niedziela, 23 listopada 2025

Kogo nie chciano czytać, tego i nie chciano przepisywać...

 Jesteśmy godną zaufania potomnością. Jak żadna, staramy się zapewnić książkom najdłuższą egzystencję. Stworzyliśmy doskonałe środki konserwacji. Wielkie biblioteki, w pancerzach z żelaza i betonu, z podziemnymi galeriami, chronią najlichszy strzęp papieru od starych wrogów: ognia i wody, a śpieszą, by go tak samo uchronić od klęsk nowoczesnej wojny. Nadciąga tu z pomocą mikrofilm, który pozwala zmieścić w walizce zawartość całych sal bibliotecznych i tę walizkę w dniach grozy unieść w spokojne miejsce. W ten sposób nie tylko książki, ale i czasopisma, a nawet dzienniki, które musiano by w końcu wyrzucić, bo nie starczyłoby dla nich przestrzeni, które by zresztą uległy prędzej czy później zagładzie z przyczyny marnego i kruszącego się materiału, zdobędą szansę przeżycia długich wieków w tej swojej mikroskopijnej postaci. I jeszcze więcej: pojawił się pomysł, by niektóre dzieła były wydawane w formie pudełka, zawierającego tekst drukowany, fotografię rękopisu, ikonografię autora i jego pracy, wreszcie jego głos nagrany na płytę. 

Już dawniej postarano się ustrzec od zużycia pierwsze wydania współczesnych książek, tak poszukiwane przez bibliofilów, gdy staną się rzadkością: w Bibliotheque Nationale oznacza się je trójkątną pieczątką zielonego koloru i albo się ich wcale nie pożycza, albo bardzo rzadko. Oczywiście nie każdy dostępuje tego zaszczytu: wybiera się autorów, którzy mają widoki na nieśmiertelność. Dyrekcja biblioteki zachowuje rzecz w sekrecie, świat literacki usiłuje go przeniknąć, są kwasy, pretensje, urazy, słyszy się o takich, którzy szukają protekcji u kustoszów, by dostać "zielony trójkąt", nieomal równie pożądany jak rozetka Legii Honorowej. Przyszłość, jak zawsze, wypłata niejednego figla i bibliofile XXV wieku będą załamywać ręce nad zagładą pierwszych wydań autorów, którzy w swoim czasie nie byli godni "zielonego trójkąta". 

W porównaniu z naszą zapobiegliwą epoką poprzednie, zwłaszcza od schyłku starożytności do humanizmu, były okrutnie niedbałe i marnotrawne. Cóż zostało z obu literatur klasycznych? Same strzępy jak te skrawki pysznych materii, które, znalezione w grobach, pokazują nam w muzeach, zalecając w nich podziwiać strój koronacyjny faraona lub cezara. Sofokles napisał około stu dramatów, Ajschylos nie o wiele mniej, a każdy z nich ma ich dziś tylko siedem. Eurypides stracił przeszło dwie trzecie swego dobytku. Arystofanes ocalił tylko jedną dziesiątą, Alkajos, Safona, Tyrtaios, Archiloch przemawiają do nas luźnymi i drobnymi fragmentami. Z wielu nie zostało nic oprócz imienia. Czasem na jakimś śmietniku egipskim znajdzie się papirus, który nas olśni nowym nie znanym utworem, tak niedawno odzyskaliśmy jedną z najwcześniejszych komedii Menandra w pełnym tekście. Lecz z setek dzieł filozofów, wśród których było tylu geniuszów, zachowały się cytaty u Diogenesa Laertiosa, tak niemądrego, że go Mommsen nazwał "baranem o złotym runie". W porównaniu z tym wspaniałym lasem, szumiącym tysiącami imion, jakim wydaje się nam literatura grecka, to, co ją dziś wyobraża, wygląda jak kilka samotnych drzew na porębie, gdzie nawet rzadko pieniek się uchował, po innych zostały tylko puste doły, tak je starannie wieki wykarczowały.

I dla literatury łacińskiej los nie był łaskawszy. Przepadły jej początki, Plaut i Terencjusz sami jedni przeżyli całą komedię rzymską, ze schyłku zaś republiki i z epoki cesarstwa dotarła do nas gromada autorów, gdzie geniusze sąsiadują z poczciwymi nudziarzami: Cezar z Neposem, Sallustiusz z Pliniuszem Starszym, Horacy z Frontinusem, który pisał o wodociągach. Livius poćwiartowany, Tacyt z wyżartym środkiem "Annales". 

Nie można winić samej starożytności, ponieważ i ona znała się na bibliotekarstwie. Aleksandria posiadała zbiór woluminów, zawierający bodaj że wszystko, co Grecja stworzyła w literaturze, filozofii i nauce; mniejsze biblioteki były rozsiane wszędzie, w samej Grecji, w Azji, w Afryce. Rzym cesarski miał kilka większych księgozbiorów greckich i łacińskich. Okazało się to jednak za słabe, by oprzeć się najazdom, pożarom, zniszczeniu. Nigdy się nie dowiemy, ile z tego naprawdę przetrwało, ponieważ los miał w zanadrzu nowe klęski. Średniowiecze nie dla wszystkich autorów i nie dla wszystkich książek starożytnych było życzliwe. Jedne zawsze czytano i wciąż na nowo przepisywano (wprawdzie coraz gorzej), a tysiące innych nikogo nie zajmowały prócz szczurów. Kiedy zaś nauczono się korzystać ze starożytnych pergaminów jako materiału piśmiennego, wymazując dawny tekst i wpisując nowy, powstały palimpsesty, smutne pomniki zgładzonej myśli, która dopiero w naszych rękach, przy sprzyjających okolicznościach i z pomocą nader subtelnych środków, wychyla się niekiedy pajęczynką liter, rozsnutych pod średniowiecznym atramentem. 

A i ta, przetrzebiona tylu klęskami, gromadka pisarzy starożytnych mogła być jeszcze dziesiątkowana. Humaniści przyszli w ostatniej chwili, by ocalić niektórych skazańców. Oto opis wizyty Boccaccia na Monte Cassino: "Pragnąc obejrzeć bibliotekę, o której słyszał, że jest wspaniała, zwrócił się do jednego z mnichów z pokorną prośbą, by mu ją otworzył. Lecz ten szorstko odpowiedział, wskazując schody: "sam sobie idź, jest otwarta!" Boccaccio pobiegł wesoło i znalazł to miejsce skarbów bez drzwi i zamków, a wszedłszy zobaczył trawę, którą wiatr posiał przez ziejące okna, a książki pod grubą warstwą kurzu. Zdumiony, zaczął otwierać i przeglądać jedno po drugim - liczne i rozmaite dzieła starożytnych i obcych pisarzy. W niektórych tomach były powydzierane ćwiartki, w innych obcięte marginesy, inne w inny sposób zniszczone. Ubolewając nad losem tylu znakomitych umysłów, które dostały się w ręce ludzi niegodnych, rozpłakał się i zeszedł na dół. Spotkawszy w krużganku jednego z mnichów, zapytał, dlaczego tak cenne książki są tak szpetnie poniewierane. Odpowiedziano mu, że niektórzy mnisi, chcąc zarobić parę soldów, wyrywają ćwiartki pergaminu, wycierają na nich pismo i robią z nich psałterzyki dla chłopców, a z wyciętych marginesów pożyteczne pisemka dla kobiet". 

Petrarka, Boccaccio, Coluccio Salutati, Poggio Bracciollini, inni dokonywali wypraw do odległych klasztorów, przetrząsali archiwa katedralne, myszkowali po strychach i lamusach, jeździli po całej Europie, wprzęgli do swej pracy ambasadorów, poselstwa i ratowali butwiejące wolumina, które natychmiast albo sami kopiowali, albo oddawali godnym zaufania kopistom, Dzięki nim posiadamy Cicerona, Tacyta, Katulla, ten ostatni byłby przepadł, gdyby go nie przepisał Coluccio Salutati: rękopis weroneński, z którego humanista florencki zrobił kopię, w jakiś czas później zaginął. Tak by się stało ze wszystkimi, czasem jeden dzień decydował o losie książki. Petrarka pożyczył pismo Cicerona "De gloria", odkładając na później jego skopiowanie - nigdy już do niego nie wróciło ani do nas, po dziś dzień. Wydani drukiem, prawie natychmiast po jego wynalezieniu, ci pisarze, wydobyci już jakby z grobu, weszli w nowy okres sławy, dla niektórych świetniejszej od wszystkich dotychczasowych triumfów. 

Gutenberg zapewnił dziełu literackiemu potężne środki przetrwania nawet największych katastrof dziejowych. Co prawda w XV i XVI wieku nakłady były jeszcze tak szczupłe, że ten i ów inkunabuł stał się wielką rzadkością albo i unikatem, lecz odtąd liczba egzemplarzy tak wzrosła, sposoby konserwacji tak się udoskonaliły i rozpowszechniły, że każda książka ma szansę nieśmiertelności. Nie można bowiem mówić o śmierci dzieła, dopóki ono istnieje choćby w jednym egzemplarzu. Przypadek - odkrycie papirusów z ich wierszami - doprowadziło do zmartwychwstania Bakchylidesa i Herondasa, dwóch zaginionych poetów. Taki sam przypadek albo nagła zmiana zainteresowań może zapewnić po wiekach triumfalny powrót autorom dziś wzgardzonym czy zapomnianym. Obecnie każda książka, choćby spis telefonów, ma olbrzymią przewagę nad pisarzami antyku i średniowiecza: nie musi szukać łaskawej duszy, która by się nią zajęła i poświęciła jej pracę długich miesięcy na skopiowanie. 

Kogo nie chciano czytać, tego i nie chciano przepisywać, w ten sposób ginęły całe epoki, gatunki literackie. U nas w podobny sposób zaprzepaszczono wiek XVII, tak płodny i obfity, istny "ogród nieplewiony", ale bogaty w nowe formy, pełen soków, został żywcem pogrzebany, najpierw wskutek zjadliwej cenzury, następnie przez obojętność społeczeństwa. "Pamiętniki" Paska i Wojnę chocimską" Potockiego wydano dopiero w XIX wieku, gdzie już mogły być tylko zabytkiem, przeznaczonym dla rozkoszy amatorów staropolszczyzny i dla szkoły, leżąc w zapomnieniu traciły możność kształtowania narracji polskiej i wiersza epickiego przez kilka pokoleń. Tak samo utwory Zbigniewa Morsztyna nie weszły jako naturalne ogniwo w rozwój żołnierskiej liryki. I setki innych dzieł, z których wiele pozostało dotąd w rękopisie, pędząc egzystencję poczwarek. 

Nieśmiertelność literacka może być bierna albo czynna. Pierwsza jest niejako samym trwaniem. Zachowany rękopis ze swoim numerem w inwentarzu zbiorów czy pewna liczba egzemplarzy drukowanych, mających swe miejsce na półkach bibliotecznych, w katalogach i bibliografiach, mogą przez wieki nie zaznać innego obcowania z człowiekiem, jak za pośrednictwem rąk, które je przesuwają, odkurzają, i oczu, które na karcie tytułowej sprawdzają ich metrykę. Mijają pokolenia, zanim ktoś je otworzy, przeczyta i - wtedy najczęściej zawisną w odsyłaczu albo odezwą i się cytatą. To dla wielu już triumf. Lecz każdy twór ducha ludzkiego ma siłę potencjalną. Dopóki istnieje, zawsze mogą zajść okoliczności, które odwołują go do życia, pozwolą mu działać na umysły ludzkie, budzić ciekawość, radość, zachwyt. Jakże często utwór, przez współczesnych i samego autora wzgardzony, uznany za ułomny i niedorzeczny, jeśli uda mu się wymknąć z kosza lub kominka, w późnych wiekach dostępuje sławy, znawcy witają go z radością jako głos zaniedbanej rzeczywistości, może zasłynąć wśród najwyższych wzlotów swojej epoki, a w najgorszym razie wezwą go na świadka jego czasów. 

Rola dokumentu jest ostatnią nadzieją książek, dotkniętych śmiertelną sklerozą. Spadają do ich rzędu nie tylko utwory bez wartości literackiej, ale i zamierzchłe arcydzieła, oderwane od swojego świata jak meteoryty. Jeśli bowiem dzieło literackie ma żyć naprawdę, musi istnieć naród, który je wydał, albo przynajmniej trwała tradycja kulturalna, do której ono należy. "Gilgamesz" jest czytany przez mgłę niewiernych przekładów, u wielu budzi zainteresowanie jako głos wygasłej historii, czasem przesunie się nad nim sentyment lub podziw, ale w istocie jest już tylko przedmiotem badań i kultu garstki asyriologów. Tak samo klejnoty literatury staroegipskiej błysną niekiedy dalekim refleksem pod piórem dzisiejszego poety, który w nich znalazł jakiś ton, zwrot niezwykły, jakąś metaforę tajemniczą, lecz nie wejdą w życiodajny obieg dóbr duchowych. Nie ma już bowiem Babilończyków ani Egipcjan, nie ma świadomości narodowej, która rozpoznaje i czci w zabytkach twór swego geniuszu, ludy siedzące na ich ziemiach nie odwołują się do ich tradycji i nikt inny również ich nie podjął. Tak mogło stać się i z literaturą antyku, gdyby tradycji greckiej nie zachowało Bizancjum, a łacińskiej nie przyjęły narody romańskie. 

Czynną nieśmiertelność posiada dzieło literackie dopóty, dopóki jest zdolne przemieniać się w umysłach nowych pokoleń. Przygody dzieł literackich wśród wieków są niezliczone i niezwykłe. Gdy żyją tak długo jak "Iliada", "Eneida", ,,Boska komedia", przeobrażają się, nabierają wciąż nowych znaczeń. Któż odgadnie, jaką "Iliadę" znali ludzie z generacji Homera? Te same dźwięki, te same słowa, te same wiersze w każdym stuleciu dawały inne wizje, zawsze jednak podobne, dopóki żył duch antyku razem z bogami, resztkami dawnych obyczajów, cieniem dawnych pojęć. Od średniowiecza Homer to się oddalał, to zbliżał, raz rósł, raz malał, przez cały wiek XIX był przedmiotem wiwisekcji filologów, w naszych czasach znów zmartwychwstał. Chodził w ludowym stroju jak lirnik wioskowy i wrócił do zamków i pałaców jako dworski poeta.

Jan Parandowski 

Alchemia słowa


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.