niedziela, 8 września 2024

Sława i nieśmiertelność

 

Nie ma pisarza, który by nie myślał o sławie. Może tylko w średniowieczu spotyka się bezimienne książki, których autorzy, ukrywając swoje nazwisko, zwracają się przy końcu dzieła z modlitwą do Boga albo z prośbą do czytelnika, by o nich pamiętał w kościele. Humaniści przywrócili, a nawet przewyższyli antyczną żądzę rozgłosu i od razu pierwszy w tym świetnym orszaku, patron humanizmu, Petrarka, zdobył za życia wielką sławę. 

Wawrzyn poetycki, który mu Rzym ofiarował, stał się hasłem do niebywałych uroczystości. Było to w okresie opuszczenia i upadku wiecznego miasta, gdy papież przebywał w Awinionie. Ulice były zaniedbane, kościoły waliły się i zarastały trawą. W ten mrok padł nagle snop światła, gdy na Kapitelu składano hołd poecie, przypominając rozbójniczemu światu, że praca twórczego ducha jest największym triumfem. W Arezzo, gdzie się Petrarka urodził, władze miejskie pokazały mu jego dom, otoczony kultem. W Bergamo pewien złotnik, u którego zatrzymał się Petrarka, kazał wyzłocić pokój, gdzie poeta nocował. Papieże, cesarze, królowie, książęta ubiegali się o jego obecność na swoich dworach, wymieniali z nim listy, prosili o rozmowę. W Wenecji zasiadł po prawej ręce doży. Ludzie pielgrzymowali z daleka, aby go zobaczyć. 

Takiej sławy nie zdobywa się samą zasługą ani nawet geniuszem, jest to wielkie i rozległe przedsięwzięcie, którego nie można zostawić bez dozoru. W listach Petrarki znajdujemy dowody, że umiał sobie robić propagandę, co prawda szanując swą godność, i umiał posługiwać się przyjaciółmi nie przekraczając granic przyzwoitości. Był jednak zdolny do kłopotliwych kompromisów, jak o tym świadczy jego pobyt na dworze okrutnych i bezwstydnych Viscontich, czego mu nie mógł darować jego wierny Boccaccio. Niejeden z późniejszych humanistów mu dorównał, Erazm z Rotterdamu bodaj go nawet przewyższył. To była wielka potęga w swej epoce, list Erazma był zaszczytem dla papieży, królów, kardynałów. Humaniści w umiejętnym gospodarowaniu swoją sławą szli śladami starożytnych, Cicero mógł ich niejednego nauczyć.

W starożytnym Rzymie dzieło literackie nie miało łatwej drogi. Rozpowszechniane w odpisach narażało autora albo na własne koszty, bardzo znaczne, albo na kaprysy księgarzy, goniących za prędkim zyskiem. Trzeba się było nieraz dobrze napracować: wynająć salę, zebrać słuchaczy chętnych do przyjęcia utworu, zdobyć sobie gromadkę życzliwych, którzy by je chwalili na forum, przywiązywać ich do siebie smacznymi obiadami. Obiady literackie były za Augusta znaną instytucją, satyra miała swoje słowo do powiedzenia o takich, gdzie zarówno potrawy, jak i utwory gospodarza były na niskim poziomie. Tam również rozkwitły pierwsze salony literackie, które w coraz innej postaci odnawiać się będą i na dworach średniowiecznych z turniejami poetyckimi, i w zebraniach humanistów, i wreszcie w tych świetnych konstelacjach salonów literackich, które miała każda epoka literatury francuskiej i które dziś jeszcze nie wygasły. Były to kwatery główne kampanii o sławę. Przez nie prowadziła droga do nagród i orderów, do synekur, które zastępowały dawne beneficja i prebendy, do lukratywnych umów z wydawcami i dyrektorami teatrów lub potężnych dzienników, wreszcie do Akademii. Rządziły w nich kobiety i niejeden wieniec laurowy, który do dziś zachował świeżość, splotły ich piękne i zgrabne ręce. 

Mało kto w całej literaturze europejskiej dorównał Voltaire'owi w organizowaniu własnej sławy. Co prawda sprzyjał mu wszechwładny urok języka francuskiego i wielki posłuch, jaki w tej epoce miał głos pisarza. Nie mając pod ręką prasy, która zaledwie ząbkowała, potrafił zamiast reporterów posługiwać się pisarzami, ambasadorami, arystokracją i monarchami wszystkich krajów. Nie wahał się obsypywać pochwałami jawnych rabusiów politycznych uzyskując w zamian ich hołdy. Zaznał rzadkiego szczęścia, że był uważany za najświetniejszego reprezentanta swego narodu i wieku. Po nim nikt nie osiągnął piórem takiej potęgi, nawet Goethe i Byron. 

Gwiazda literatury wyraźnie przygasła. Niegdyś pisarze byli jedynymi ludźmi, którzy wyrastali ponad stany i dostojeństwa przez władzę, jaką zdobywali nad duszami. Czcząc ich, czciło się wartość człowieka poza przywilejami urodzenia. W czasach kiedy wszystko zależało od przodków (nawet stopień kapitana), nabierał szczególnego znaczenia ten, kogo geniusz równał z władcami. Napoleona wielbiono nie tylko za zwycięstwa, ale i za to, że przełamał odwieczny porządek świata: obalił stare dynastie, na ich gruzach zbudował swoje cesarstwo i dał zdumionym narodom chwilę złośliwej radości, że "człowiek z nizin", jak się to mówiło, podeptał zmurszałe pergaminy. W sto lat po nim i to się już zbanalizowało. 

Chateaubriand, który Napoleona podziwiał, ale i nienawidził, ponieważ uważał go za rywala i rabusia własnej sławy, pocieszał się taką refleksją: "Sława literacka jest jedyną, do której nic obcego nie wchodzi. Można zawsze oddać część sukcesów żołnierzom i szczęściu, tak Achilles zwyciężał Trojan z pomocą Achajów, ale Homer sam stworzył "Iliadę" i bez Homera nic byśmy nie wiedzieli o Achillesie". 

Myśl wyrażona przez Chateaubrianda jest stara jak świat literacki: zawsze tam uważano, że historię może "robić" lada głupiec, ale, by ją napisać, trzeba być wielkim człowiekiem. Łatwo również ułożyć ciekawą antologię głosów ze wszystkich epok, wyrażających przekonanie o pewniejszej nieśmiertelności słowa niż czynu. Za wszystkich niech nam wystarczy głos Bacona: "Widzimy więc, ile trwalsze są pomniki dowcipu i wiedzy od pomników siły albo rąk. Czyż wiersze Homera nie trwają od dwudziestu pięciu albo i więcej wieków, nie uroniwszy ani sylaby, ani litery, a przez ten czas niezliczone pałace, świątynie, zamki, miasta upadły i uległy zagładzie? Niepodobna mieć wiernych wizerunków lub posągów Cezara, Aleksandra, Cyrusa, ani też królów czy wielkich osobistości późniejszych wieków, lecz obrazy ludzkich umysłów i wiedzy zostają w książkach, czas im nie szkodzi, wciąż się odnawiają". 

Dziś zarówno melancholijny Rene, jak i mędrzec z Verulamu miałby chwilę głębokiej goryczy, nie tylko na widok zawrotnych karier politycznych, ale i bardziej niespodzianych rywali sławy literackiej: gwiazd i gwiazdorów filmowych (piękne słowo - to jak kaczka i kaczor), bokserów, atletów. To ich autografy zapełniają sztambuchy panien, których prababki marzyły o podpisie poety. 

Nawet w Ameryce, gdzie natychmiastowe powodzenie jest uświęconym hasłem, a tym bardziej w reszcie świata są pisarze, którzy raczej czekają na sławę, niż ją sami przyśpieszają. Należą do ich liczby natury powściągliwe, dyskretne, wrażliwe, skromni pracownicy, którzy nieraz sami nie wiedzą, że cel, jaki sobie wymierzyli, prowadzi do wielkości, wreszcie są zbyt dumni, aby się poniżać do ubiegania się o rozgłos i zaszczyty. Spośród nich los wybiera na przemian postaci, które wieńczy późną, ale szlachetną sławą, i nieszczęśliwych szukających ucieczki od sierocej doli w samobójstwie. Marcel Schwob, który próbował się zabić, odratowany rzekł: "Największą goryczą przejmuje nie własne niepowodzenie, ale powodzenie tych, którzy mniej od nas są warci". 

Komedia Bourdeta „Vient de paraitre” albo starsza od niej powieść Bennetta "Wielki człowiek" spopularyzowały zakulisowe życie sukcesów wydawniczych, kipiące od intryg, podstępów, reklamy. Autor nie zawsze jest w nich bierny, czasem bardziej przedsiębiorczy od wydawcy. Dość już rozpowszechniony zwyczaj podpisywania egzemplarzy nowej książki i dedykowania jej nabywcom w księgarni niektórzy urozmaicili fantastycznymi pomysłami: byli tacy, co robili to na szczycie wieży Eiffla, ktoś inny siedząc na słoniu, ktoś inny w klatce z małymi lwami albo na trawie przybranej w festony i girlandy kwiatów, albo w towarzystwie gwiazdy filmowej. W ostatnich dziesiątkach lat byliśmy świadkami paru ukartowanych skandalów, rzekomych porwań, którymi autorzy łaknący rozgłosu wspomagali swoje książki, były i odwieczne sposoby zwrócenia uwagi, jak pojedynki, rozwody, wszystko w zalewie artykułów, wywiadów, fotografii. Beniamin Cremieux, który znał dobrze podszewkę życia literackiego we Francji, powiedział mi raz, wskazując modnego pisarza: ,,On gotów własną matkę sprzedać, jeśli mu to podniesie nakład o sto tysięcy". Mój Boże, widziałem parę lat temu książki tego autora na wybrzeżu Sekwany u bukinistów - zakurzone, poniechane, jakby już miały paręset lat. 

Dopóki pisarz żyje, działa, użera się ze swoimi krytykami albo odpycha ich milczeniem, dopóki można się spodziewać, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, że każdej chwili potrafi dorównać swoim najlepszym dziełom albo je przewyższyć, dopóki jego sama obecność w życiu i świecie literackim nakazuje szacunek, nikt się nie kwapi go "obalać", im starszy, tym jest pewniejszy swojego stanowiska, w każdej bowiem generacji odczuwa się potrzebę "nestorów", reprezentacyjnych starców, których się obsypuje zaszczytami, nie wyzywając zazdrości młodych, ponieważ ci widzą w nich niejako prefigurację własnej dostojnej sędziwości. Lecz po śmierci każdy purpurat literatury schodzi do czyśćca, skąd uwolnią go po pewnym czasie, jeśli nie zostanie skazany na ostateczną nicość. Niektóre sławy jakby szczególnie wyzywały pokutę, France już w dniu pogrzebu został sponiewierany w broszurze pt. ,,Cadavre". 

Wtedy spieszą na ratunek wierni wyznawcy. Zakładają towarzystwa przyjaciół, urządzają wystawy i uroczyste akademie, nazywają ulice imieniem zmarłego, przybijają tablice pamiątkowe na jego domu, fundują stypendia, jego imię starają się umieścić na gmachach instytucji literackich, na szkołach, publikują listy, pamiętniki, różne papiery pośmiertne, budzą ciekawość do człowieka, gdy osłabło zainteresowanie pisarzem, powstają nawet czasopisma dla badania jego twórczości. Francja roi się od takich kultów domowych. Widocznie jest w nich coś pociągającego, skoro ten i ów pragnie ich zakosztować za życia, podobnie jak Karol V wyprawił sobie własny pogrzeb. Nie bez zdumienia słyszeliśmy w radio głos osiemdziesięcioletniego Gide'a, egzaminowanego przez pana Amrouche z życia i twórczości, jak Goethe w znanym żarcie uniwersyteckim, z jeszcze większym zdumieniem czytaliśmy ogłoszoną za ich życia korespondencje Claudela i Gide'a, odsłaniającą rzeczy tak intymne, że i w wydaniach pośmiertnych mogłyby gorszyć. Jules Romains nawet sam założył ,,Cahiers des hommes de bonne volonte", periodyk na wzór tych, jakie posiada Balzac lub Proust. 

W świecie współczesnym życie literackie stało się zbyt przeludnione i hałaśliwe. Prasy drukarskie wyrzucają co dzień takie mnóstwo książek, wszystkie są zachwalane tak krzykliwie, że jakikolwiek sąd jest tworem przypadku. Oprócz specjalistów, dokonywających ścisłego i świadomego wyboru, nikt nie panuje nad swoją lekturą. Można pół wieku przeżyć wśród książek, z oddaniem, ciekawością, entuzjazmem, a mimo to nie dotrzeć do znakomitych dzieł, które z tysiąca powodów nie znalazły się w naszym zasięgu. Nikt nie zna tylu języków, by każdą literaturę mógł śledzić w oryginałach. Przekłady zaś idą drogą fantastycznych nieporozumień, niedorzecznych kaprysów, raz rządzi nimi spryt księgarski, to znów obrotność autorów lub koniunktura. Niepodobna żadną wyższą myślą uzasadnić takich sukcesów międzynarodowych jak Axel Munthe lub Ossendowski. Tysiąc książek pokrewnych a lepszych w stylu i w treści musiało pozostać w ukryciu, by te właśnie mogły być narzucone uwadze obu półkul ze stratą dla swoich krajów. Każdy tydzień przynosi takie niespodzianki, mówię: tydzień - na pamiątkę tej smutnej rubryki w pismach francuskich: Le livre de la semaine. Oto jest miara współczesnej nieśmiertelności. Może i to okaże się za wiele i niebawem zobaczymy: Le livre du jour, a w końcu: Le livre de la derniere heure. 

Sam wiele się tym zaprzątam. Każda poczta przynosi mi, oprócz tygodników i miesięczników z krajów wielkich literatur, mnóstwo pism z odległych peryferiów naszej cywilizacji, takich jak Australia, Nowa Zelandia, Jamajka, Afryka Płd., i czytam je z obowiązku, tonąc w melancholii na widok tych kolumn nazwisk, z których każde może się powołać na jakąś pracę i zasługę. Jeszcze głębiej przejmują czasopisma z takich krajów jak Indie, olbrzymich, ludnych, o tysiącletniej tradycji, a rozbitych na parę tuzinów języków literackich o nazwach fantastycznych. Najsumienniejsza uwaga, najbardziej uległa pamięć nie może temu sprostać - cóż tu zresztą pomoże uwaga, pamięć, skoro niepodobna w tej gęstwinie wejść głębiej niż poza sam dźwięk imion i tytułów? Corocznie zaś spada na moje biurko olbrzymi tom „Index Translationum", bibliografia tłumaczeń, jakie się pojawiły w ciągu roku na całym świecie, gdzie tysiące autorów szturmuje czytelnictwo wszystkich ras, narodów i języków. Nie weselsze refleksje nasuwają się przy zjazdach międzynarodowych: obracamy się w tłumie ludzi wybitnych, nawet znakomitych, pewną z nich liczbę poznajemy osobiście, zawiązują się rozmowy, później korespondencje, obdarzamy się nawzajem książkami, jeśli są dla nas zrozumiałe, i znów traf, jakieś ciekawsze słowo, nagle obudzona sympatia pozwala nam wejść w jeden z tych światów godnych naszego szacunku, z pominięciem tysiąca innych, które przeszły obok nas i znów zginęły w mroku. 

A jednak w tej ciżbie walczącej o posłuch i uznanie, w każdej epoce jest kilku przeznaczonych, by trwać i spoglądać na strumień przemijania z wysokości pomników. Na równi z obchodami uroczystymi, akademiami w dniach rocznic, pomniki podtrzymują jeszcze wiarę w kult pisarzy. Dają one powód wielu złudzeniom. Patrząc na postaci ze spiżu czy marmuru, nikt prawie nie myśli, jak ludzie, których one wyobrażają, byli za życia lekceważeni, obrzucani błotem, znienawidzeni, dopóki śmierć nie wyniosła ich z zamętu złych namiętności. Śmiech bierze, gdy się pomyśli, że był czas, kiedy ci nieśmiertelni, postawieni ponad narodami w glorii samotności, znajdowali się w tłumie, potrącani, stawali w ogonkach, jeździli tramwajami, omnibusami, w trzeciej klasie pociągów, a dawniej tłukli się na lichej szkapie albo wędrowali pieszo i zabłoceni, gdy spychała ich z drogi błyszcząca nicość w lektykach, karocach, gdy jednodniowa potęga i równie przelotne dostojeństwo nawet nie znały ich z imienia. To literackie niebo ma swoich Łazarzy, którzy na końcu palca podają kroplę wody bogaczom - okruch pamięci w fałdach swej nieśmiertelności.

Jan Parandowski 

Alchemia słowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.