Silni,
zwarci, gotowi” − hasło artykułu ogłoszonego w „Polsce
Zbrojnej” na krótko przed wojną
a przejęte nie tylko przez głośniki urzędowej propagandy, lecz i
przez najszersze masy polskiego
społeczeństwa, odpowiadało rzeczywiście duchowi chwili. Nie
zdarzyło się bowiem nigdy
w dziejach Polski, a może i w dziejach całego zachodniego świata,
by wola narodu tak solidarnie
i tak gorąco zdecydowana była na przyjęcie wojny. Skoro marszałek
Śmigły-Rydz używa
niewybrednego zwrotu: „Nie damy ani guzika”, wyjmuje go z ust
ludu.
Wiadomości o zbrojeniach
niemieckich nie straszą nikogo. Ultymatywny sposób stawiana żądań
przez Hitlera, złowrogi
ryk tłumu niemieckiego, słuchającego jego przemówień, rozgrzewa
tylko atmosferę. Polacy,
wiadomo, nie znoszą pogróżek i ultimatów. Duma jest integralną
częścią ich patriotyzmu.
Zapał
narodu utwierdził kierowników państwa w mniemaniu, iż przyjmując
wojnę postępują słusznie,
nie tylko gdy chodzi o ocenę powszechnej woli, lecz także o
przewidywania, co przyniesie
Polsce sam przebieg wojny. Wiara w znaczenie entuzjazmu,
przyświecająca wielu poczynaniom polskim w ubiegłych dziejach a
ukoronowana zmartwychwstaniem państwa polskiego,
skłaniała do
optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Entuzjazm był tym razem
powszechny.
Obejmował nie tylko elitę, lecz wszystkie warstwy
narodu, ziemian i mieszczan, robotników i lud
wiejski, nawet masy
żydowskie. Na wojnę był gotowy rzeczowy Śląsk, rozważne
Poznańskie,
przemądrzały Kraków, dzielne Mazowsze, swawolna
Warszawa, nieufne Wilno, skłonny do
uniesień Lwów.
Można
by więc powiedzieć, że wola narodu była główną przyczyną
błędu w ocenie sił, popełnionego przez kierownicze czynniki
państwowe. Jednak i one uczyniły niejedno, aby wprowadzić
w błąd
masy. Tryumf turystycznego samolotu Żwirki i Wigury nad zawodnikami
niemieckimi
utworzyli legendę o wyższości lotnictwa polskiego nad
niemieckim. Nikt nie zadał sobie wówczas trudu zwrócenia uwagi na
istotne, w gruncie rzeczy nikłe wymiary sukcesu, by przestrzec w
związku z nim przed złudzeniami. Szeroka propaganda dokoła
przemysłu zbrojeniowego, kiełkującego dopiero w Centralnym Okręgu
Przemysłowym, łudziła gotowością podjęcia walki z
każdym
przeciwnikiem i z każdym narzędziem nowoczesnej wojny. Sojusze i
pakty, zawarte z
Zachodem, jednakowo przeceniane u góry i dołu,
dopełniały reszty.
Z
dni poprzedzających wojnę, której szansę oceniałem nie mniej
optymistycznie od innych,
zapamiętałem dwa tylko głosy
ostrzegawcze. Jeden z nich to krótka rozmowa uliczna z eks szefem
lotnictwa, generałem Ludmiłem Rayskim.
− Mistrzu...
mistrzu − kiwał głową stroskany, gdy w sposób, rzec można
przepisowy, rozprawiałem
o zbliżajacej się wojnie − mnie się zimno robi na myśl, co się
stanie, gdy Niemcy rozpoczną
wojnę lotniczą...
− No
dobrze, lecz nasi lotnicy? − odpowiadam standardowo.
− Lotnicy
się świetni, ale maszyny... szkoda gadać.
Umilkł.
Więcej powiedzieć nie chciał czy nie mógł. Nie był wówczas w
łaskach naczelnego dowództwa
i obawiał się, by krytyka nie była zrozumiana jako objaw pretensji
osobistych.
Drugi
to spotkanie w kawiarni warszawskiej z profesorem Władysławem
Studnickim. Siwy i, jak
powiadano, „postrzelony” profesor dopadł mnie tu już po
złożeniu swego głośnego memoriału. Bardzo podniecony, niemal
zrozpaczony, rysował w czarnych barwach przebieg wojny i jej
następstwa i usiłował znaleźć we mnie sojusznika w
przeciwstawieniu się „obłędowi”, który opanował naród od
góry do dołu...
− Tę
wojnę wygra Rosja! − przekonywał. − Czy pan naprawdę nie
widzi, co nas czeka? Pan przecież
umie samodzielnie myśleć.
Nie
podzielałem jego zdania. Zrobił na mnie wrażenie maniaka.
Siła
i szybkość uderzenia niemieckiego z południa, północy i zachodu
przewyższała z pewnością nawet przewidywania Studnickiego. I nikt
w Polsce nie spodziewał się, że tylko kilka pierwszych dni
września zachowa się w pamięci Polaków jako wspólne przeżycie
wojenne. Co potem
zaszło, można określić tylko jednym zwrotem:
finis Poloniae. Rozbite zostało wszystko. Armia,
maszyna państwowa
i samorządowa, sieć komunikacyjna, plany, przypuszczenia,
przewidywania. Ogromny zapas wewnętrznych i żywotnych sił
pozbawiony został kierownictwa i puszczony
samopas.
Zdezorientowana i przemieszana masa ludzka miota się, waży i kłębi, oddziały i rzesze uchodźcze rzucają się to tu, to tam, aż pada pierwsza instrukcja i kierunkowe słowo: za Bug! Tysiączne tłumy. Popłyną wówczas za ową zbawczą rzekę, nie zdając sobie sprawy, że poprzez Bug zmierzają na Syberię, do Rumunii, Francji, Anglii, za morza i lądy. W posłuszeństwie, wierności, zapale, z jakim rozbita Polska podjęła rzucony na oślep rozkaz, żyje wiara poprzedzająca wybuch wojny.
Ferdynand
Goetel
Czasy
wojny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.