Człowiekiem, który poszedł innym od
wszystkich torem, był Stanisław Piasecki, były redaktor
tygodnika
„Prosto z Mostu”. Zawieruszony we wrześniu gdzieś pomiędzy
Wisłą a Bugiem, powrócił do Warszawy po skończonym oblężeniu i
rozpoczął rychło działalność konspiracyjną organizując
wydawanie tygodnika „Walka”. Kontakt z nim utrzymywałem tylko
luźny. Kiedy się
jednak dowiedziałem, że równolegle ze swą
podziemną pracą, przystępuje do uruchomienia kawiarni publicznej w
nie doburzonym skrzydle Filharmonii, ogarnął mnie uzasadniony
niepokój.
Miałem przecież w pamięci świeże jeszcze zdarzenie w
Helenowie.
Przy pierwszej sposobności odwiedziłem
Piaseckiego, w chwili gdy był zajęty przeglądem
gotującej się
do otwarcia kawiarni. Nazwę wybrał dla niej dziwną, aż nadto
neutralną... „Arkadia”. Lokal był urządzony ze smakiem.
Plafony i ściany ozdobił malowidłami znakomity malarz
Felicjan
Kowarski, meble projektowała spółka architektów z Bohdanem
Pniewskim na czele.
− Panie drogi... panie drogi... −
rozglądałem się po ścianach. − Dlaczegóż aż tak?
− A czy to źle pokazać swoim i
obcym, że można tchnąć kulturę nawet i w takie ruiny i zrobić
coś pięknego w tak ciężkich warunkach? Dalej... dać i
zatrudnienie artystom...
− Tak, to jest wzgląd − trafił
mnie w czułe miejsce.
− Poza tym − przedkładał − ja
przecież, jako redaktor i wydawca „Prosto z Mostu”, jestem też
odpowiedzialny za los ludzi, których zatrudniałem, a którym dziś
grozi nędza. Mam przecież na
głowie całe grono swych dawnych
współpracowników, pisarzy, zecerów, woźnych... A kobiety,
których mężowie są w niewoli. Weź pan taką Gałczyńską...
− Pan myśli ich tu zatrudnić? −
przeraziłem się nie na żarty.
− Właśnie! Kobiety jako kelnerki.
Mężczyzn w zarządzie i w szatni.
− Przepraszam pana − nie mogłem
się powstrzymać. − Pan przecież pracuje równocześnie w
podziemiu. Pan redaguje „Walkę”.
− Skąd pan o tym wie? − żachnął
się.
− Z tego, co sobie ludzie powtarzają
z ust do ust. Nie jest to taka wielka tajemnica, jak się panu zdaje. Na miejscu pana zrobiłbym
wszystko, aby się właśnie usunąć z publicznego widoku.
Nie
jestem specjalistą od spisków, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu,
że pan popełnia tu gruby
błąd.
Zastanowił się.
− To jest... rzecz sporna. Równie
dobrze może właśnie ta ekshibicja kawiarniana odwrócić
uwagę
od tamtego tropu i spełnić rolę zasłony dymnej.
Nie usiłowałem go już przekonywać,
że lokal jego, siłą publiczności, która się w nim zbierze,
niezwykłości malowideł i mebli, samego wreszcie gmachu zniszczonej
Filharmonii, musi na siebie zwrócić uwagę każdego
inteligentniejszego szpicla i może stać się nie tyle zasłoną
dymną, ile
właśnie drogowskazem do podziemnej placówki
Piaseckiego. Cofnąć się było jednak chyba już
za późno.
Urządzeniu kawiarni towarzyszyła duża fama. I otwarto ją.
Frekwencję miała dużą.
Towarzystwo dyskretne i wybrane.
Szatniarz, znany literat i znawca Norwida, witał się z co lepszymi
gośćmi uściskiem dłoni. Małżonki publicystów, obsługujące
stoliki, zbierały i oddawały
ukłony i z konieczności były
przedstawiane nie znającym ich jeszcze gościom. Przy stolikach
gwarzono o wiele ciszej niż w innych kawiarniach. Prawdopodobnie nie
chciano narażać lokalu,
o którym nie wszyscy wiedzieli całą
prawdę, lecz wszyscy podejrzewali, że powstaniu jego i bytowi
towarzyszyły jakieś niezwykłe okoliczności. Dobra i dyskretna
muzyka harmonizowała z
Arkadią, wymalowaną na plafonach. Miejsce
zdawało się być rzeczywiście swoje i bezpieczne.
Niemniej
przecie najbardziej dominującą myślą zbierających się w nim
ludzi były rozważania, w
jakich okolicznościach i kiedy zjawi się
tu policja. W kawiarni nie przestano mimo to bywać.
Pogranicze niebezpieczeństwa korciło
i przyciągało.
Ferdynand Goetel
Czasy
wojny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.