylko te ogromne wypchane szołdry (po naszemu: ramiona), taka jak gdyby zgrywa, że ktoś może niedlapucu ryjli mieć aż takie szerokie bary. No i oprócz tego, brajdaszkowie, mieliśmy te niezupełnie białe krawaty, co wyglądały jak ugnieciucha z patejtów z takim jakby deseniem od widelca. Kudły mieliśmy nie za długie i szusy takie dżast na dziob jusful do kopania.
– No i co teraz, e?
Przy barze siedziały w kupie trzy girlaski, ale nas było czterech i mieliśmy tę zasadę, że jeden za wszystkich i wszystkie za jednego. Te trzy psiczki też były haj feszn, miały peruki na łbach, fioletową, zieloną i pomarańczową, a każda w prajsie, no, jak bym powiedział, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i mejkap zrobiony pod kolor (to znaczy tęcza wokół oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej miały czarne, długie, zupełnie proste dreski, a na nich przy cysiach wpięte srebrnego koloru znaczki, na których były imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to miało znaczyć, że niby z tymi smykami się przefukały, zanim stuknęło im czternaście lat. Łypały na nas ołdy tajm i już mi się prawie zachciało spiknąć (normalnie kącikiem ust), żeby machnąć we trzech małe abitow seksu, a bidnego starego Jołopa spławić, bo do tego ynaf zafundować mu pół litra białego, tyle że z syntemeskiem i fertyk, ale to by nie było fer. Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był fajter i brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach.
– No i co teraz, e?
Ten członio koło mnie, bo tam było długie wygodne siedzenie z pluszu wzdłuż całych trzech ścian, to był już nieźle na haju, oczy miał zaszklone i tylko z niego bulgotały takie słowa w rodzaju: – Arystotrele morele że mu cieczka rododendron to już farfoklem prima bulba. – Rzeczywiście był daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedziałem, jak to jest, bo też próbowałem tego jak każdy, ale tym razem jakoś mi się pomyślało, że to tchórza robota, brajdaszkowie moi. Drynknąłeś se tego mleka i leżysz, i dostajesz takie ajdyja, że wszystko, co cię otacza, już jakby przeszło. To znaczy widzisz eraund ju całe dyngs oł rajt, bardzo wyraźnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i bojków, ale wszystko jak gdyby już było i nie jest. I jesteś jakby zahipno na swój but albo pazur, co się hapnie, i edy sejm tajm jakby cię kto wziął za kark i trząchał niby kiciorka. Tak cię trzęsie i trzęsie, aż nic nie zostanie. Już straciłeś swoje nejm, body i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci się ten but czy pazur zacznie robić żółty, a potem jeszcze bardziej żółty i jeszcze. Potem światła startują ci eksploding jak bombatomba i ten but czy pazur, czy odrobina błocka na brzegu nogawki, co by nie było, zamienia się w ogromne ogromne miejsce, większe od całego świata, i w sam dżast masz się znaleźć fejs tu fejs z Panem Bogiem, kiedy to się nagle urywa. Znów jesteś tu i taki więcej mizglący, fejska ci się krzywi do bu-hu-huu. Więc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nie po to nas wywalili na świat, żebyśmy się zadawali z Bogiem. Taki dyngs to może z człowieka wypruć całą ikrę i wszystko co dobre.
– No i co teraz, e?
Stereo było na plej on i zdawało się, że wojs tej syngierki lata po całym pabie, do silingu i bek daun od ściany do ściany. To Berti Laski chrypiała taki bardzo starychowski kawałek pod tytułem: Opalasz mi farbę. Jedna z trzech fifek przy barze, ta w zielonej peruce, ołdy tajm wypuczała sztomak i wciągała go bek w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czułem, jak te żylety w mleku startują mnie rypać i już byłem rajt end redy na to dwadzieścia w jedno. Więc dałem skowyt: – Aut aut aut aut! – jak psiuk i łomot tego kastomera, co siedział koło mnie i był tak daleko i coś bulgotał, w słuch czyli w ucho, horror szoł! ale on nawet nie poczuł i wciąż posuwał swoje: – Telefonczyk mu tward że laz jak bulbetle go bang tara bum. – Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie się i zrobi stamtąd kam bek.
– Aut a dokąd? – zapytał Georgie.
– A tak byle się przejść – powiedziałem – i luknąć, co się hapnie i okaże, o brajdaszkowie moi.
Więc chodu my w tę wielką zimową noc i po Marghanita Road, i skręcamy w Boothby Avenue i widzimy to, co nam było potrzeba, mały figiel tu open dy iwning. Szedł sobie taki trzęsący się stary drewniak w typie jakby psora, w brejlach na klufie i z ryjem otwartym na zimne powietrze nocne. Miał buksy pod pachą i zafajdany parasol (czyli ambryl) i wyszedł zza korneru od Publo Bibloteki, z której wtedy już mało kto korzystał. W ogóle po zmroku się nie trafiało dużo tych burżujów starego typu, bo wciąż not ynaf policji a my, fajniste bojki, w mieście i pod bokiem, tak że ten oldboj w typie psora był sam jeden na pustej ulicy. Więc my tup tup kaming do niego bardzo grzecznie i ja mówię:
– Przepraszam, brajdaszku.
On usłyszawszy to jakby się smoł abitow przefrajtnął, że my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i kip smajling, ale powiada: – Tak? O co chodzi? – takim ofły macz podniesionym, ticzerskim głosem, jakby starał się nam tu szoł, że nie ma pietra. A ja do niego:
– Widzę, że masz książki pod pachą, brajdaszku. To zaiste rzadka przyjemność w naszych czasach spotkać kogoś, kto jeszcze czyta, brajdaszku.
– O! – powiedział, cały się trzęsąc. – Ach tak? O! naturalnie! – I tak łypał in sakseszn na wszystkich czterech, znajdując się jakby prysajsli in dy midł kwadratu z samego kip smajling i uprzejmości.
– No właśnie – odrzekłem. – I byłbym niezmiernie ciekaw, brajdaszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, brajdaszku.
– Czysta – powtórzył. – Czysta, e? – I na to Pete grabnął mu te trzy buksy i raz dwa je rozdał. Ponieważ nas było trzech, grabnęliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc aj did open it i powiadam: – Znakomite, po prostu świetne! – i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym wojsem: – A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.
– Ależ to – wykrztusił – to… to…
– No – odezwał się Georgie – to już jest in maj opinion zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które zaczyna się na p, i drugie na ch. – Mówiąc to luknął w bukiet pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.
– O! – wciął się stary bidny Jołop, łypiąc Petowi przez szołder, i jak zwykle przesolił. – Tu jest napisane, co on z nią robił, i jest obrazek i w ogóle. – No – powiedział – ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.
– Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku – aj sed i biorę się drzeć tę moją książkę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary ticzer na to podnosi wrzask: – Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! – albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać bek te buksy, co było po prostu, no, wzruszające. – Oj, zasłużyłeś sobie, bracie – powiadam – na małą nauczkę. – Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo ryjli stara i z czasów, kiedy różne dyngs się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało wytargać kartki i porzucać je garściami jak płatki śniegu, tylko big big duże, na tego próchniaka, co ciągle darł mordę, a później tamci machnęli dy sejm, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak jajcarz, bo też i był. – Proszę cię bardzo – zawołał Pete. – Na, masz tu swojego dorsza z komfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.
– Ty stary, obleśny dziadu, ty! – powiedziałem. I dopiero zaczęliśmy z nim figlować. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozdziawił mu japę, i wtedy Jołop wyjął mu protetiks, górną i dolną szczękę. Rzucił je na sajdłok, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak coś zagulgotał, ułch yłch ołch, więc Georgie let go to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przydziarmażył tą swoją piąchą w ryngach, to ten próchniak normalnie stęknął i od razu krew, ryjli bjutful, brajdaszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do tiszertu i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w sztomak i puściliśmy dziada. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: – O! o! o! – i nie wiedząc dokąd i co jest co, a my w chichot, a potem wisku wisku w poketach jego łachów, tymczasem Jołop nas obtańcowywał z tym zafajdanym parasolem, ale nie było macz tu fajnd. Kilka starych listów, niektóre datowane aż w latach 1960-tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i saczlajk sort of szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z tym ambrylem i natyrlik musiał zabrać się do czytania na ful wojs jednego listu, jakby chciał koniecznie tu pruw dla pustego strytu, że umie czytać. – Moje kochanie! – wygłaszał tym ofły wysokim głosem. – Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. – I lafnął na całego: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. – Dobra – powiedziałem. – Kończymy z tym, brajdaszkowie moi. – W trauzach tego próchniaka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), w sumie co najwyżej trzy golce, więc siepnęliśmy tą jego parszywą drobną monalizą normalnie in eraund, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy łup chrup ten parasol i łachy też pru fru i na dmuch wiatru, o brajdaszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym oldbojem. Ja wiem, że to nic tu konsyder za nasz wielki eczywment, ale był dżast początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z plusem już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.
Teraz pierwsza rzecz to zrobić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić abitow szmalcu i przez to mieć beter motywejszn do grabingu w jakimś tam szopie, a z drugiej kupić sobie in edwans alibi, więc chodu my do Księcia of New York na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule podrynkując tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako te dobre smyki, całe smajling do wszystkich na gud iwning w kościółku, choć te stare pomarszczone próchniaczki wpadły od razu w trembling, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. – Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! – prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. – My jesteśmy biedne staruszki. – A my only kaflami błysk błysk błysk w uśmiechu, sit daun i na dzwonek, i czekamy na łejtera. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o derty fartuch, zamówiliśmy każdy po weteranie, czyli rum i czery, to było wtedy haj feszn, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk lajmonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:
– Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego skocza i coś na wynos. – I sypnąłem cały poket monalizy na stół i tamci trzej też, o brajdaszkowie moi. Więc te ciężko przefrajtnięte stare pudernice zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co spiknąć. Jedna wydusiła z siebie: – Tenk ju, chłopcy – ale widać było, że czekają, co brudnego się teraz hapnie. Było nie było, dostały każda po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego aj did order im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na morning, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za rymejning many wykupiliśmy, o brajdaszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, pogryzaczki z serka, precelki, czipsy i batony czoklatowe, co tylko mieli w pabie, i też dla tych babulek. Po czym zapowiedzieliśmy: – Wrócimy tu bek za minutkę. – I te stare pudernice ołdy tajm powtarzały: – Tenk ju, chłopcy! – i: – God bles ju, chłopcy! – a myśmy wyszli aut bez syngiel centa w poketach.
– Aż się człowiek poczuwa dobry, nie? – powiada Pete. A stary bidny Jołop widać, że nie całkiem anderstend, ale nic nie spiknął, bo miał frajt, abyśmy go znów nie przezywali tępolec i wunder kind niedomózgi. No więc skręciliśmy za korner w Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze open. Nie ruszaliśmy ich prawie trzy miesiące i cały kwartał był taki więcej spoko, więc uzbrojone gliny i patrole mało się tam nowedejz pokazywały, a bardziej na północ od rzeki. Naciągnęliśmy swoje maski, to była zupełnie świeża nowość, ryjli wunder bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nejms) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pibi Shelley. No przebranie jak drut, włosy i ewryting, z jakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został aut na oku, choć tak ryjli powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w szopie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka ogromna kupa jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i no daut również swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop w lot obskoczył ten kontuar jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i rymnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do kastomerów i wywieszająca do nich cycki dla reklamy jakiejś tam świeżej marki rakotworów. Potem było widać już tylko jakby wielki kłąb, co się wtoczył za firankę w głąb szopu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Edy sejm tajm jego zakonna fifa, mama Slouse, jakby zamrożona stała za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jakby dać jej szansę, więc obskoczyłem żwawo ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z cycuchami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej hand na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za policją! No, to wtedy już obowiązkowo musiałem jej machnąć niedlapucu ryjli stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do roztwierania boksów, i tu się już did szoł czerwień, ta stara frendzia. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i machnęli rach ciach darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka ciut buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją rozłożoną z cycuchami aut i open pomyślałem sobie, że może by tak? ale niech to zostanie for lejter. Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy okazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co naj best rakotworów, no i go aut, o brajdaszkowie moi.
– Ale był wielgi i ciężki, ten skurwysyn – powtarzał w kółko Jołop. Aj didnt lajk jego wygląd: brudny i taki zmiętoszony, jak u chłopa, co się z kimś haratał, i no daut właśnie tak było, ale człowiek szud newer na to wyglądać! Po krawacie jakby mu ktoś deptał, maskę miał zdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzięliśmy go w boczny stryt i doprowadzili co nieco in order, plując w henkczyf, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem of New York raz dwa pięć i na moim zegarku to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule siedziały ołdy tajm przy czarnej z mydlinami i przy skoczach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: – No, dziewuszki, to co sobie każemy? – A one znów: – Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy, God bles ju! – i my na dzwonek i łejtera, to już teraz był inny, zamówiliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam ryjli chciało pić, brajdaszkowie, i co tylko zapragnęły te stare pudernice. Potem aj sed do tych babuszek: – Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu ołdy tajm, prawda? – A te bystro się połapały i mówią:
– Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwilę z oka. Panie Boże wam błogosław – i piją.
Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim jakiś znak życia did epir ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jeszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:
– Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w sklepie u Slouse’a?
– My? – aj sed niewinnie. – A co się stało?
– Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?
– Ten wasz wredny ton mi się nie podoba – odrzekłem. – Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali brajdaszkowie.
– Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy – zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. – Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.
– My się tylko pytamy – rzekł ten drugi gliniarczyk. – Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. – Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli kaming aut przy wyjściu, zrobiliśmy im taki smoł koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale co mnie się dotyka, to jednak byłem ciut małe abitow rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.
***
Robert Stiller
KILKA SŁÓW OD TŁUMACZA
Otóż i dawno zapowiadana, od ładnych kilku lat gotowa w tej drugiej wersji Nakręcana pomarańcza. Kiedy historia nagle wywinęła koziołka i okazało się, że język polski raczej nie będzie już ulegał rusyfikacji, straciła coś z proroczej aktualności wersja R tej powieści, czyli Mechaniczna pomarańcza, napisana futurologicznym językiem silnie i głęboko zrusyfikowanym. Bardziej prawdopodobne stało się, że teraz nastąpi anglicyzacja lub amerykanizacja naszego języka, tak samo dla niego zabójcza, choć na pewno przyjemniejsza ze względów życiowych i historycznych.
Taki właśnie futurologiczny język przepowiada i posługuje się nim niniejsza wersja A mojego przekładu, dla odróżnienia zaopatrzona w słuszniejszy tytuł Nakręcana pomarańcza.
Jej założenia teoretyczne omówiłem w dużym eseju pt. Kilka sprężyn z nakręcanej pomarańczy, który przedstawia dosyć szczegółowo autora, całą jego twórczość, jak również tę powieść, jej problematykę i język. Znajduje się tam m. in. dokładniejsza nieco analiza i uzasadnienie tej anglicyzowanej polszczyzny.
Ona także nie jest fikcyjna. Nasz język rzeczywiście zniekształca się i rozwija w tym właśnie kierunku.
W wydaniu Mechanicznej pomarańczy zamieściłem też drugi esej pt. Burgess a sprawa polska. Relacjonuje on długoletnie, zawiłe i często sensacyjne dzieje tej książki w Polsce.
Obydwa te eseje zostały w niniejszym wydaniu pominięte i jest to jeden z powodów, dla których zachęcam, aby czytelnik zaopatrzył się w obydwie Pomarańcze: tak Mechaniczną, jak i Nakręcaną. Jedna drugiej nie może zastąpić w niczym oprócz fabuły. Pod każdym innym względem równoległe czytanie i porównywanie obydwu stanowić będzie podwójną przyjemność; należy dodać, że podobnego przypadku i porównywalnej z tym satysfakcji, jak również zabawy i radości, nie znajdzie się w całym piśmiennictwie światowym. Po prostu nie ma drugiego przypadku, aby jeden i ten sam tłumacz stworzył dwa całkiem odrębne, futurologiczne języki, żeby dwukrotnie i zupełnie inaczej przetłumaczyć na nie (dla starszych i młodszych) tę samą powieść. W dodatku tak samo genialną i mądrą, jak sensacyjną i prowokującą.
Oczywiście Słowniczek w tym wydaniu jest zupełnie inny. Poza tym dodano jako posłowie esej, który Anthony Burgess dopisał w 24 lata po pierwszym wydaniu swej książki.
Rozsławił ją niegdyś, nakręcony według niej, kultowy film Stanleya Kubricka. Przyznam się jednak, że uważam go (podobnie jak Burgess) za kiepski, spłycający i fałszujący dzieło literackie. Ale oto elektryzująca wiadomość – uwaga! – Steven Spielberg zapowiedział, że niebawem nakręci własną wersję filmową Pomarańczy. Spodziewam się, że dopiero to będzie prawdziwy cymes.
I jeszcze jedna niespodzianka. Przystąpiłem do pracy nad trzecią i ostatnią wersją N przekładu. Tym razem jego futurologiczna polszczyzna skrzyżuje się z językiem niemieckim pt. Sprężynowa pomarańcza. Mam nadzieję, że ukaże się ona w 2000 roku i że towarzyszyć jej będzie na ekranach film Spielberga. A także zabójczy esej Gershona Legmana Lipna rewolta o tym, jak społeczeństwo i rodzice wydają na świat swoich Alexów. W ten sposób urzeczywistni się ostatecznie moja własna Miłość do trzech pomarańczy.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.