poniedziałek, 9 maja 2016

Jubal bez własnego „ja”


Był sobie kiedyś król, który nazywał się Jan bez Ziemi, a przyczyny można się domyślić. Ale był też pewien wielki śpiewak, którego nazwano Jubal bez własnego „ja”, a jaka była tego przyczyna, zaraz się dowiemy.

Nazywał się Klang. W nazwisku, które otrzymał po ojcu żołnierzu, było coś dźwięcznego. Natura obdarzyła go też silną wolą, która niczym żelazny drąg prostowała mu plecy, a wielki to dar i przydatny w życiowych zmaganiach. Już jako dziecko, kiedy tylko zaczął mówić, nie używał, jak inne małe dzieci, słowa „on” mając na myśli siebie, tylko od razu nazywał siebie „ja”. „Co za ja?” mówili dorośli, „nie masz żadnego ja”. Kiedy był nieco starszy, wyrażał swoje życzenia używając formy „ja chcę”. Lecz słyszał wtedy: „Możesz sobie dużo chcieć...”. Postępowanie takie było ze strony ojca nierozsądne, ale nie zdawał on sobie z tego sprawy, gdyż, jak każdy żołnierz, nauczył się chcieć tylko tego, czego chciał przełożony.

Małemu Klangowi wydawało się dziwne, że nie może mieć własnej woli, skoro właśnie tę wolę miał bardzo silną, ale tak już zostało.

Kiedy trochę podrósł, ojciec zapytał go pewnego dnia: „kim chcesz zostać?” Chłopak nie bardzo wiedział, a poza tym przestał czegokolwiek chcieć, gdyż było to zakazane. Miał pewien pociąg do muzyki, ale bał się o tym powiedzieć, bo myślał, że mu zabronią. Dlatego odpowiedział, jak na posłusznego syna przystało: Nic nie chcę.

Wobec tego zostaniesz piwniczym! – zdecydował ojciec.

Czy zrobił tak dlatego, że znał jednego piwniczego, czy też dlatego, że ciągnęło go do wina, trudno powiedzieć. Dość na tym, że młodego Klanga usadzono w piwnicy z winami i wcale nie było mu tam źle. Pachniało tam przyjemnie czerwonym lakiem i francuskim winem, a obszerne pomieszczenia o łukowatych sklepieniach podobne były do kościelnych. Kiedy siedział przy beczce, z której ciekł czerwony trunek, czuł się naprawdę szczęśliwy, podśpiewywał więc rozmaite, niegdyś zasłyszane piosenki.

Gospodarz, który żył ze sprzedaży wina, lubił piosenki i zabawy, dlatego pozwolił chłopakowi śpiewać. Tak ładnie to zresztą brzmiało. A kiedy raz Klang zaintonował pieśń „Pod piwnicznym sklepieniem”, to aż klienci zeszli na dół, co się gospodarzowi bardzo spodobało.

Pewnego pięknego dnia przybył do gospody wędrowny handlarz, który kiedyś śpiewał w teatrze. Usłyszawszy Klanga, tak się zachwycił, że zaprosił go na wieczorną biesiadę. Grali w kręgle, jedli raki z koprem, pili poncz, a przede wszystkim śpiewali. Po wypiciu bruderszaftu handlarz zapytał Klanga w cztery oczy:

Dlaczego nie zaangażujesz się do teatru?
Ja? – zdziwił się Klang. – Czy naprawdę mógłbym?
Powiedz tylko: chcę! A okaże się, że możesz.

Było to coś nowego, bo od kiedy Klang skończył trzy lata, nie używał słów „ja” ani „chcę”. Teraz nie miał już odwagi ani chcieć, ani pragnąć i nie chciał się wystawiać na kolejną próbę. Ale handlarz przychodził jeszcze wiele razy, aż w końcu przyprowadził ze sobą wielkiego śpiewaka. Pokusa okazała się zbyt silna i Klang pewnego wieczoru dokonał wyboru, za co został nagrodzony oklaskami przez prawdziwego profesora. Pożegnał się więc z gospodarzem, a przy szklaneczce wina dziękował wędrownemu handlarzowi, który zwrócił mu wiarę w siebie i wolną wolę, „ten żelazny drąg, prostujący plecy i sprawiający, że człowiek nie chodzi na czterech”. Przyrzekał, że nigdy nie zapomni przyjaciela, który nauczył go wierzyć w siebie. Poszedł pożegnać się z ojcem i matką.

Chcę zostać śpiewakiem! – powiedział tak głośno, że aż zadudniło w całej chacie.

Ojciec zaczął się rozglądać za dyscypliną, a matka się rozpłakała. Nic to jednak nie dało.

Pamiętaj, synku, żebyś nie zgubił samego siebie – powiedziała mu matka na pożegnanie. Młody Klang dostał pieniądze na podróż za granicę. Tam nauczył się zasad śpiewu i w ciągu kilku zaledwie lat został wielkim śpiewakiem. Zarabiał pieniądze i miał nawet własnego dyrektora, który nim kierował.

Teraz nasz przyjaciel Klang rozkwitał, mógł mówić nie tylko „ja chcę”, ale również „ja każę”. Jego „ja” rozrosło się w nienaturalny wprost sposób i nie tolerowało w swoim towarzystwie żadnego innego „ja”. Nie odmawiał sobie niczego i zawsze był sobie wierny. Ale oto, kiedy miał pojechać z powrotem do kraju, dyrektor uświadomił mu, że nie wypada nazywać się Klang. Kiedy się jest wielkim śpiewakiem, trzeba nosić jakieś bardziej eleganckie nazwisko, najlepiej cudzoziemskie, bo tak się przyjęło.

Wielki” stoczył ze sobą walkę, bo zmienić nazwisko to niezbyt przyjemna rzecz. Taka zmiana przypomina, że człowiek wyrzekł się ojca i matki, a to może być źle widziane. Ale, jak to zwykle bywa, w końcu się zdecydował.

Szukał w Biblii, by znaleźć coś właściwego, i kiedy trafił na Jubala, syna Lamecha, „który był ojcem wszystkich grających”, wybrał to imię dla siebie. Było bardzo odpowiednie i w dodatku po hebrajsku znaczyło „puzon”. Ponieważ dyrektor był Anglikiem, chciał, żeby Klang dodawał przed nazwiskiem „mister”, i tak też się stało. Nazwano go mister Jubal. Nie byłoby w tym nic złego, tym bardziej że wówczas było to przyjęte, gdyby nie fakt, że wraz z nowym nazwiskiem Klang stał się innym człowiekiem. Cała przeszłość jakby dla niego umarła i mister Jubal czuł się jak rodowity Anglik. Mówił z angielskim akcentem, nosił baczki i wysokie kołnierzyki, a kraciaste ubrania leżały na nim jak ulał. Chodził sztywno, pozdrawiając znajomych od niechcenia, a kiedy ktoś go zawołał na ulicy, nigdy się nie odwracał, ponieważ nie przystoi to Anglikowi, w tramwaju natomiast zawsze stał pośrodku.
Sam siebie prawie nie poznawał!

Tymczasem wrócił do domu do swojego kraju i został wielkim śpiewakiem w Operze. Grał królów i proroków, bohaterów walczących o wolność i demonów. Był tak dobrym aktorem, że kiedy dawano mu jakąś rolę, wierzył, że sam jest tym, kogo gra. Pewnego dnia szedł ulicą, a było to w czasie, kiedy grał demona, ale oczywiście jednocześnie również Jubala. Nagle usłyszał, że ktoś go woła:

Klang!

Nie odwrócił się, rzecz jasna, gdyż Anglik tego nie robi, a poza tym nie nazywał się już Klang
Lecz „Klang” rozbrzmiało po raz drugi. Zobaczył przed sobą swojego przyjaciela, wędrownego handlarza, który przyglądał mu się nieśmiałym i pytającym wzrokiem:

Czy to nie pan Klang?

Mister Jubal wcielił się wtedy w demona. Wyszczerzył zęby i z otwartymi ustami, tak jak wtedy, kiedy miał gdzieś z głębi czaszki wydobyć piersiowy ton, ryknął krótko:

Nie!

W tym momencie przyjaciel poznał go i odszedł. Był mądrym człowiekiem, znał życie, ludzi i samego siebie na pamięć, dlatego nie był ani smutny, ani zdziwiony.

Mister Jubal przeżył to bardzo, a kiedy usłyszał w głębi swej duszy słowa : „Pierwej nim dwa razy kogut zapieje, trzy razy mnie się wyprzesz”, wszedł do bramy i, jak Piotr, gorzko zapłakał. Zrobił tak w myśli, bo w sercu miał demona, który się śmiał.

Od tego dnia również Jubal przeważnie się śmiał, z dobra i zła, smutku i wstydu, ze wszystkiego i wszystkich. Jego ojciec i matka wiedzieli z gazet, kim jest mister Jubal, nigdy jednak nie poszli do Opery, gdyż byli zdania, że to tania rozrywka, i nie chcieli oglądać tam swojego syna. Mister Jubal stał się największym z wielkich śpiewaków i zrezygnował czasowo ze znacznej części własnego „ja”, wolę jednak zachował. Aż przyszła kolej i na nią! W balecie tańczyła pewna dziewczyna, która umiała czarować mężczyzn, i Jubal również został oczarowany. Tak nieszczęśliwie oczarowany, że zapytał ją, czy wolno mu będzie do niej należeć... (miał oczywiście na myśli, czy ona zechce należeć do niego, ale tak nie wypada powiedzieć).

Możesz do mnie należeć – odrzekła czarodziejka – jeżeli dostanę...
Dostaniesz wszystko! – odpowiedział Jubal.

Dziewczyna trzymała go za słowo i pobrali się. Najpierw nauczył ją śpiewać i grać, a potem miała już wszystko, czego zapragnęła. Ponieważ jednak była czarodziejką, chciała tego, czego on nie chciał, i tak powolutku zawładnęła jego wolą.

Pewnego pięknego dnia mistress Jubal została wielką śpiewaczką, tak wielką, że kiedy publiczność krzyczała ,Jubal”, chodziło jej o panią, nie o pana. Jubal próbował na nowo zdobyć sławę, ale robić to kosztem żony? Nie, tego nie chciał. Dlatego mu się to nie udało. Zaczął być ignorowany i pomijany. Krąg znamienitych przyjaciół, których mister Jubal w czasach kawalerskich zgromadził wokół siebie, zbierał się teraz w jego domu wokół pani Jubal, nazywanej po prostu Jubal. Nikt nie zwracał uwagi na gospodarza, nikt z nim nie pił, nie próbował rozmawiać, nikt go nie słuchał, jakby nie istniał, a do jego żony odnoszono się tak, jakby nie była mężatką.

Tak więc mister Jubal został sam i samotnie chadzał do kawiarni. Pewnego wieczoru przyszedł tam w poszukiwaniu towarzystwa. Było mu wszystko jedno, kto się trafi, byleby tylko ten ktoś był człowiekiem. Zobaczył wtedy swojego starego przyjaciela, wędrownego handlarza, który siedział
samotnie i najwyraźniej się nudził. Jubal pomyślał: „oto prawdziwy człowiek, stary Lundberg” i podszedł z pozdrowieniem do jego stolika. W tej samej chwili twarz przyjaciela zmieniła wyraz i stała się tak straszna, że Jubal zapytał:

Czy to nie pan Lundberg?
Ależ tak!
Nie poznajesz mnie? Jubala?
Nie!
Nie poznajesz Klanga, twojego starego przyjaciela?
Nie, Klang umarł dawno temu!

Wtedy Jubal zrozumiał, że w pewnym sensie rzeczywiście umarł, i wyszedł z kawiarni. Następnego dnia pożegnał się z Operą i został nauczycielem śpiewu z tytułem profesora. Wyjechał do obcego kraju i nie było go przez wiele lat. Smutek i zgryzota sprawiły, że wcześnie się zestarzał. Cieszył się jednak z tego, gdyż był to znak, że niewiele życia już mu pozostało. Mimo to nie starzał się aż tak szybko, jak by sobie tego życzył, i dlatego sprawił sobie białą perukę z długimi lokami. Czuł się w niej dobrze, gdyż był wówczas nie do poznania nawet dla samego siebie.

Przechadzał się po ulicach długimi krokami, z rękami założonymi do tyłu i dumał. Można by pomyśleć, że kogoś szukał lub na kogoś czekał. Ktoś, kto napotkał jego oczy, zaraz widział, że jest w nich pustka. Jeżeli ktoś próbował zawrzeć z nim znajomość, wnet zauważał, że rozmowa zawsze dotyczyła tylko rzeczy i spraw. Jubal nigdy nie mówił „ja”, nigdy „ja sądzę” tylko „wydaje się, że”.

Utracił swoje własne „ja”. Odkrył to pewnego dnia, kiedy miał zamiar się ogolić. Namydlił się i podszedł z brzytwą do lustra. Zobaczył w nim odbicie pokoju z tyłu za sobą, ale nie zobaczył własnej twarzy. Zrozumiał wtedy, co mu się przytrafiło. Ogarnęła go gwałtowna potrzeba odzyskania własnego „ja”. Ponieważ najlepszą część swojej woli oddał żonie, postanowił ją odszukać.

Kiedy przyjechał do kraju w białej peruce, chodził ulicami miasta, nikt go nie poznawał. Pewien muzyk, który był we Włoszech, zobaczył Jubala na ulicy i powiedział głośno:

To maestro.

I Jubal od razu poczuł się, jakby był wielkim kompozytorem. Kupił papier nutowy i zaczął pisać partyturę, no powiedzmy, że partyturę. Wypisywał na pięcioliniach rzędy długich i krótkich nut oczywiście na skrzypce, na instrumenty dęte drewniane, a resztę na blaszane. Wysłał potem partyturę do konserwatorium, ale nikt nie potrafił jej zagrać, gdyż były to tylko pojedyncze nuty. Innym razem, kiedy szedł ulicą, minął malarza, który był kiedyś w Paryżu.

To z pewnością jest model – powiedział malarz.

Usłyszał to Jubal i od razu pomyślał, że jest modelem, ponieważ wierzył we wszystko, co kto o nim powiedział. Nie wiedział zupełnie, kim ani czym jest. Przypomniał sobie żonę, która zabrała mu jego „ja” i postanowił ją odnaleźć. Okazało się jednak, że wyszła powtórnie za mąż za barona i wyjechała gdzieś daleko. Zmęczony szukaniem zatęsknił, jak wszyscy zmęczeni mężczyźni, do pierwszych dni
swego dzieciństwa, do matki. Wiedział, że owdowiała i że mieszka w górach w jakiejś ruderze. Pojechał tam.

Nie poznajesz mnie? – zapytał.
A jak się nazywasz? – spytała matka.
Nie wiesz, jak się nazywa twój syn?
Mój syn nazywał się Klang, a ty nazywasz się Jubal. Nie znam nikogo takiego.
Wyrzekasz się mnie!
Jak ty wyrzekłeś się siebie i matki.
Dlaczego więc, kiedy byłem małym dzieckiem, odebraliście mi wolę?
Swoją wolę oddałeś kobiecie.
Musiałem, inaczej bym jej nie zdobył, ale dlaczego mówiliście, że nie mam własnej woli?
To ojciec tak twierdził, drogie dziecko, a on tego nie rozumiał. Wybacz mu, bo już nie żyje. Poza tym dziecko nie powinno mieć własnej woli, a dorosły musi ją mieć.
Ależ ty to mądrze powiedziałaś, mamo! Dziecko nie powinno mieć woli, ale dorosły
musi ją mieć.
Posłuchaj, Gustawie – powiedziała matka – Gustawie Klang...
Było to jego imię i nazwisko i kiedy je usłyszał, znów stał się sobą. Wszystkie role, królowie i demony, maestrowie i modele, wszystko to zniknęło, a on był tylko synem swojej matki. Położył głowę na jej kolanach i powiedział:

A teraz chcę umrzeć! Ja chcę umrzeć! 

August Strindberg Bajki 
tłumaczenie: Ewa Gruszczyńska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.