wtorek, 10 maja 2016

Szatniarz, znany literat i znawca Norwida, witał się z co lepszymi gośćmi uściskiem dłoni


Człowiekiem, który poszedł innym od wszystkich torem, był Stanisław Piasecki, były redaktor tygodnika „Prosto z Mostu”. Zawieruszony we wrześniu gdzieś pomiędzy Wisłą a Bugiem, powrócił do Warszawy po skończonym oblężeniu i rozpoczął rychło działalność konspiracyjną organizując wydawanie tygodnika „Walka”. Kontakt z nim utrzymywałem tylko luźny. Kiedy się jednak dowiedziałem, że równolegle ze swą podziemną pracą, przystępuje do uruchomienia kawiarni publicznej w nie doburzonym skrzydle Filharmonii, ogarnął mnie uzasadniony niepokój. Miałem przecież w pamięci świeże jeszcze zdarzenie w Helenowie.

Przy pierwszej sposobności odwiedziłem Piaseckiego, w chwili gdy był zajęty przeglądem gotującej się do otwarcia kawiarni. Nazwę wybrał dla niej dziwną, aż nadto neutralną... „Arkadia”. Lokal był urządzony ze smakiem. Plafony i ściany ozdobił malowidłami znakomity malarz Felicjan Kowarski, meble projektowała spółka architektów z Bohdanem Pniewskim na czele.

− Panie drogi... panie drogi... − rozglądałem się po ścianach. − Dlaczegóż aż tak?
− A czy to źle pokazać swoim i obcym, że można tchnąć kulturę nawet i w takie ruiny i zrobić coś pięknego w tak ciężkich warunkach? Dalej... dać i zatrudnienie artystom...
− Tak, to jest wzgląd − trafił mnie w czułe miejsce.
− Poza tym − przedkładał − ja przecież, jako redaktor i wydawca „Prosto z Mostu”, jestem też odpowiedzialny za los ludzi, których zatrudniałem, a którym dziś grozi nędza. Mam przecież na głowie całe grono swych dawnych współpracowników, pisarzy, zecerów, woźnych... A kobiety, których mężowie są w niewoli. Weź pan taką Gałczyńską...
− Pan myśli ich tu zatrudnić? − przeraziłem się nie na żarty.
− Właśnie! Kobiety jako kelnerki. Mężczyzn w zarządzie i w szatni.
− Przepraszam pana − nie mogłem się powstrzymać. − Pan przecież pracuje równocześnie w podziemiu. Pan redaguje „Walkę”.
− Skąd pan o tym wie? − żachnął się.
− Z tego, co sobie ludzie powtarzają z ust do ust. Nie jest to taka wielka tajemnica, jak się panu zdaje. Na miejscu pana zrobiłbym wszystko, aby się właśnie usunąć z publicznego widoku. Nie jestem specjalistą od spisków, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pan popełnia tu gruby błąd.

Zastanowił się.

− To jest... rzecz sporna. Równie dobrze może właśnie ta ekshibicja kawiarniana odwrócić uwagę od tamtego tropu i spełnić rolę zasłony dymnej.

Nie usiłowałem go już przekonywać, że lokal jego, siłą publiczności, która się w nim zbierze, niezwykłości malowideł i mebli, samego wreszcie gmachu zniszczonej Filharmonii, musi na siebie zwrócić uwagę każdego inteligentniejszego szpicla i może stać się nie tyle zasłoną dymną, ile właśnie drogowskazem do podziemnej placówki Piaseckiego. Cofnąć się było jednak chyba już za późno. Urządzeniu kawiarni towarzyszyła duża fama. I otwarto ją. Frekwencję miała dużą. Towarzystwo dyskretne i wybrane. Szatniarz, znany literat i znawca Norwida, witał się z co lepszymi gośćmi uściskiem dłoni. Małżonki publicystów, obsługujące stoliki, zbierały i oddawały ukłony i z konieczności były przedstawiane nie znającym ich jeszcze gościom. Przy stolikach gwarzono o wiele ciszej niż w innych kawiarniach. Prawdopodobnie nie chciano narażać lokalu, o którym nie wszyscy wiedzieli całą prawdę, lecz wszyscy podejrzewali, że powstaniu jego i bytowi towarzyszyły jakieś niezwykłe okoliczności. Dobra i dyskretna muzyka harmonizowała z Arkadią, wymalowaną na plafonach. Miejsce zdawało się być rzeczywiście swoje i bezpieczne. Niemniej przecie najbardziej dominującą myślą zbierających się w nim ludzi były rozważania, w jakich okolicznościach i kiedy zjawi się tu policja. W kawiarni nie przestano mimo to bywać. 

Pogranicze niebezpieczeństwa korciło i przyciągało. 


Ferdynand Goetel
Czasy wojny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.