wtorek, 4 listopada 2025

Zatraceński na weselu

 Zaprzecza się naszej narodowości oraz męskości. Podaje w wątpliwość naszą godność i honor. Dowodzi się nietolerancji, pogardy wobec ludzi, agresywnej mizantropii, a nawet przypisuje rasizm. Mówi się o naszym wywyższaniu, nadmiernym poczuciu ważności i wulgarnym chamstwie. Chcą nas bić i biją zresztą, wyciąć różne elementy ciała, opluwają.

Każą całować dupę. Pewna dama w tym celu wystawia ją na wieczorne światło, nie jest to dama zupełnie brzydka w tej części swojej osobowości fizycznej.

Skrzaty z jakiegoś powodu odradzają nam ten przedwieczorny, związany z interesami spacer.

– Nie chodź – mówi serdecznie Pleton do niego, Andrzeja. On, Jakub, śmieje się z pełnego obaw nastroju Andrzeja.

– Musimy, durniu, odnieść to lustro. Było zamówione, jest zrobione i przyniesie spory zarobek. Poza tym stanowi ślubny prezent matki dla ukochanego syna.

On, Jakub, jest dumny z dębowej ramy, którą podrzeźbiliśmy na styl barokowy, pracując z poświęceniem w duszącym powietrzu rozżarzonego lata. Rama okala zwierciadło na przyszłą drogę życia nieznanych nowożeńców.

O każdym działaniu lub jego zaniechaniu powinien decydować rozsądek, a nie rozmazane przeczucia czy rady krasnoludków. Tym razem on, Jakub, kieruje naszym wspólnym ciałem.

Z lustrem, opakowanym pieczołowicie w stary, muzealny afisz, jedziemy autobusem, a potem idziemy na ulicę Jana Kozietulskiego. W dużym ogrodzie budowany jest dom dla szczęśliwej, zawiązanej właśnie rodziny. Z ziemi, wśród połamanych owocowych drzew wyrosły już fundamenty osłonięte prowizoryczną podłogą z grubych dech.

Właśnie na niej odbywa się wesele.

Przypalonego przez słońce i pokrytego kurzem weselnicy uznają nas pierwotnie za stróża, strażnika gór i Skarbnika kopalnianego. Jest to przyjemne. Ponadto snują jednak przypuszczenia, że jesteśmy Żydem Wiecznym Tułaczem, włóczęgą podążającym do Katmandu, obieżyświatem, który trafił na zamknięte koło wędrówki. Jest to nieprzyjemne. Na mocy nieprzyzwyczajenia do ludzi z nieładnymi długimi włosami i nieporządnie ogolonym zarostem, gdyż niezbyt regularnie dokonujemy postrzyżyn oraz golenia, obecni na uroczystościach traktują nas prawie wrogo, zwłaszcza że nie wyciągamy dłoni po pierwszy i następne kieliszki. Być może wybaczono by nam roboczy strój podczas takiej uroczystości (mamy na grzbiecie spraną, przyprószoną pyłem koszulę), a nawet zmierzwione włosy, gdybyśmy dostosowali się do obyczaju i pili za zdrowie tych, którym zdrowia życzono. Z pięciu tysięcy książek wiedzieliśmy, że gdy trafia się do obcego plemienia, należy zaaprobować panujące tam formy, więc na przykład jeść dżdżownice, skoro są jedzone, i spać z pachnącą tranem żoną gospodarza, jeśli gość jest obowiązany to uczynić. Nie byliśmy jednak gośćmi i nie łaknęliśmy alkoholu w sprażony słońcem dzień.

Jesteśmy obcym ciałem, w które przecież oni chcą przetoczyć krew krążącą w zbiorowym organizmie zabawy, a my wytwarzamy barierę immunologiczną.

Upatrzono nas na błazna, więc obiecują sobie wiele i jesteśmy gotowi dać z siebie wszystko, by sprawić przyjemność weselącym się ludziom. Zbliżając się do nich, wzbudzamy życzliwą wesołość, ktoś krzyczy:

– Mamy nawet błazna na królewskim dworze!

Tedy nasza obecność może podnieść rangę wesela. Tylko królowie posiadali błaznów, więc pan młody staje się królem, a jego kobieta królową. Przyjmujemy tę funkcję z gotowością. Nasza stara, pomarszczona twarz jest obliczem błazna.

Zamierzamy mówić rzeczy dowcipne, lecz prawdziwe, takie są uprawnienia trefnisia. Mówimy więc, kiedy nalano nam wódki:

– Błazen nie pije, bo musi być inny.

Ale oni mają przeciwne wyobrażenia o błaznach, prawdopodobnie z cyrku, spodziewają się zabawnych sytuacji, a nie mało śmiesznych prawd. Pouczają nas o tym czynnie, gdyż ktoś wylewa alkohol na naszą głowę, co wzbudza wesołość. Nie każdy mózg zmoczony powierzchownie wódką jest śmieszny. Gdy chwytamy pierwszą z brzegu butelkę żytnią i wylewamy na czuprynę tego, który zabawę zapoczątkował, otoczenie nie uważa naszego działania za komiczne. Otrzymujemy mocny cios w brzuch, skręcamy się i padamy na ziemię.

Znów wszyscy rechoczą, a przez to wybaczają nam niegrzeczny postępek, niemniej odmawiają wszelkich wartości ludzkich w prymitywnych wiązankach słów. W ten sposób przestajemy być błaznem, ale także i człowiekiem. Ktoś bąka, jest to na pewno sentymentalna kobieta:

– Tułacz.

Tułaczy się w naszym kraju nie bije, więc weselni goście tylko plują nam na koszulę, ale nikt nie podnosi karzącej ręki. Jest to zresztą zabawa ludzi kulturalnych i konsekwentne bicie starszego człowieka mogłoby zepsuć jej lekki nastrój.

Zaraz zresztą objawia się znana serdeczność Polaków: bez przerwy poszukują dla nas pustych naczyń lub wręczają swoje, bez sknerstwa wypełniając je wódką. Poza tym nie jesteśmy ważną osobą. Pozycja ta należy do młodego człowieka, który wziął sobie tego dnia młodą kobietę na całe życie, by razem powoływać do istnienia następnych ludzi oraz wspierać się w złym i dobrym.

Starszy pan, siwy i dostojny jak Bóg naszej młodości, mający ponad sześćdziesiąt lat, uznaje nas nagle za swego dziadka, co stwierdza, głaszcząc jednocześnie z przywiązaniem po barku.

– Dobrze, że dziadek też przyjechał na wesele prawnuczki.

– To mój obowiązek – mówimy. – Bywam na weselach wszystkich prawnuczek.

Ten człowiek całuje nas w czoło i żartobliwie wymawia zbyt ostre pijaństwo.

Nasze włosy pachną bowiem żytem przerobionym na żytniówkę. Nie wstydzi się jednak zapitego protoplasty, co potwierdza:

– Ja tam nigdy nie ukrywałem, że dziadek jest wieśniakiem na kawałku piasku i gliny. Nigdy!

Nie jest jednak zadowolony z naszego wyglądu: – To wasze chłopskie skąpstwo!

Mógł się dziadek ogolić. I spodnie założyć świąteczne.

– Wtedy, gdy żyłem – powiedzieliśmy chyba zgodnie z prawdą – nie miałem spodni.

Chodziło się w lnianej koszuli.

– No tak – bąka niechętnie i z plastikowego kosza wydobywa zimną, spieczoną nogę kaczki, którą nam wręcza jak sztafetową pałeczkę pokoleń.

– Dziadek zje – mówi i szepce nam na ucho: – Ale bez mlaskania. Dzisiaj się już nie mlaska.

Kacze mięso od wnuka nie uwłacza dziadkowi w czasach, kiedy stanowić może tylko wspomnienie. Jemy tę nogę i jeszcze kawałek piersi. Bardzo to smaczne, a mięsa wokół tyle, że on, Jakub, racjonalnie martwi się, czy nie zostaną obniżone w kraju przydziały kartkowe po takim weselu. Odmawiamy jednak wypicia okowity i ten drobny fakt uprzytamnia naszemu rozmówcy, iż nie możemy być jego dziadkiem. Zostajemy nazwani oszustem. Tylko oszuści nie piją alkoholu, by móc oszukać ludzi uczciwych. Nie dajemy się jednak wnukowi szarpać za koszulę, delikatnie odstawiamy go od dziadka.

Nadaremnie szukamy kobiety, która zamówiła lustro. Jest nieuchwytna, choć każdy ją przed chwilą widział, przecież kieruje weselem i tym tłumem ludzi na zrębach nowego domu i wśród drzew rozległego ogrodu. Orkiestra gra, co jest modne.

Wieczorna spiekota odbiera gościom wigor: pojadają leniwie i łykają płyny nie tyle z apetytem, co ze wstrętem.

Nagle jesteśmy zaatakowani przez podstarzałą damę, której nogę wyciągniętą na trawie przestąpiliśmy nieostrożnie i znaleźliśmy się między grubymi łydami rozstawionymi szeroko, czemu winien jest brzuch kobiety, cieknący między rozwarte pod spódnicą uda. Rozrywa właśnie rękoma jakieś tłuste mięso i wkłada je do jamy ustnej, na spódnicy zbierają się niedojedzenia. Zauważa nas z powodu cienia, który rzucamy na jej opuchłą twarz, stając między słońcem a człowiekiem.

– Ty skurwysynu – mówi i jest to może najtrafniejsze określenie, jakim kiedykolwiek scharakteryzowali nas ludzie. Wypluwa jakieś kostki.

Zatrzymujemy się, widząc chęć nawiązania rozmowy, w której nie będzie konwenansów.

– Stój, skurwysynu! – potwierdza tę chęć. Ciemnymi, tłustymi łapkami sięga po szklankę, z której wylewa za siebie czerwoną lemoniadę i chyba zauważa gęsi smalec lub kurzą galaretę na dłoniach, ociera bowiem najpierw jedną, a potem drugą o spódniczkę, przekładając szklankę.

Pojmujemy, iż ma jakiś żal do nas. W takich wypadkach trzeba pozwolić na upust, aby się cierpienia pozbyć, wynika to z zasad psychoanalizy. Nie jesteśmy w stanie opuścić tej kobiety z oczyma białymi od wódki, mimo rozsądku jego, Jakuba. Nalewa nam pełną szklankę alkoholu ze stojącej przy niej butelki, ale podaje niewiele, lokując połowę w materiale spódnicy. Bierzemy od niej szklankę, gdyż jest niewiastą nieszczęśliwą, a dzieli się z nami tym, co najbardziej lubi, piękna cecha człowieka. Wylewamy napój na ziemię, kiedy ona napełnia swój kieliszek.

– Nigdy nie chciałeś pić ze mną, tylko z różnymi – mówi srogo. – A teraz nie masz z kim, dlatego wziąłeś.

Zaprzeczamy temu faktowi, bo ona tego oczekuje. Nasza niezgoda na jej prawdę uruchamia w niej to, co ma do powiedzenia. Najpierw charakteryzuje nas za pomocą wyrażeń oraz zwrotów sprzęgających w najdziwniejszych wyobrażeniach kobiece i męskie wstydliwe elementy ciała. Potem odtwarza nasze obfite, lecz niewybredne życie erotyczne polegające na bezustannym wtykaniu każdej, jaka stanęła nam na drodze.

– Chyba – zauważamy z woli jego, Andrzeja – która leżała nam na drodze?!

Ale ona nie słyszy nas, gdyż mówi w natchnieniu, z mocą, która daje bunt przeciw brudowi moralnemu i poczucie latania po szczytach gór, kiedy tymczasem w dolinach my, Jakubowie i Andrzejowie, wtykaliśmy, w dodatku po innych mężczyznach, co budzi największe obrzydzenie, jeśli pomyśleć, ilu ich było oraz będzie w jednym kobiecym otworze, które przecież nie jest cylindrem spalinowym silnika. Czyniąc te rzeczy, ociekające wstrętnym wodnistym smalcem, jednocześnie rozdawaliśmy dziwkom mienie tej kobiety, albowiem sama nasza uroda nie skłoniłaby tamtych do zadzierania spódnic, zadzierania potrzebnego, by uczynić dostęp wtykaniu. Tamte nasze kochanki nie były więc bezinteresowne, sprawia to nam największą przykrość, gdyż teoretycznie jesteśmy za wtykaniem ze wszystkich powodów z wyjątkiem wymiernych korzyści. Rozumiemy również, ze względu na częste nawroty do tej sprawy, że najbardziej bolesne dla naszej rozmówczyni było wetknięcie pewnej Niemce, zagadnienie tedy wiąże się z patriotyzmem. Czerpiąc trochę mocy od monologizującej kobiety, stanowczo zaprzeczamy, iż tamtym nie, a tej na pewno nie. Ona przekrzywia głowę niby ptak i pyta: – Nie?

– Nie! – kategorycznie jesteśmy za wtykaniem z przyczyny pięknych uczuć oraz za przedstawicielkami naszego narodu.

Rozgniewana uderza pięścią w butelkę i tłucze ją bez żadnej dla siebie krzywdy.

– Z Niemką też – mówimy pojednawczo. Później pochwali Andrzeja za to Mechiavelli.

Nie dlatego, że nie należy zabierać ludziom radości upierania się przy szczegółach, ile że zawsze trzeba poddawać się wściekłości i sile innych dla świętego, zawsze pożądanego spokoju.

Kobieta ma przy swoim boku zapas pełnych butelek, więc dolewa sobie do kieliszka, aby uzupełnić siły, i płacze w poczuciu udowodnionej krzywdy.

Dowiadujemy się, że kochała nas, dlatego opuściła starego męża oraz dzieci i zamieniła słoneczne duże pokoje na ponure pudełka naszego domu. Ona wierzy w miłość i on, Andrzej, odczuwa dumę, iż byliśmy tak kochani przez kobietę wierzącą w miłość. Niestety, interesowało nas tylko wtykanie, stąd te nasze późne powroty do domu, gdzie przecież nie tylko wódka, ale pełno jedzenia w lodówce.

– Szablę – mówimy wyjaśniająco – lub szpadę należało naprawić, oczyścić, wypolerować.

Także po godzinach pracy, ludzie bowiem czekali w muzeach, by zobaczyć, jak zarzynano dawniej.

– Miała nogi jak szable – mówi kobieta – owa kurewska Niemka. I wtykałeś jej szpadę w te szable.

Rejestr win, których nie dostrzegliśmy ongiś, zawiera również dywan zniszczony lutowaniem oraz sofę zużytą przez nasze odpoczynki. Zużyliśmy wszystko, co mężczyzna może zabrać kobiecie i zużyć, więc jeśli nawet może nam zapomnieć niepohamowane wtykanie, dywan z kroplami cyny jest nie do wybaczenia. Nigdy nie posiadaliśmy dywanu, także lutowanego cyną, sofy, a także Niemki z szablistymi udami, przecież wierzymy w prawdę różnych ognistych przemówień, zwłaszcza kiedy dominuje w nich niezaprzeczalna, ulubiona przez niego, Jakuba, logika. Kobieta, zataczając rondo w swej wypowiedzi, określa nas ponownie w sposób pierwotny i składa życzenie, abyśmy zgnili, rozłożyli się szybko jak nasza matka, co oznacza, iż odgadła naszą wolę i podziela utrwalone w nas pragnienie.

Życzenia kończą rozmowę, ona podkurcza nogi, byśmy mogli odejść i dźwigać winy, skoro nie rozpoznaliśmy tkliwych uczuć, jakimi nas kiedyś obdarzyła. Rzuca butelką, wódka oblewa nam plecy, a kobieta płacze rzęsiście. Siedzące i stojące obok panie napinają się groźnie. Idziemy dalej, gdzie młode małżeństwo, wtulone w siebie, patrzy w swe twarze.

Świeża mężatka dostrzega nas, chociaż oczy ma utkwione w źrenicach towarzysza, i szepce: – Śmierdziel.

Jest to niewątpliwie skutek niewłaściwego stroju, który nie przystoi na weselu.

Mąż młodej kobiety wyraża chęć usunięcia nas z uroczystości, za co pogłaskano mu grzywę. Nie goni nas jednak, ktoś mógłby mu ukraść śliczną kobietę.

Idziemy między drzewami omdlewającymi od upału. Ktoś podstawia nam nogę i w tej pozycji, w jakiej potem leżymy, kilka osób proponuje wódkę. Odmawiamy. Jest to na rękę obecnym, gdyż opór uzasadnia wszelkie kontrdziałania. Ale wcale nie nasza niechęć do alkoholu, lecz wcześniejszy, być może zbiorowy zamysł powoduje, iż w biegu dalszych wydarzeń jesteśmy zmuszani do przyjęcia nowej religii albo ideologii, mimo że nie mamy żadnej starej. Gromadce weselników wśród spieczonych słońcem drzew jabłoni oraz grusz przewodzi niski mężczyzna o oczach niebieskich i tak wypłowiałych, jakby potrafił otwarcie patrzeć w słońce i zmuszać je do posłuchu. Zwracano się doń: pan Adam, więc może od niego zaczyna się gatunek ludzki. Jest kurduplem, a jednak przewyższające go wzrostem otoczenie gorliwie wypełnia polecenia.

– Zaatakujemy go z różnych płaszczyzn – mówi o nas pan Adam.

Dwu mężczyzn, na pewno uprawiających kulturę fizyczną, staje butami na naszych dłoniach wyciągniętych do przodu, a trzeci, bojaźliwie wprawdzie, siada na naszych łydkach, co trzyma nas długo w pozycji jakby leżenia przed ołtarzem, którego jeszcze nie ma, ale który zostanie przygotowany.

– Żeby to wypadło po bożemu – mówi Adam.

Ten chabrooki człowiek bystrze zauważa leżącą opodal skrzynkę zawierającą sześciocalowe gwoździe i praktycznie, mimo swych mistycznych albo i racjonalistycznych idei, postanawia je wykorzystać. Rozważa więc, myśląc głośno, możliwość przybicia naszych dłoni do najbliższego drzewa. Uświadamia sobie jednak, że my, przypadkowy gość na weselu, moglibyśmy potem zostać pierwszoplanową postacią całego kultu, zna precedens z przeszłości człowieka.

Opowiada leniwie wszystkim dokoła tę starożytną historię ukrzyżowania, ale deklaruje się przeciw naśladownictwu. Każe tedy młodej dziewczynie zabrać skrzynkę z gwoździami, by nie kusiły go możliwością.

W towarzystwie pana Adama znajduje się także kilka dam w wieku średnim.

Przytupują głucho w wypaloną żarem murawę, gdyż orkiestra gra w rytmie rocka muzykę do tańców góralskich. Widzimy z naszej pozycji nogi tych kobiet do kolan oraz ich stopy w pantofelkach, mimo że w kraju brakuje butów. Kobieta wyznaczona przez pana Adama nie podejmuje swojej roli z wielką chęcią, wszakże podejmuje ją, gdyż się boi. Cudzy strach, myśli on, Andrzej, należy zrozumieć i usprawiedliwić jego skutki.

– Pani będzie uprzejma uruchomić się – mówi pan Adam, a kobieta prosi, by inni na to nie patrzyli.

– Uszanujmy wstyd pani Olgi – nakazuje pan Adam.

W każdym razie ona się uruchamia, wykonując bardzo zwykłe czynności, chociaż może niezbyt zwykłe w tej sytuacji, gdyż staje do nas tyłem i z drżeniem, niby żaba skaczą jej wyraziste mięśnie łydek, unosi do góry dolną część doskonale skrojonej spódnicy. Czyni to z wahaniem, przecież ciągnie skutecznie wzwyż, aż ukazują się w całości jasnobłękitne majtki w kolorze oczu pana Adama. Powolność i niezdecydowanie ustępują nagle, kiedy chwyta kciukami za gumkę niezapominajkowych, króciutkich majtek, by zsunąć je na uda. Pan Adam, mocno ciągnąc nas za włosy, unosi naszą głowę, byśmy patrzyli na to, co się objawiło.

Kazano nam patrzeć ze czcią.

Te nie nazbyt obfite, starzejące się, białe, gdyż nie obcujące ze słońcem, pośladki istoty ludzkiej rodzaju żeńskiego wydają się zupełnie ładne i natychmiast szukalibyśmy stosownego porównania, jak podczas konkursu urządzonego przez nimfy, gdyby nie sytuacja, oglądanie bowiem kobiecego tyłka powinno zależeć wyłącznie od chęci obojga zainteresowanych.

Trzeba jednak, racjonalnie myśli on, Jakub, uwzględniać fakt, iż żyjemy w społeczeństwie, więc inni wiedzą lepiej, co jest dobre dla pozostałych.

Nie chodzi tu jednak o zgorszenie starzejącego się człowieka ani nabycie mu głowy przymusową żądzą, obywatel imieniem Adam żąda, byśmy uznali pupę za jedyną świętość. Nie chodzi mu o pośladki właśnie tej kobiety, stojącej nieruchomo niby posąg, niewątpliwie już bez wstydu, gdyż w tym jej miejscu nie zauważamy śladów rumieńca. To, co pani Olga nam okazuje, jest wyłącznie modelem idei, niedoskonałym trochę wyobrażeniem istoty tego, co powinniśmy odtąd za najważniejsze uważać.

– Problem jest taki – uroczyście mówi pan Adam – że dupa stanowi kwintesencję wszelkiej egzystencji.

Nie jest zainteresowany naszym chwilowym hołdem złożonym pod przemocą. Człowiek ten pragnie, byśmy na zawsze uznali to, w co sam wierzy. Z kolei racjonalnie uważa, że jego wiara jest najlepsza, skoro sam ją wyznaje. Niewątpliwie jest prorokiem lub ideologiem nie cofającym się przed żadnymi metodami przekonywania niewierzących, gdyż liczy się szlachetny cel. Poczynania takie, jak później jemu, Andrzejowi, wyjaśnił Didirot, wypływają z ludzkiej dobroci, znalazłszy bowiem prawdziwy ideał, ludzie nie zatrzymują go dla siebie, jak wszystko inne, lecz uporczywie dzielą się z resztą.

– Doprowadziłem cię, ciemny człowieku – mówi pan Adam w natchnieniu – do najświętszej dupy. I ona mi świadkiem, że czynię to dla twojego dobra, byś żył w szczęściu.

Tylko ona nadaje sens każdemu bytowi w każdej godzinie.

– W istocie – skomentuje rzecz Ainstein – nie był to zły pomysł: nieszczęściem człowieka i krasnoludka są różne wątpliwości. Natomiast zaangażowany w cokolwiek, spędzi życie w celowym działaniu. Dotychczas na ogół sięgano po cele niejasne, niematerialne, doskonałe tylko w pojęciu, faworyzowano idee absolutne zapominając, iż żyjemy przede wszystkim zmysłami. Potem zaczęto czcić wytwory pracy lub ją samą. A przecież najważniejszy jest człowiek, tedy i jego część.

– Przecież mogę skłamać, że uwierzyłem – mamroczemy do pana Adama. Niewygodnie jest mieć głowę uniesioną w ten sposób, w jaki nam ją uniesiono. Bolą również dłonie pod butami dwu silnych mężczyzn. Wydaje się, że nie myślą o naszym fizycznym cierpieniu, skoro pracują dla naszego zbawienia.

– Kłam – pozwala pan Adam, bo znaczenie ma liczba wyznawców publicznie wyrażających aprobatę dla idei. Nagle puszcza naszą głowę. Zwolniona z naprężenia uderza w ubitą murawę, chrupie coś w nosie i cieknie z niego krew.

Kiedy prorok unosi ja ponownie, zlizujemy językiem słony płyn. Własna krew jest zawsze wyborna w smaku.

Kobieta stoi nieruchomo, zaciskając uda, gdyż problem nie w tym, byśmy wierzyli w to, co pupa ukrywa, lecz w całość. Jej pośladki nad obsuniętą niżej błękitną materią wydają się skrawkiem białego nieba, a nawet nawianą przez wiatr wydmą ze śniegu. Gdyby dało się pogłębić ekstatyczny nastrój, któremu ulegamy tylko częściowo, pan Adam miałby szansę zdobyć w nas rzeczywistego zwolennika swej ideologii. Niestety posiadaliśmy, to znaczy on, Jakub, umysł pracujący w różnych okolicznościach. Wiązał on natychmiast skrawki zdarzeń w wyjaśnialną racjonalnie całość, niekoniecznie trafną, ale często przenikliwą, co należało sprawdzać.

Przełknęliśmy swoją krew z odrobinami piachu i wyschłych roślin, zmiecioną językiem z warg, i powiedzieliśmy bardzo głośno: – Ty, Adam, czcisz ją, bo nie potrafisz z nią co innego począć.

Nie musimy tłumaczyć prorokowi, że umiemy jeszcze z kobiecym tyłkiem robić co innego, gdyż ponownie puszcza nasze włosy i tym razem uderzamy czołem, tedy składamy mimowolny hołd. Kobieta osłania przedmiot kultu błękitną materią, która kojarzy się dzieciom z szatami anioła, a potem opuszcza zasłonę spódnicy. Znów drży ze wzburzenia i kiedy powstaliśmy, chwytamy jej bezwolną dłoń, całujemy krwawo i stwierdzamy, że w innych okolicznościach bylibyśmy zdolni do komplementów związanych z urokami jej ciała.

Pana Adama, wyrywającego się nadal ku nam, wyznawcy trzymają za ramiona, możemy więc odejść bez wiary, pogrążeni nadal w poczuciu bezsensu świata. Słońce zachodzi w łagodniejszym już cieple i wzruszających dźwiękach wojowniczych marszów. Obmywamy nieco twarz mineralną wodą z nagrzanej butelki, jakich wiele sterczy z plastikowych skrzynek.

Twarze weselników zacierają się w rosnącym, letnim mroku, który zmienia naszą sytuację: będąc również bez twarzy, stajemy się jednym z wielu akceptowanych.

Nasza biała koszula nie razi, inni mężczyźni również zdejmują marynarki, plamy od kapiącej jeszcze krwi łatwo utożsamić z wylanym przez niezręczność sosem.

Nikt już nie proponuje wódki, ludzie zgromadzili jej zapasy dla siebie, by nie szukać w ciemności.

Przechodzimy kilkanaście metrów ogrodu i wracamy do samotności, w której tkwią wszystkie nieszczęścia, jakie mogą się trafić człowiekowi, bo szczęście jest tylko wśród ludzi.

Dogania nas wtedy ta kobieta z wypukłym przedmiotem kultu pod spódniczką.

Musiała więc iść za nami od momentu rozstania z panem Adamem i bacznie ślepić w mroku, by nas nie zgubić.

Olga nie przychodzi, by nas przeprosić za cokolwiek ani by cokolwiek dać. Chce się tylko trochę uskarżyć na pana Adama. Dotyka delikatnie naszego ramienia, jakby chciała i nie chciała się ubrudzić, i wyjaśnia, że nie jest krewną, żoną, tym bardziej kochanką tego człowieka. On jest, jeśli nie chory umysłowo, to niesłychanie głupi, upojony władzą, gardzący podwładnymi w instytucji.

Oczywiście ani ona, ani ktokolwiek go nie szanuje. Z chęcią zmieniłaby pracę, gdyby znalazła się jaka lepsza, spokojna i wystarczająco płatna. Mówi szybko, lecz z trudem układa zdania, czyniąc to z wyraźnym niepokojem, czy człowiek zrozumie człowieka, jest bowiem zdania, że istoty ludzkie są niby pnie drzew, może nawet w gęstym lesie, przecież stojące osobno.

My, Zatraceński, nie mamy dla niej zajęcia równie wartościowego, jak to, które ma, niemniej uspokajamy ją, że wielu porządnych ludzi aprobuje podobny los.

– Tak pan sądzi? – pyta z nadzieją.

Możemy to potwierdzić, mimo wahań jego, Andrzeja, i nasza pewność uspokaja ją.

Na chwilę przed odejściem prosi jeszcze, byśmy starali się zapomnieć, co widzieliśmy. Byłoby jej przykro, gdyby jakieś przyziemne myśli krążyły wokół w naszym wspomnieniu, to znaczy jakieś zwierzęce pragnienia, ukazała nam przecież na rozkaz przełożonego. Omijając nawet nazwę swego siedzenia, zwraca nam uwagę, iż należy ono tylko do jej męża, którego wprawdzie nie kocha, ale zawarli lojalną umowę, iż tylko on będzie miał dostęp, no, może z pewnymi wyjątkami.

– Daję pani słowo – mówimy mocno – iż gdybym w ogóle już nie miał o czym myśleć albo marzyć i gdyby wbrew naszej woli wychylił się z pamięci obraz pani śnieżystych pośladków, potraktuję je jako świętość.

W podzięce targa dłonią nasze włosy, już bez delikatności, byśmy zrozumieli co czuje, i odchodzi ku swoim. Nad weselnikami zapalają się barwne lampiony, ożywia się orkiestra i jesteśmy niczym Stanisław Wyspiański, obserwujący zdarzenia na ślubie przyjaciela. W muzycznych przerwach idzie ku nam przyjemny gwar, rozróżniamy pojedyncze głosy, toasty, w których życie nowożeńców jawi się bez trosk i nieszczęść. Czynione są również aluzje do wtykania oraz kobiecej szczeliny, której pan młody nie przetka przez długie życie, taka to czynność.

– Ludzie – mówi on, Jakub – może są czasem nieprzyjemni, ale nie sposób żyć poza nimi.

Natomiast walcząca z pustką imaginacja wywołuje w niektórych idiotyczne krasnoludki.

Oczywiście nie ta myśl wydobywa z półmroku pana Adama, który zbliża się ku nam bez podwładnych, więc w nim, Andrzeju, powstaje chęć, byśmy naszymi stolarskimi dłońmi przekazali mu podstawy naszej religii. By jednak coś głosić, trzeba posiadać zwarty system metafizyczny lub racjonalny. Pan Adam niesie w obydwu rękach odwinięte z papieru lustro z barokową ramą, które pozostawiliśmy na miejscu poznawania zasad jego wiary. Przejaw jego dobrej woli w tej mierze myli nas tak bardzo, iż nie przewidujemy niebezpieczeństwa nawet wówczas, gdy podnosi lustro do góry, a potem tracimy przytomność.

Dopiero około północy leżącego wśród krzewów porzeczek odnajdują nas krasnoludki.

Dębowa rama okala naszą skrwawioną głowę wśród ostrych odłamków grubego szkła.

Mechiavelli śmieje się:

– Oto żywy autoportret Zatraceńskiego.

Krasnoludki obmywają nam głowę wodą mineralną „Połczynianka”, usuwają z włosów i skrzepów krwi odłamki szkła oraz nakazują powrót do domu z tak udanego wesela.

On, Jakub, jakby je momentami dostrzegał, kiedy przynoszą nam ulgę, ale później weźmie widok skrzatów w półcieniach nocy za objaw zamroczenia. Musimy przejść przez całe miasto i skwapliwie unikać wojennych patroli: tak poraniony i pobrudzony krwią człowiek, jak my, może być winien każdej zbrodni.

Kiedy wychodzimy na plac Zbawienia, z daleka bierzemy owe skupione ruchy za taniec pod rtęciowymi lampami. Bardzo poważny taniec dwu sprężonych postaci, obracających się powoli z ugiętych kolan wokół wyznaczonego przez siebie środka.

Nie ma muzyki, gra im cisza albo słyszą od wewnątrz jakiś rytm ci tancerze.

Krążą w napięciu, ich ciała poddają się miękko lekkiemu kołysaniu. Jeden ubrany jest w koszulę niby ze zmrożonego śniegu: wielka lampa wydobywa z niej absolut bieli. Koszula jak wielki kielich powoju. Barwa drugiej również kojarzy nam się z kolorem kwiatu: wspomnienie rozwiniętych płatów ogrodowych maków o czerniejącej czerwieni, bardzo poważna to barwa i głęboka.

I my, Zatraceński, i krasnoludki patrzymy z przyjemnością, nie dla barw tancerzy, lecz dla pięknych ruchów. Surowa powściągliwość ciał zastygających nieruchomo, kolisty krok, baczna gotowość do zafalowania, kiedy któryś daje ku temu niewidzialny znak. Rękawy koszul są bufiaste, bardzo piękne.

Decydujemy się iść niesłychanie powoli, by nie budzić mężczyzn z zatańczenia.

Raczej nigdy nie przemawiał do nas ten sposób zorganizowanego ruchu. Może dlatego, że jego, Jakuba, brzydził rodowód tańca, w którym zapisała się wszelka przeszłość człowieka. Więc magiczne wymuszanie pożytków od ciemnych sił, hołd bogom i zdarzeniom, erotyka skrępowana przez pasy cnoty konwenansów, nieumiejętne naśladowanie zawirowań natury.

Powiedziano raz na zawsze: w tańcu objawia się radość człowieka. Dlaczego radość?

Cokolwiek można odczytać z tanecznych figur, więc wszelkie twarze Boga czy lubieżność, taniec mężczyzn na kamiennych płytach placu ma w sobie inny sens.

Uważnie wpatrzeni w siebie, pilnie czytają ze swych oczu zamierzenia o ruchu, który za moment podejmą. Obydwaj trzymają ugięte w łokciach ręce przeciw czemuś.

Idące przed nami piechotą krasnoludki powodują, że zatrzymujemy się niedaleko tańczących. Podoba się im ten ruch, który szuka wolności w przestrzeganiu reguł, albo, jak zawsze, wiedzą o wszystkim więcej niż my, Zatraceński.

Kiedy tańczy dwu ludzi, jeden z nich niewidocznie prowadzi zabawę. Spostrzegamy, iż rolę tę wziął na siebie czerwonoczarny. On zaczyna każdy krok, a biały natychmiast reaguje, choć zawsze o cząstkę czasu później. Po obrocie szybkim jak uderzenie skrzydeł owada przystają w innym miejscu i próbują zrozumieć moment oraz prawidło następnej figury.

Bardzo długi, zawzięty taniec w milczeniu tym cięższym, że rozrzedzone, gorące powietrze nocy wymaga wyrazistej pracy płuc. My, Zatraceński, a nawet krasnoludki, oddychamy głęboko, ale tańczący lekceważą tę czynność, jakby była zakazana. Finał jest nagły.

Niewątpliwie powoduje go tancerz biały, kiedy rodzi się w nim pragnienie niepodporządkowania. Jesteśmy pewni, że zapragnął choć jedyny raz uczynić ruch własny, uprzedzający to, co narzuca partner. Wtedy umiera pod trzema ciosami noża, jakimi morderca dopada jego piersi i brzucha.

Nie dlatego, aby uspokoić sumienie, musimy wyznać, iż nie dostrzegaliśmy błysku stali przygotowującego zabójstwo. Nie zobaczyliśmy lśnienia noża, póki brzeszczot nie stał się czerwony, my, specjaliści od białej broni. Kłamstwem można oszukać wszystkich, przecież nie siebie. Jednak, jeśli nawet narzędzie było schowane w czerwonoczarnym rękawie koszuli, powinniśmy je wyczuć. Stal pachnie jak wszystko. Przez większość życia towarzyszyła nam w pracy woń materiału, z którego robiono szable, miecze oraz sztylety i nadal robi się noże do zabijania. Tyle że łatwiej wyczuć jest narzędzie już kiedyś użyte, gdyż poci się z pragnienia za posmakowaną kiedyś krwią. Nóż zabójcy nie był sztyletem, nie był nawet nożem.

Spostrzegamy to później, gdy morderca stoi z nim w dłoni po męczącym tańcu. Ktoś przygotował do tego celu stolarskie dłuto, szesnastkę, szlifując ostrze w szpic.

Nie zadbał o piękno, jako rękojeść pozostawił drewniany uchwyt do pobijania.

Nie odczuwamy strachu, rzucając się na pomoc trupowi, którego pierwszy cios przygina w kierunku partnera, drugi prostuje, a następny znów przygina: oto japońskie, grzecznościowe figury kończące skupiony taniec. Kiedy dobiegamy, zabity pada na plecy. Zamykamy mu oczy gestem podpatrzonym w filmach.

Krasnoludki pozostają w cieniu olbrzymiej lipy.

– Ty także jesteś inny – mówi z pogróżką morderca na pustym, a tak przecież ludnym podczas dnia placu. Stoi nad nami wyprostowany, spokojny, z dłutem, którym wyrzeźbił śmierć.

– Dlaczego? – pytamy cicho, chociaż udzielił już nam odpowiedzi. Podnosimy się, bo nikt nie płacze nad obcymi. Czujemy wówczas zapach nakarmionego, leniwego w sytości żelaza.

– Inny, co to znaczy inny? – pytamy stanowczo mordercę. Człowieka wolno zabijać tylko urzędowo, z decyzji pewnej liczby starszych panów w czasach pokoju i wojny.

Twarz zabójcy męska, piękna i rozumna, z płonącymi, ciemnymi oczyma. Milczy i uśmiecha się.

– On – wskazujemy na truchło – zabrał ci kobietę?

Odpowiada figlarnym błyskiem oka, jakby było niemożliwe, by odebrać mu kochankę, żonę lub córkę.

– Więc zabił ten zabity? Kogo zabił i dlaczego cię to uraziło?

Ale umarły nie zabił, co czytamy z ironicznego skrzywienia warg. I nie obraził dotkliwie.

Nie ukradł, nie doniósł, nie zasłaniał ani słońca realnego, ani słońca prawdy.

Pozostaje jeszcze kilka możliwości.

– Zrobiłeś dla dobra ogółu. Uniosłeś się, gdyż nie wolno tolerować odstępców.

– Półgłówku – mówi wreszcie łagodnie. – On był inny.

– Miał innego Boga? Był Szkotem, Peruwiańczykiem, Indianinem? Nie mówił naszym najpiękniejszym językiem? Był bogaczem? Albo raziła cię jego nędza? Był głupcem albo filozofem? Był kobietą? Śmierdział? Może mlaskał przy jedzeniu? Był przełożonym albo podwładnym? Nie pił, gdy piją, lub odwrotnie? Był pyszny?

Nadmiernie pokorny?

Wreszcie przychodzi nam na myśl, że zabity był po prostu brzydki, gdy światu potrzeba ładnych. Pytamy mordercę i o to. Dopiero po męce nie kończącej się zgadywanki, kiedy już trochę zapominamy zabitego, chociaż leży przed nami, i wciąga nas sama zagadka, przychodzi rozwiązanie najprostsze:

– On miał inną koszulę niż ty?

Ze swobodą przyznaje nam spóźnioną bystrością, ale stwierdza także, iż każdy z tamtych powodów byłby równie dobry. Jest odprężony i znudzony, bawi się dłutem.

– No, cóż – mówimy – i ja mam na sobie koszulę zabijanych.

Nie jest tak inteligentny, jak można było przypuszczać. W naszych słowach znajduje to, czego w nich nie ma: pokorę i przyzwolenie.

– Idź! – mówi wspaniałomyślnie. – Nie mam już chęci.

– Nie mogę – mówimy. – Mam również białą koszulę.

Oczywiście trochę kłamiemy. Nasza koszula była biała ongiś. Niedoskonałe pranie wydobyło z niej szarość, ziemia weselnego ogrodu pozostawiła ciemne smugi, a cieknąca nam z głowy krew wytrawiła brudne plamy. Dopiero później uświadamiamy sobie naszą przewagę nad mordercą. Wynika ona z braku lęku, jesteśmy pogodzeni ze śmiercią i decydujemy o jej terminie.

– Niewiele ci pozostało – mówi zabójca. – Po co rezygnujesz?

Naprawdę nie ma chęci.

– Nie mam innej możliwości – mówimy stanowczo. – Musisz iść ze mną, by wytłumaczyć ludziom, jakie powinni nosić koszule.

– Oni wiedzą – śmieje się. – A twoje zwłoki poświadczą.

To wszystko jest nagłe, jak nagły będzie koniec świata. Krasnoludki skaczą na niego niby zdeterminowane szczury. W błyskawicznym uderzeniu traci oczy, jakieś ciosy w nerwowe sploty gną go do przodu. Wydaje ostry, czysty okrzyk bólu. Nie ma w sobie dumy tamtego zabitego, który skonał w ochrypłym szepcie. Pada na swoje dłuto, którym bardzo krótko i wściekle atakuje wieczną już ciemność. Wbija je sobie w grdykę, unosi się jeszcze targany ślepym cierpieniem i rezygnuje z dalszego trwania na Ziemi oraz narzucania innym barwy ich koszul.

– Chodźmy – nakłania nas Mechiavelli. – Zanim powstaną spory, kto miał rację.

– Chciałem przeżyć życie nie zabijając człowieka – mówi on, Jakub, zaszokowany naszym zwycięstwem.

– Chodźmy – krzyczy Pitigoras. – Nie mieliśmy zezwolenia.

Patrzymy przez chwilę na dwa trupy. Dwie barwne szmaty w sztucznym świetle ulicznych lamp. A tyle słyszeliśmy o majestacie śmierci. Potem odchodzimy od winy i kary, ale przez resztę drogi do domu ani on, Jakub, ani on, Andrzej, nie może pogodzić się z naszym czynem na placu Zwycięstwa.

Didirot każe się wziąć na ramię, gdyż najbardziej odczuwa trudy długiego marszu.

Mówi wówczas:

– Bardzo byłeś szlachetny, Zatraceński. Bardzo.

On, Andrzej, zaczyna się czuć nieswojo.

– Życie zamierzałeś oddać za sprawę barwy koszul – ciągnie Didirot. – Za dobry biały kolor. Wspaniały z ciebie człowiek, wspaniały. Pozytywna jednostka. Tamta ramka, którą ci w wesołym ogródku założyli na głowę, słuszna. Nie przeszedłeś obojętnie.

– Wy, kurduple, jesteście zabójcami – oskarża Andrzej.

– Krasnoludki zabijają mordercę – chichocze Didirot. – Na tej Ziemi nie ma człowieka, który twierdzenie takie weźmie serio. Wolno to zrobić na przykład bakteriom, choć są mniejsze, ale nie nam. Zresztą Mechiavelli tylko wyjął mu wspaniałe męskie oczka.

Krasnoludki idą po chodnikach w tyralierze. Pohukują w zatęchłym, upalnym powietrzu.

Kilka razy skrywamy się w bramach przed patrolami. Na wiadukcie Ainstein zatrzymuje pochód i zwraca się do niego, Andrzeja:

– Ty, Zatraceński, jesteś malutka, niedojrzała pupka. Mówię ci o tym, bo niedojrzałość zwalnia od odpowiedzialności.

– Jestem mężczyzną! – krzyczy on, Jakub, do przejeżdżającej pod wiaduktem lokomotywy. – Zabiłem człowieka w imię szczytnych ideałów.

Letnia noc bliska jest świtu. I miasto, i dom nasz śpią jeszcze, ale trzej mali chłopcy, w piżamach i boso, z poświęceniem kruszą ścianę budynku od strony klatki schodowej.

– Część – mówi do nich Pleton.

– Cześć – odpowiadają zaspanymi głosami.

Potworne poglądy cynicznych krasnoludków 

Anatol Ulman

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.