poniedziałek, 9 września 2024

I jeszcze mruczał z zadowolenia - Konwicki o swoim kocie


Od czasu gdy w Kalendarzu i klepsydrze dał Pan sugestywny portret swego kota Iwana, wydawcy męczą innych autorów, by pisali o kotach. Na skutek tych namów powstała nawet polska antologia opowiadań o kotach Trzynaście kotów. Powróćmy zatem do świętej pamięci Iwana. Jaki był jego wpływ na Pana pracę?

Z kotem przygoda była taka, że to dzieci żądały kota. Ja ze straszną niechęcią odebrałem kotka od Marysi Iwaszkiewicz i przyniosłem do domu. Ale, jak można się było spodziewać, po trzech miesiącach dzieci zapomniały o kocie, bo już miały inne zainteresowania. Więc ja, w poczuciu obowiązku, musiałem się wobec tego zwierzęcia zachować lojalnie, zaprzyjaźnić się z nim i pielęgnować go przez osiemnaście lat. Trzy czwarte z tego czasu nie wyjeżdżałem na wakacje, bo ktoś musiał dotrzymywać mu towarzystwa, a on był wymagający i kapryśny. Zresztą sam bym cierpiał, wiedząc, że znosi jakieś niewygody psychiczne.

To kot nie mógł z Panem pojechać?

Właśnie on nie jeździł. I ja to rozumiałem. Raz próbowałem go wywieźć, komuś dać na wakacje. Nie chcę już nawet wspominać, co on przeżywał w podróży.

Oczywiście, gdyby dzieci zażądały pieska, to byłby piesek. I ja bym tak samo porządnie zachował się wobec psa. Zresztą, teraz wnuczka ma psa i jestem dla tego psa lojalnym partnerem. On mnie już skojarzył na swoim ekranie pamięci, w swoim jestestwie, z parówką. Ile razy się widzimy, ja zawsze muszę wyjąć parówkę i poczęstować go. Gdybym tego nie zrobił, to zadałbym mu cios, zrobiłbym mu straszną przykrość i zachwiałbym jego poczuciem bezpieczeństwa. Nagle zrozumiałby, że świat jest niestabilny, funta kłaków niewart. Teraz też mam w lodówce parówkę, bo a nuż przypadkowo usłyszę, że wnuczka na chwilę wchodzi do mnie z psem.

Jak się nazywa?

Pies? Wyjątkowo banalnie, ubolewam. Misio się nazywa. Jest wielkiej urody. Kundel, ale wilkowaty. Ma bardzo przystojną gębę i strasznie jest miły. Cały czas ma minę bożydara, to znaczy tego, którego wszyscy kochają, muszą kochać, nie ma na to rady.

Urodziłem się w Nowej Wilejce, mieszkałem w Kolonii Wileńskiej, gdzie była masa przyrody, kwiatów, traw, drzew i masa różnych zwierząt. Teraz często słyszy się, że ktoś spadł z konia i są tego potworne konsekwencje. Jestem tym lekko stropiony, ponieważ ja z konia spadałem parę razy dziennie. To było wliczone w nasze obcowanie z końmi. Rzeczą poważną było oczywiście kopnięcie. U dziadka był furman, którego koń kopnął. Wszyscyśmy cały czas chodzili na palcach, mówiło się, że strasznie nerwowy ten furman, bo go koń kopnął. Jakaś aureola tego kopnięcia nad nim się unosiła, więc obcowaliśmy z nim z lękiem. Rzeczywiście, kopnięcie to jest coś. Ale spadanie? Najczęściej jeździło się na oklep. Nie mieliśmy wysokich butów typu szklanka, bryczesów, pejczów, czapeczek, kosztownych siodeł.

Zwierzęta nie stanowiły dla nas, tak jak dla was, mieszczuchów, jakiegoś fenomenu, obiektu niespełnionych uczuć. Zwierzęta były czymś naturalnym. Pies mógł być kopnięty przeze mnie, ale też mógł mnie capnąć za łydkę. Dlaczego? Bo, jak to w rodzinie, drobne nieporozumienia mogą się zdarzać.

MariaMiałem na przykład psa, który nazywał się Panfil. Na łańcuchu, na drucie biegał przez całe podwórze. Potwór. Ale nie był potworem, tylko grał potwora. Natomiast ze mną był w komitywie, co polegało na tym, że strasznie mnie namawiał, żebym go spuścił z łańcucha i wziął ze sobą. Czego on mi nie obiecywał: że będzie wierny, że będzie szedł przy nodze, że będzie moim obrońcą, będzie mnie zabawiał w czasie tej naszej wycieczki. Jak mnie namówił, to tyle go tego dnia widziałem, ponieważ on miał tysiąc spraw do załatwienia. Cały czas na uwięzi, a tu biegają koledzy i koleżanki-suki. Do dziś widzę, jak jakaś suka pędzi – tam były wielkie przestrzenie, więc miała gdzie biegać – a za nią gna ze trzydziestu kawalerów.

Czyli, mówiąc krótko, gdyby córki zamiast kota zażądały psa, to bohaterem Pana prozy mógłby być na przykład pies Misio?

Oczywiście, że mógłby. Gdyby ktoś mi krowę przyprowadził, tobym palnął pean na cześć krowy.

Pies, i to czarny, pojawia się w Lawie. Biegnie przed diabłami, granymi przez Jana Nowickiego i Piotra Szulkina.

Pies w Lawie ma groźniejsze znaczenie niż pieszczenie naszych uczuć samarytańskich. On może coś zapowiadać. Jest mnóstwo zabobonów związanych z pokazywaniem się psa. Gdy się pokazał, zwiastował nieszczęście. Słyszałem, że kiedy pewien pisarz umierał w Oborach – o czym tam wtedy nie wiedziano – całą noc wył pies, który nie wiadomo skąd się przybłąkał.

Pamiętajcie, że jeszcze działa to, co myśmy nazwali erudycją kulturalną w człowieku i co mnie kusi. Oczywiście, że tego psa puściłem w paru miejscach umyślnie, ale do końca nie wiem dlaczego. Pewnie na wsiakij pożarnyj słuczaj, jak mówią Rosjanie. Jak człowiek coś robi, to wszystko, nawet własną wątrobę by wetknął, żeby było dobrze, żeby to miało jakieś znaczenie.

A co znaczą koty w Pańskich filmach?

Gdzie wy widzicie u mnie koty?

W Lawie, w scenie z Holoubkiem i Łomnickim, jest kot. W Dolinie Issy, w izbie, gdzie tkają dziewczęta, są koty.

One tam są, bo jak mówię, spędzały z nami życie, były członkami rodziny. Ich brak byłby uderzający, byłby jakąś wyrwą w obrazie dnia.

Wracając do Iwana, to powiem, że obecność Iwana do dzisiaj czuję. Minęło ze dwanaście lat od czasu, kiedy on zniknął, odszedł. A mnie jeszcze się zdarza, że kiedy w nocy przechodzę przez korytarz, to się potykam, bo mi się wydaje, że on przebiega mi koło nóg. Nie dość tego. Mam uczucie, że on skądś tam nadzoruje nas, naszą rodzinę.

Dawniej zawsze istniała obawa, że nie dostaniemy paszportów. Kiedy z żoną wypełnialiśmy formularze paszportowe, wiadomo było, że jeśli kot nie wskoczy na stół i nie usiądzie na nich estetycznie, założywszy ogonek i łapki, to nie będzie paszportów. A jak skoczył, siadł z aprobatą, zezwolił na wyjazd, wiedzieliśmy, że są szanse na paszport. Mówię to żartobliwie, bo tak trzeba mówić. Ale odegrał on pewną rolę w naszym życiu. Kiedy miałem chore gardło, to on mi je lizał. Jeśli mi się zdarzyło w stanie lekkiego upojenia alkoholowego przewrócić się i walnąć głową, to też ją lizał, pilnował, żeby się jakieś bakterie nie dostały i żeby pani Konwicka nie zobaczyła, że mąż wrócił pokancerowany. Przyjacielska troska. Ja się o niego troszczyłem, a on się troszczył o mnie. Jakaś jego obecność dalej trwa. I w tym nie ma żadnej bujdy.

Czy Iwan nie był zazdrosny o to, że Pan pisze? Są koty, które potrafią kłaść się na papierze albo maszynie do pisania.

Tak, on też usiłował interweniować. Zagadką było, czy nieświadomie realizował swoją zachciankę, żeby wskoczyć mi na piersi, gdy – po swojemu – pisałem, leżąc, i pomruczeć, czy miał jakiś zamiar. Czasem nawet podejrzewałem, że miał zamiar pozytywny. Czuł, że zbliżam się do kluczowego momentu, i chciał mi dodać jakiejś energii. A więc nie było to czysto egoistyczne. Iwan był pełen godności i bardzo w siebie zapatrzony, ale miał mi coś do zaoferowania.

Czy oglądał telewizję?

Muszę tu przytoczyć fakt bardzo zdumiewający, o którym do dzisiaj myślę. Jednym filmem się zachwycił. Siadł na stole i przez godzinę czterdzieści minut nie oderwał wzroku od ekranu. Miesiącami zastanawialiśmy się z żoną, co to znaczy, bo film był radziecki, o młodym Leninie. Dlaczego go zachwycił? Tłumaczyliśmy sobie, że może dlatego, że sam nazywa się Iwan, może poczuł jakieś związki, fluidy.

Jeśli chodzi o aparat telewizyjny, to on dostał kiedyś straszną, naprawdę straszną, nauczkę, po której wstydził się parę miesięcy. Dawniej telewizja nie liczyła się z czasem i przez pięć minut pokazywała na przykład jakąś tablicę z widoczkiem albo na ekranie latały jakieś ptaszki czy pływały rybki. No i kot Iwan rzucił się łapać te ptaszki. Wygłupił się, i to przy ludziach, przy nas. Jego mina po tym, jak walnął w telewizor – straszne to było. Potem był z telewizją bardzo ostrożny. Dlatego to było takie zdumiewające, że pochłonął ten film o Leninie. I jeszcze mruczał z zadowolenia.

Lubi Pan cudze koty, na przykład koty znajomych?

Byłem zaproszony z grupką literatów przez dyrektora Louisiana Museum w Kopenhadze. To bardzo zamożni ludzie, szklane pawilony nad morzem, sztuka współczesna, piękny park, trawa przycięta. Składamy wizytę. Wchodzimy, wita nas pan dyrektor i jego piękna, wytworna żona z jakimś egzotycznym kotem. Ja przechodzę, witam się z panem, z panią i z jakiejś chęci podlizania się chcę pogładzić kota, ale rezygnuję. Za mną idzie Wisława Szymborska. Szlachetna, dobra, kochająca zwierzęta. Wysuwa rękę, żeby pogładzić kotka, a kocur wpija się jej w środek dłoni. Krew sika na wszystkie strony. Pani Wisława mówi, że drobiazg, ale to wcale nie taki drobiazg.

Otóż widzicie, jak to bywa. To jest jednak rodzaj loterii. Zastępczynią i przyjaciółką właściciela warszawskiej księgarni na Nowym Świecie 41 jest kotka, która czasem leży tam na wystawie. Broń Boże, nie należy pukać w szybę, przeszkadzać jej w spaniu. Ta kocica jest dość dumną osobą, powiedziałbym nawet, wyniosłą, ale ze mną czasem wdaje się w rozmowy. Ona na ogół rano wychodzi na obchód, patrzy, co słychać na ulicy. Witamy się, ona daje mi się głaskać. Ja pytam: „Co u ciebie? Jak idą interesy?”. Ona mówi, że jako tako. Potem pyta, co ja piszę. Mówię, że aktualnie nic nie piszę. A ona: „No tak, to też dobrze”. I tak się rozchodzimy.

Ja może jakby z lekceważeniem mówiłem tutaj o dzisiejszym obcowaniu ze zwierzętami. Ale przecież ono ma fundament bardzo poważny. Czujemy, że giną nasi towarzysze niedoli na tej Ziemi. Gdzieś przeczytałem przerażającą statystykę, że rocznie ginie sto dwadzieścia siedem gatunków, biorąc pod uwagę wszystko – od muchy do słonia. Obudził się w nas podświadomy lęk. Stąd ekologia, stąd opieka nad zwierzętami, strasznie histerycznie i dynamicznie działające towarzystwa. Ludzie czują, że niedobrze się dzieje z wypełnieniem jakiejś jedności tego świata. Mówię o tym dlatego, że sześćdziesiąt czy więcej lat temu świat był bardziej zaludniony różnymi stworzeniami. Teraz są takie dziwactwa jak cmentarze zwierzęce, ale może one wcale dziwactwami nie są. Bo jeśli ktoś ofiarował zwierzęciu jakieś kwantum uczuć, to co mu się dziwić, że chce, aby potem została jakaś pamiątka tego incydentu.

Drugiego kota nie chce Pan mieć?

To jest straszne obciążenie. To jest może nawet trudniejszy obowiązek, niż mieć żonę. Zwłaszcza jeśli chce się być w porządku wobec zwierzęcia, a nie skazywać je na jakąś formę cierpień.

KATARZYNA BIELAS I JACEK SZCZERBA

PAMIĘTAM, ŻE BYŁO GORĄCO

Rozmowa z Tadeuszem Konwickim


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.