Był
sobie kiedyś król, który nazywał się Jan bez Ziemi, a przyczyny
można się domyślić.
Ale był też pewien wielki śpiewak,
którego nazwano Jubal bez własnego „ja”, a jaka była
tego
przyczyna, zaraz się dowiemy.
Nazywał
się Klang. W nazwisku, które otrzymał po ojcu żołnierzu, było
coś dźwięcznego.
Natura obdarzyła go też silną wolą, która
niczym żelazny drąg prostowała mu plecy, a wielki
to dar i
przydatny w życiowych zmaganiach. Już jako dziecko, kiedy tylko
zaczął mówić, nie
używał, jak inne małe dzieci, słowa „on”
mając na myśli siebie, tylko od razu nazywał siebie
„ja”. „Co
za ja?” mówili dorośli, „nie masz żadnego ja”. Kiedy był
nieco starszy, wyrażał
swoje życzenia używając formy „ja
chcę”. Lecz słyszał wtedy: „Możesz sobie dużo chcieć...”.
Postępowanie takie było ze strony ojca nierozsądne, ale nie zdawał
on sobie z tego sprawy,
gdyż, jak każdy żołnierz, nauczył się
chcieć tylko tego, czego chciał przełożony.
Małemu
Klangowi wydawało się dziwne, że nie może mieć własnej woli,
skoro właśnie tę
wolę miał bardzo silną, ale tak już
zostało.
Kiedy
trochę podrósł, ojciec zapytał go pewnego dnia: „kim chcesz
zostać?”
Chłopak nie bardzo wiedział, a poza tym przestał
czegokolwiek chcieć, gdyż było to
zakazane. Miał pewien pociąg
do muzyki, ale bał się o tym powiedzieć, bo myślał, że mu
zabronią. Dlatego odpowiedział, jak na posłusznego syna przystało:
Nic nie chcę.
– Wobec
tego zostaniesz piwniczym! – zdecydował ojciec.
Czy
zrobił tak dlatego, że znał jednego piwniczego, czy też dlatego,
że ciągnęło go do
wina, trudno powiedzieć. Dość na tym, że
młodego Klanga usadzono w piwnicy z winami i
wcale nie było mu tam
źle.
Pachniało tam przyjemnie czerwonym lakiem i francuskim winem,
a obszerne
pomieszczenia o łukowatych sklepieniach podobne były do
kościelnych. Kiedy siedział przy
beczce, z której ciekł czerwony
trunek, czuł się naprawdę szczęśliwy, podśpiewywał więc
rozmaite, niegdyś zasłyszane piosenki.
Gospodarz,
który żył ze sprzedaży wina, lubił piosenki i zabawy, dlatego
pozwolił
chłopakowi śpiewać. Tak ładnie to zresztą brzmiało.
A kiedy raz Klang zaintonował pieśń
„Pod piwnicznym
sklepieniem”, to aż klienci zeszli na dół, co się gospodarzowi
bardzo
spodobało.
Pewnego
pięknego dnia przybył do gospody wędrowny handlarz, który kiedyś
śpiewał w
teatrze. Usłyszawszy Klanga, tak się zachwycił, że
zaprosił go na wieczorną biesiadę.
Grali w kręgle, jedli raki z
koprem, pili poncz, a przede wszystkim śpiewali.
Po wypiciu
bruderszaftu handlarz zapytał Klanga w cztery oczy:
– Dlaczego
nie zaangażujesz się do teatru?
– Ja?
– zdziwił się Klang. – Czy naprawdę mógłbym?
– Powiedz
tylko: chcę! A okaże się, że możesz.
Było
to coś nowego, bo od kiedy Klang skończył trzy lata, nie używał
słów „ja” ani
„chcę”.
Teraz nie miał już odwagi ani
chcieć, ani pragnąć i nie chciał się wystawiać na kolejną
próbę.
Ale handlarz przychodził jeszcze wiele razy, aż w końcu
przyprowadził ze sobą wielkiego
śpiewaka. Pokusa okazała się
zbyt silna i Klang pewnego wieczoru dokonał wyboru, za co
został
nagrodzony oklaskami przez prawdziwego profesora.
Pożegnał się
więc z gospodarzem, a przy szklaneczce wina dziękował wędrownemu
handlarzowi, który zwrócił mu wiarę w siebie i wolną wolę, „ten
żelazny drąg, prostujący
plecy i sprawiający, że człowiek nie
chodzi na czterech”. Przyrzekał, że nigdy nie zapomni
przyjaciela, który nauczył go wierzyć w siebie.
Poszedł pożegnać
się z ojcem i matką.
– Chcę
zostać śpiewakiem! – powiedział tak głośno, że aż zadudniło
w całej chacie.
Ojciec
zaczął się rozglądać za dyscypliną, a matka się rozpłakała.
Nic to jednak nie dało.
– Pamiętaj,
synku, żebyś nie zgubił samego siebie – powiedziała mu matka na
pożegnanie.
Młody Klang dostał pieniądze na podróż za granicę.
Tam nauczył się zasad śpiewu i w
ciągu kilku zaledwie lat został
wielkim śpiewakiem. Zarabiał pieniądze i miał nawet własnego
dyrektora, który nim kierował.
Teraz
nasz przyjaciel Klang rozkwitał, mógł mówić nie tylko „ja
chcę”, ale również „ja
każę”. Jego „ja” rozrosło się
w nienaturalny wprost sposób i nie tolerowało w swoim
towarzystwie
żadnego innego „ja”. Nie odmawiał sobie niczego i zawsze był
sobie wierny.
Ale oto, kiedy miał pojechać z powrotem do kraju,
dyrektor uświadomił mu, że nie wypada
nazywać się Klang. Kiedy
się jest wielkim śpiewakiem, trzeba nosić jakieś bardziej
eleganckie nazwisko, najlepiej cudzoziemskie, bo tak się przyjęło.
„Wielki”
stoczył ze sobą walkę, bo zmienić nazwisko to niezbyt przyjemna
rzecz. Taka
zmiana przypomina, że człowiek wyrzekł się ojca i
matki, a to może być źle widziane.
Ale, jak to zwykle bywa, w
końcu się zdecydował.
Szukał
w Biblii, by znaleźć coś właściwego, i kiedy trafił na Jubala,
syna Lamecha, „który
był ojcem wszystkich grających”, wybrał
to imię dla siebie. Było bardzo odpowiednie i w
dodatku po
hebrajsku znaczyło „puzon”. Ponieważ dyrektor był Anglikiem,
chciał, żeby
Klang dodawał przed nazwiskiem „mister”, i tak
też się stało. Nazwano go mister Jubal.
Nie byłoby w tym nic
złego, tym bardziej że wówczas było to przyjęte, gdyby nie fakt,
że
wraz z nowym nazwiskiem Klang stał się innym człowiekiem.
Cała przeszłość jakby dla
niego umarła i mister Jubal czuł się
jak rodowity Anglik. Mówił z angielskim akcentem, nosił
baczki i
wysokie kołnierzyki, a kraciaste ubrania leżały na nim jak ulał.
Chodził sztywno,
pozdrawiając znajomych od niechcenia, a kiedy
ktoś go zawołał na ulicy, nigdy się nie
odwracał, ponieważ nie
przystoi to Anglikowi, w tramwaju natomiast zawsze stał pośrodku.
Sam
siebie prawie nie poznawał!
Tymczasem
wrócił do domu do swojego kraju i został wielkim śpiewakiem w
Operze. Grał
królów i proroków, bohaterów walczących o wolność
i demonów. Był tak dobrym aktorem,
że kiedy dawano mu jakąś
rolę, wierzył, że sam jest tym, kogo gra.
Pewnego dnia szedł
ulicą, a było to w czasie, kiedy grał demona, ale oczywiście
jednocześnie również Jubala.
Nagle usłyszał, że ktoś go
woła:
– Klang!
Nie
odwrócił się, rzecz jasna, gdyż Anglik tego nie robi, a poza tym
nie nazywał się już
Klang
Lecz
„Klang” rozbrzmiało po raz drugi. Zobaczył przed sobą swojego
przyjaciela,
wędrownego handlarza, który przyglądał mu się
nieśmiałym i pytającym wzrokiem:
– Czy
to nie pan Klang?
Mister
Jubal wcielił się wtedy w demona. Wyszczerzył zęby i z otwartymi
ustami, tak jak
wtedy, kiedy miał gdzieś z głębi czaszki wydobyć
piersiowy ton, ryknął krótko:
– Nie!
W
tym momencie przyjaciel poznał go i odszedł. Był mądrym
człowiekiem, znał życie,
ludzi i samego siebie na pamięć,
dlatego nie był ani smutny, ani zdziwiony.
Mister
Jubal przeżył to bardzo, a kiedy usłyszał w głębi swej duszy
słowa : „Pierwej nim
dwa razy kogut zapieje, trzy razy mnie się
wyprzesz”, wszedł do bramy i, jak Piotr, gorzko
zapłakał.
Zrobił tak w myśli, bo w sercu miał demona, który się śmiał.
Od
tego dnia również Jubal przeważnie się śmiał, z dobra i zła,
smutku i wstydu, ze
wszystkiego i wszystkich.
Jego ojciec i matka
wiedzieli z gazet, kim jest mister Jubal, nigdy jednak nie poszli do
Opery, gdyż byli zdania, że to tania rozrywka, i nie chcieli
oglądać tam swojego syna.
Mister Jubal stał się największym z
wielkich śpiewaków i zrezygnował czasowo ze
znacznej części
własnego „ja”, wolę jednak zachował.
Aż przyszła kolej i na
nią! W balecie tańczyła pewna dziewczyna, która umiała czarować
mężczyzn, i Jubal również został oczarowany. Tak nieszczęśliwie
oczarowany, że zapytał ją, czy
wolno mu będzie do niej należeć... (miał oczywiście na myśli,
czy ona zechce należeć do niego,
ale tak nie wypada powiedzieć).
– Możesz
do mnie należeć – odrzekła czarodziejka – jeżeli dostanę...
– Dostaniesz
wszystko! – odpowiedział Jubal.
Dziewczyna
trzymała go za słowo i pobrali się. Najpierw nauczył ją śpiewać
i grać, a
potem miała już wszystko, czego zapragnęła. Ponieważ
jednak była czarodziejką, chciała
tego, czego on nie chciał, i
tak powolutku zawładnęła jego wolą.
Pewnego
pięknego dnia mistress Jubal została wielką śpiewaczką, tak
wielką, że kiedy
publiczność krzyczała ,Jubal”, chodziło jej
o panią, nie o pana.
Jubal próbował na nowo zdobyć sławę, ale
robić to kosztem żony? Nie, tego nie chciał.
Dlatego mu się to
nie udało.
Zaczął być ignorowany i pomijany.
Krąg znamienitych
przyjaciół, których mister Jubal w czasach kawalerskich
zgromadził
wokół siebie, zbierał się teraz w jego domu wokół
pani Jubal, nazywanej po prostu Jubal.
Nikt nie zwracał uwagi na
gospodarza, nikt z nim nie pił, nie próbował rozmawiać, nikt go
nie słuchał, jakby nie istniał, a do jego żony odnoszono się
tak, jakby nie była mężatką.
Tak
więc mister Jubal został sam i samotnie chadzał do kawiarni.
Pewnego wieczoru przyszedł tam w poszukiwaniu towarzystwa. Było mu
wszystko jedno,
kto się trafi, byleby tylko ten ktoś był
człowiekiem.
Zobaczył wtedy swojego starego przyjaciela,
wędrownego handlarza, który siedział
samotnie
i najwyraźniej się nudził. Jubal pomyślał: „oto prawdziwy
człowiek, stary
Lundberg” i podszedł z pozdrowieniem do jego
stolika. W tej samej chwili twarz przyjaciela
zmieniła wyraz i
stała się tak straszna, że Jubal zapytał:
– Czy
to nie pan Lundberg?
– Ależ
tak!
– Nie
poznajesz mnie? Jubala?
– Nie!
– Nie
poznajesz Klanga, twojego starego przyjaciela?
– Nie,
Klang umarł dawno temu!
Wtedy
Jubal zrozumiał, że w pewnym sensie rzeczywiście umarł, i wyszedł
z kawiarni.
Następnego dnia pożegnał się z Operą i został
nauczycielem śpiewu z tytułem profesora.
Wyjechał do obcego kraju
i nie było go przez wiele lat.
Smutek i zgryzota sprawiły, że
wcześnie się zestarzał.
Cieszył się jednak z tego, gdyż był
to znak, że niewiele życia już mu pozostało.
Mimo to nie starzał
się aż tak szybko, jak by sobie tego życzył, i dlatego sprawił
sobie
białą perukę z długimi lokami. Czuł się w niej dobrze,
gdyż był wówczas nie do poznania
nawet dla samego siebie.
Przechadzał
się po ulicach długimi krokami, z rękami założonymi do tyłu i
dumał. Można
by pomyśleć, że kogoś szukał lub na kogoś
czekał. Ktoś, kto napotkał jego oczy, zaraz
widział, że jest w
nich pustka. Jeżeli ktoś próbował zawrzeć z nim znajomość,
wnet zauważał,
że rozmowa zawsze dotyczyła tylko rzeczy i spraw.
Jubal nigdy nie mówił „ja”, nigdy „ja
sądzę” tylko
„wydaje się, że”.
Utracił
swoje własne „ja”. Odkrył to pewnego dnia, kiedy miał
zamiar
się ogolić. Namydlił się i podszedł z brzytwą do lustra.
Zobaczył w nim odbicie
pokoju z tyłu za sobą, ale nie zobaczył
własnej twarzy. Zrozumiał wtedy, co mu się
przytrafiło. Ogarnęła
go gwałtowna potrzeba odzyskania własnego „ja”. Ponieważ
najlepszą
część swojej woli oddał żonie, postanowił ją
odszukać.
Kiedy
przyjechał do kraju w białej peruce, chodził ulicami miasta, nikt
go nie poznawał.
Pewien muzyk, który był we Włoszech, zobaczył
Jubala na ulicy i powiedział głośno:
– To
maestro.
I
Jubal od razu poczuł się, jakby był wielkim kompozytorem. Kupił
papier nutowy i zaczął
pisać partyturę, no powiedzmy, że
partyturę. Wypisywał na pięcioliniach rzędy długich i
krótkich
nut oczywiście na skrzypce, na instrumenty dęte drewniane, a resztę
na blaszane.
Wysłał potem partyturę do konserwatorium, ale nikt
nie potrafił jej zagrać, gdyż były to tylko
pojedyncze nuty.
Innym razem, kiedy szedł ulicą, minął malarza, który był kiedyś
w Paryżu.
– To
z pewnością jest model – powiedział malarz.
Usłyszał
to Jubal i od razu pomyślał, że jest modelem, ponieważ wierzył
we wszystko, co
kto o nim powiedział. Nie wiedział zupełnie, kim
ani czym jest. Przypomniał sobie żonę,
która zabrała mu jego
„ja” i postanowił ją odnaleźć. Okazało się jednak, że
wyszła powtórnie
za mąż za barona i wyjechała gdzieś daleko.
Zmęczony szukaniem zatęsknił, jak wszyscy zmęczeni mężczyźni,
do pierwszych dni
swego
dzieciństwa, do matki. Wiedział, że owdowiała i że mieszka w
górach w jakiejś
ruderze. Pojechał tam.
– Nie
poznajesz mnie? – zapytał.
– A
jak się nazywasz? – spytała matka.
– Nie
wiesz, jak się nazywa twój syn?
– Mój
syn nazywał się Klang, a ty nazywasz się Jubal. Nie znam nikogo
takiego.
– Wyrzekasz
się mnie!
– Jak
ty wyrzekłeś się siebie i matki.
– Dlaczego
więc, kiedy byłem małym dzieckiem, odebraliście mi wolę?
– Swoją
wolę oddałeś kobiecie.
– Musiałem,
inaczej bym jej nie zdobył, ale dlaczego mówiliście, że nie mam
własnej
woli?
– To
ojciec tak twierdził, drogie dziecko, a on tego nie rozumiał.
Wybacz mu, bo już nie
żyje. Poza tym dziecko nie powinno mieć
własnej woli, a dorosły musi ją mieć.
– Ależ
ty to mądrze powiedziałaś, mamo! Dziecko nie powinno mieć woli,
ale dorosły
musi
ją mieć.
– Posłuchaj,
Gustawie – powiedziała matka – Gustawie Klang...
Było
to jego imię i nazwisko i kiedy je usłyszał, znów stał się
sobą. Wszystkie role,
królowie i demony, maestrowie i modele,
wszystko to zniknęło, a on był tylko synem swojej
matki.
Położył
głowę na jej kolanach i powiedział:
– A
teraz chcę umrzeć! Ja chcę umrzeć!
August Strindberg Bajki
tłumaczenie: Ewa Gruszczyńska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.