niedziela, 8 maja 2016

Zoszczenko: Moralista z powołania, humorysta mimowoli

Trafił do literatury wraz z całą falą porewolucyjnego zaciągu pisarskiego; przyszedł w gromadzie, ale od samego początku wybrał ścieżkę własną. Jego rówieśnicy, przekrzykując się nawzajem, opowiadali, jak Rosja stanęła dęba i poniosła, jak świat rozpadł się na dwie części i, według określenia Briusowa, jego mieszkańcy zostali „ciśnięci w niewiarygodność”. Dla tej młodzieży literackiej wszystko miało się zacząć od nowa, nic nie śmiało przypominać dnia wczorajszego. Na drugim biegunie mieściła się część inteligencji twórczej, przeważnie starszej wiekiem, która oceniała wydarzenia nieufnie albo niechętnie i z kolei udawała albo chciała wierzyć, że nie zmieniło się nic i należy próbować żyć i pisać tak jak dawniej i o tym, co dawniej.

Michał Zoszczenko zrozumiał czy raczej odczuł, że nie jest ani tak, ani tak. W tym była jego oryginalność i jego siła. Nowych czasów się nie bał; przekreśliwszy przeszłość, ufnie wyszedł im naprzeciw. Miał za sobą (rocznik 1895, połtawianin, syn malarza) dzielnie przewalczoną wojnę, którą ukończył w randze sztabskapitana; potem dowództwo piotrogrodzkiej poczty, adiutanturę pułkową w Armii Czerwonej, pracę agenta śledczego, instruktora hodowli królików, starszego milicjanta, szewca, buchaltera, telefonisty, aktora. Znał życie – i umiał stwierdzić, że zakołysało się w posadach, przemieszało w układach, obaliło stare normy i zasady, a następnie z ich resztek, sztukowanych improwizacją, wzniosło konstrukcje oparte na odwiecznych wzorach. Powstała więc jakość specyficzna, uzewnętrzniająca się – o czym wiedzą wszyscy obserwatorzy – w niebywałej pstrokaciźnie i dysharmonicznym zgiełku lat dwudziestych. Mała stabilizacja wymieszała stare nawyki i rytuały z elementami nowego porządku; plebejscy kontestatorzy, negując z rozmachem wszystko, co dawne, a więc „burżuazyjne”, znajdowali się w próżni, którą doraźnie trzeba było wypełnić tym, co pod ręką, a pod ręką okazywało się właściwie to samo… Prawo mimikry kazało rozmieniać rewolucyjne hasła na potoczne slogany i przysłaniać nimi codzienną krzątaninę, powszedniość zabiegów o to, „by były sprawy najprostsze – mięso, chleb, drzewo”. Zoszczenko określa to dosadniej: „…starali się iść w nogę z czasem, żeby przyzwoicie pożyć i solidnie podjeść”.

On sam chciał pełnić rolę rzetelnego świadka. Ale nie tylko: również poprawiacza świata. W tym celu pragnął nade wszystko być dostępny. Z premedytacją wybrał formę ulotną, bagatelną, użytkową, a przez to demokratyczną: krótkie opowiadanie. Nie gardził doraźną interwencją, współpracował z wieloma pismami humorystycznymi, rzetelnie wypełniał zamówienia konkretne, a miał też przemyślaną koncepcję zamówienia w ogóle; wykładał ją wielokrotnie i bronił z uporem:

„Powiedzmy, że w literaturze istnieje tak zwane zamówienie społeczne. Sądzę, że zostało ono obecnie dokonane nieprawidłowo. Panuje przekonanie, że został obecnie zamówiony czerwony Lew Tołstoj. Takie zamówienie złożyło chyba jakieś nieostrożne wydawnictwo. Bowiem samo życie, społeczeństwo i otoczenie, w którym żyje obecnie pisarz – zamawiają bynajmniej nie czerwonego Lwa Tołstoja. I jeśli już mowa o zamówieniu, to zostało ono złożone na rzeczy pisane w niezbyt szacownym kształcie literackich drobiazgów, z którymi – przynajmniej dawniej – wiązały się najgorsze tradycje literackie. Podjąłem to zamówienie i sądzę, że się nie pomyliłem”.

I jeszcze:

„Ja tylko parodiuję. Tymczasowo zastępuję proletariackiego pisarza. Dlatego tematy moich opowiadań są prześwietlone naiwną filozofią, która odpowiada dzisiejszemu czytelnikowi (…) Parodiuję dzisiejszego inteligenckiego pisarza, którego nie ma, ale który powinien istnieć, gdyby ktoś chciał zaspokoić głód, trawiący nie wydawców, lecz to środowisko i tę społeczność, która jest obecnie wysunięta na pierwszy plan”.[4]

Brzmi to aż zbyt skromnie, ale to bodaj szczerość, bez pozy tej Zoszczenko nie uznawał, był prostolinijny. Mógł mieć natomiast rozpowszechnione wówczas poczucie przejściowości. W każdym razie zszedł z przekonaniem w miejski plebs. Dał szereg sugestywnych, bogatych w spontaniczność mówionego słowa monologów swoich małych bohaterów. Widział ich bezradność, ich szamotaninę w nowych układach życiowych; widział, jak niezdarnie usiłują zachować minimum godności, raz po raz potykając się to o trudne warunki, to o własną niewiedzę, wymierzając na ślepo ciosy innym, raniąc ich i siebie z premedytacją lub bezwiednie. Świat zarysował mu się na kształt komediowego kalejdoskopu, w którego scenkach mali ludzie o wyrazistości Charlota wpadają ustawicznie w szczeliny między chęciami a możliwościami, teorią i praktyką, programem i rzeczywistością. Był to świat nieprzytulny, kanciasty, prymitywnie nie urządzony. Pióro pisarza miało go oswoić, dopełnić, nakreślić w nim linie orientacyjne.
I tu Zoszczenko przeżył przygodę, która wprawiła go w osłupienie.

Wszystko zmieniło mu się w bombę śmiechu. Tak go odebrano – zarykując się z radości. Został uznany za przysięgłego wesołka. Stosowana przezeń konsekwentnie zasada kontrastu, rozziewu była wprawdzie z istoty swojej brzemienna w komizm, ale dla pisarza był to zapewne komizm melancholijny, o egzystencjalnym niejako posmaku, nasycony frasunkiem, ironiczny na dnie („więcej w nim, prawdę mówiąc, ironii niż humoru” – zauważył trafnie o Zoszczence Gorki). Zoszczenko, jak pan Jourdain, zaskoczony, że wypowiada się prozą, sam bodaj nie zauważał, że mówi śmiesznie. Natomiast czytelnicy chcieli jedynie warstwy pierwszej: żartu, dowcipasów, zabawy, rozrywki. I od razu pasowali Zoszczenkę na swego faworyta. Karierę zrobił natychmiastową i olśniewającą. Debiutował w roku 1921, a do roku 1933 opublikował bez mała trzydzieści pozycji, osiągających wielusettysięczne nakłady; w roku 1928 ukazała się o nim książka w poważnym wydawnictwie „Academia”, a w r. 1929 rozpoczęto publikację jego dzieł zebranych. Był arbitrem humoru, władcą wesołych dusz, rzecznikiem stylu i widzenia świata; określenie „jak u Zoszczenki” weszło w mowę potoczną, uczono go się na pamięć, cytowano i recytowano, a z prowincji raz po raz dochodziły sygnały o działalności pseudozoszczenków, dyskontujących popularność pisarza. (Podobno pewna łatwowierna dziewczyna dopiekała Zoszczence groźnymi listami, żądając, by spełnił dawane jakoby obietnice, i ustąpiła dopiero, gdy pisarz przesłał jej swoją fotografię…)

Jakby antycypując swój nieoczekiwany los Zoszczenko pisał jeszcze w r. 1919 w krótkim artykule poświęconym popularnej kiedyś pisarce Teffi:

„Chyba rzeczywiście robi się człowiekowi wesoło i beztrosko na duszy pod wpływem jej krótkich humorystycznych opowiadań. Co z tego, że pisarka tak poważnie i jakby z dumą uprzedza we wstępie: «W tej książce jest wiele rzeczy niewesołych» i «Łzy są perłami mojej duszy».I tak ludzie jej nie wierzą i śmieją się. Ach, ta śmieszna Teffi! (…) Jakież to dziwne zjawisko: pisarka mówi: – Przepraszam, ja się nie śmieję, moje opowiadania są smutne – a my jej nie wierzymy i śmiejemy się. I przecież śmiejemy się szczerze! (…) Tak więc sens opowiadań, ich osnowa jest smutna, często tragiczna, natomiast warstwa zewnętrzna – bezspornie śmieszna”.[5]

To samo działo się z utworami moralisty z powołania, Który został humorystą mimo woli; nie wierzono w jego smutek, nie sięgano do osnowy, cieszono się z tego, co na zewnątrz. Na fotografiach z tego okresu twarz Zoszczenki – śniada, o regularnych rysach i melancholijnym wyrazie, który utrwalił się bodaj od czasu zatrucia gazami na froncie – ma w sobie zdziwienie i zaskoczenie, jakby pisarz chciał i nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. Zmagał się ze swą reputacją, próbował być także zewnętrznie poważny; czytelnicy protestowali, nie życząc sobie zmiany emploi:

„– Wyobraźcie sobie, do czego doszło – konstatował pisarz – człowiek napisze na poważny temat nie takie znowu śmieszne opowiadanie, a publiczność się obraża: – My – powiada – chcieliśmy poczytać coś wesołego, a tu różne mądre rzeczy nabazgrano. Tak nie można! Nazwisko autora powinno mówić samo za siebie!”

Podobnie postępowała krytyka, oklejając pisarza poręcznymi etykietkami; miał być wyrazicielem poglądów ludzi, których przedstawiał, a których pochopnie określano wówczas jako „mieszczan”. To utożsamianie postaci i autora wprawiało pisarza w kolejne zdziwienie: „Dopiero teraz – pisał w r. 1929 do przyjaciela, Michała Słonimskiego – zaczynam rozumieć, za co mi (w ciągu ostatniego roku) wymyślają – za mieszczaństwo! Jestem zwolennikiem i miłośnikiem mieszczaństwa! Ładne rzeczy! (…) Niech to diabli, jak im wyjaśnić, o co chodzi? Temat mieszają z autorem. Nie mogę przecież do każdego opowiadania dodawać podręcznika poetyki… W ogóle kiepsko, Miszeńka. Nic śmiesznego. Wrzeszczą. Za coś tam piętnują. Człowiek się czuje jak bandyta i łobuz”.[6]

Trzeba było dłuższego czasu, żeby stwierdzić, że pisarz, wyłamawszy się z powszechnego dla wczesnych, porewolucyjnych lat zacietrzewienia, odsłonił jakąś część kondycji i biografii współczesnych – wcale niemałą przy tym. „Być może, żaden inny pisarz nie dał dla zrozumienia różnych aspektów naszego życia i naszego charakteru narodowego tak bogatych artystycznych – a więc prawdziwych – świadectw, jak Zoszczenko”[7] – napisał Konstanty Fiedin – ale dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych, na krótko przed śmiercią autora „Arystokratki”.

Tak, będąc lubiany, był Zoszczenko długo niedoceniany. Obyczaje społeczne łagodzili, korygowali, humanizowali – inni, operujący słowem z całkowitą powagą; Paustowski na przykład, pisarz znacznie niższego lotu, ale wydźwignięty wysoko właśnie przez rolę, jaką spełniał, zapotrzebowanie, które zaspokajał. Zoszczenko nie pouczał, nie podsuwał wzorców, a także nie kłuł zjadliwym sarkazmem, nie piętnował szyderstwem, jak zwykli to byli robić wielcy satyrycy-moraliści przeszłości. Jego obrazki miały tłumaczyć się same, miały działać przez zaprzeczenie, ukazując stany psychicznej dzikości, naiwności czy tępoty jako coś naturalnego, by sam czytelnik uznał je właśnie za nienaturalne. Był w tym czechowowski takt, cicha przewrotność, ironiczna z natury. Między Zoszczenką-autorem a jego tworzywem stoi zazwyczaj naiwny pośrednik, wyposażony w poczciwe cwaniactwo, dużą pewność siebie, powierzchowną ogładę i ów „chytreńki zmruż”, który Puszkin uważał za nieodłączną cechę rosyjskiego charakteru. Soczyste gadulstwo owych Siniebriuchowów, Kuroczkinów, Kolenkorowów zderza ich własne wyobrażenia i komentarze z wymową faktów; a spoza tego wszystkiego wyrozumiale uśmiecha się pisarz. Powstaje więc jakby podwójny cudzysłów ironii, którą Tomasz Mann uznał kiedyś za niezbędny warunek prawdziwej epiki, oznaczającej „…powszechną afirmację, która właśnie jako taka jest również powszechną negacją”[8]. Podobnie Dostojewski pisał, że „humor jest żartem głębokiego uczucia”. Zoszczenko był mieszkańcem skrzyżowania epok, świadkiem i uczestnikiem wielkich destabilizacji, które dawały w efekcie specyficzne i niezbyt trwałe małe stabilizacje przewartościowań, rodzących hierarchie wartości byle jakich i głęboki głód prawdziwych. Przyjął do tego wszystkiego dystans obserwatora, który, choć nieraz zaskoczony i zaszokowany, patrzy z trzeźwym zrozumieniem, wykluczającym możliwość zacietrzewienia. Stwierdzał – jak na owe czasy dosyć wyzywająco – „nie żywię do nikogo nienawiści – oto moja dokładna ideologia”. Znaczyło to także, że umiał ludziom współczuć. I – dyskretnie, taktownie, nieznacznie – próbował ich uczynić lepszymi. Była to właśnie postawa czechowowska. Ale trzeba było lat, by ją rozpoznać. Wczesnego Zoszczenkę uważano raczej za kontynuatora Gorbunowa i Lejkina, bezpretensjonalnych i bardzo niegdyś popularnych humorystycznych kronikarzy obyczajów. Bardzo wrażliwy, dla otoczenia często jakby wyobcowany, o powściągliwych odruchach – zupełne zaprzeczenie rubasznego wesołka, którego głosem przemawia w opowiadaniach – Zoszczenko podobno się za takie porównania obrażał. Miał rację.

*
Przedstawiony czytelnikom wybór ma przede wszystkim pokazać Zoszczenkę wczesnego, zdaniem piszącego te słowa, najświetniejszego literacko. Jest to Zoszczenko krótkich opowiadań, które zdobyły mu sławę – i Zoszczenko opowieści, które w drugiej połowie lat dwudziestych były pisane chyba również i po to, by zaatakować obiegowe sądy o ich autorze i wyraźniej pokazać, kim jest naprawdę. To właśnie za nie „publiczność się obrażała”, chcąc „poczytać coś wesołego” i żądając, by „nazwisko autora mówiło samo za siebie”. Zmiana tonacji i stylistyki jest tu wyraźna; znajdujemy się w kręgu tradycji petersburskiej „powieści urzędniczej” i „małych ludzi” Gogola i Dostojewskiego; westchnienia kancelisty Zabieżkina naśladują intonacje marzeń o płaszczu, pieszczonych przez Akakiusza Akakiewicza. Śmiechu tu coraz mniej, coraz więcej melancholii; bohaterów przytłacza powszedniość, ale nieobcy im jest lęk przed samą nieważkością ich istnienia, przed tym, że „wszystko w naszym życiu, wiecie, jest jakieś przypadkowe”. Mówi to Borys Iwanowicz Kotofiejew ze „Strasznej nocy”, porażony myślą, że jego muzyczny trójkąt może się okazać niepotrzebny; jaki sens ma wówczas jego życie? Strach zupełnej przemijalności każe Kotofiejewowi oznajmiać o sobie biciem w dzwony – to tak, jakbyśmy słyszeli ustokrotniony bełkot Bobczyńskiego, proszącego, by wspomnieć o nim najjaśniejszemu panu… Inny strach – nieprzystosowania – gna Iwana Biełokopytowa w opowieści „Ludzie” (nie ma jej w naszym wyborze) do lasu, każe temu potomkowi starej szlacheckiej rodziny szukać ratunku w zdziczeniu… Trudno tu i gdzie indziej odgraniczyć egzystencjalny smutek od treści całkiem konkretnych, ale czuć, że frasunki Zoszczenki gęstnieją, że komplikacje ludzkich losów, choć lekko, igraszkowo opisane, kryją dlań zgryzotę i że nie całkiem śmieszny jest dlań ów klasyczny dialog dwojga zakochanych:

– Wasia, jak pan sądzi, o czym śpiewa ten słowik?
– Żreć mu się chce i dlatego śpiewa.

Opowieści były dla Zoszczenki aktem odsłonięcia twarzy. Im dalej, tym twarz ta stawała się bardziej poważna. Ale błysk ironii, immanentnie obecnej, raz po raz powagę przebijał. Tak działo się w powieści „Przywrócona młodość”, będącej jakby próbą autoperswazji; Zoszczenkę trapiły odnawiające się dolegliwości o schizofrenicznym bodaj podłożu, chciał dowieść sobie i innym, że napiętym wysiłkiem woli można osiągnąć samouleczenie. Była to jego długotrwała obsesja; literackie eksplikacje tej autoterapii wypadały dwuznacznie, a ku końcowi sam los wykrzywił się bardzo ironicznie, już okrutnie, bo kiedy pisarz oznajmiał wielokrotnie i uroczyście, że czuje się całkiem uleczony – w ostatnich latach jego życia choroba – o podobnych objawach jak u Gogola – wzięła górę i skróciła jego dni. Przedtem próbował jeszcze optymistycznych diagnoz na temat kondycji ludzkiej – w „Niebieskiej księdze” – i znów wszystko, czego dotknął, zmieniało mu się w dwuznacznik, i, jak kiedyś Heine, mógł powiedzieć, że nie wie, „gdzie kończy się ironia i zaczyna niebo”. Starał się jednak w trudnych czasach żyć uczciwie, a kiedy po wojnie spotkały go niesłychanie ostre i niesprawiedliwe zarzuty, stawił im czoło mężnie i z godnością. Więcej: spytany po pewnym czasie, czy się z tymi zarzutami zgadza, publicznie zaprzeczył, co wymagało niemałej cywilnej odwagi i przyniosło mu niejedną zgryzotę.

Ci, dla których Zoszczenko mimo wszystko pozostał beztroskim wesołkiem z wczesnego okresu, winni się, być może, wmyśleć w opisaną przez Kornieja Czukowskiego ostatnią z pisarzem rozmowę.

„Mówił wolno, bezbarwnym głosem, z długimi przerwami, i strasznie było nań patrzeć, kiedy – stojąc już nad grobem – próbował z grzeczności udawać żywego, uśmiechać się, zadawać pytania.

Usiłowałem skierować rozmowę na jego utwory, ale machnął tylko ręką.
– Moje utwory? – powiedział swym powolnym i równym głosem. – Jakie moje utwory? Nikt już ich nie zna. Sam już zapominam o ich istnieniu.
I zmienił temat rozmowy.

Przedstawiłem mu pewnego młodego pisarza. Popatrzył nań smutno i powiedział, cytując samego siebie:

– Literatura to bardzo niebezpieczny proceder. Tak samo szkodliwy jak wyrób bieli ołowianej… W trzy miesiące później już nie żył”.[9]

Zoszczenko we wczesnych utworach w tym wyborze nie jest jeszcze tak smutny, odwrotnie – wolno przypuścić, że będzie śmieszył tak jak kiedyś, chociaż śmiech ten może być już mniej beztroski. Jest to spotkanie bynajmniej nie pierwsze, ale, jak się zdaje, szczególnie ważne. Przed wojną drukowano u nas bowiem Zoszczenkę w wielkich ilościach, ale też zszargano go kompletnie tanimi broszurkami i niedbałymi przekładami.

Mały wybór powojenny automatycznie z tych przekładów skorzystał i utrwalił stereotyp Zoszczenki-błazenka. Tymczasem nie dość że – jak starano się dowieść – jest to pisarz wielkiej rangi, moralista zafrasowany mizerią ludzkiej kondycji, jeden z najświetniejszych portrecistów swego czasu, który podniósł utylitarny, felietonowy genre do rangi wysokiej sztuki. Jest to również wyborny i wyrafinowany stylista, komponujący swój język w sposób syntetyczny: z nieporadnych zwrotów masy żołnierskiej, frazeologii agitacyjnych przemówień, żargonu biurokratycznego, leksyki romansów z życia wyższych sfer, która, niewprawnie używana, była dla plebejuszy symbolem awansu; wszystko to wymieszane i skontrastowane, poddane pozornej przypadkowości mechanicznych zbitek, dawało nieporównany efekt spontanicznej parodii i złośliwie doprowadzało w pobliże absurdu płaski maksymalizm, rozpowszechniony wówczas w potoczności.

„Czynię tak – tłumaczył Zoszczenko sens swych zabiegów – aby przynajmniej czasowo zapełnić ogromną przepaść między ulicą a literaturą”. Był zawsze bardzo skromny, zrobił znacznie więcej, ale też to, co zrobił, jest niezmiernie trudne do wyrażenia w innym języku i wymaga największego wysiłku. Tłumacz Zoszczenki musi być twórcą i wynalazcą. Wydana przed paroma laty w nowym przekładzie „Niebieska księga” pokazywała młodszym pokoleniom czytelniczym Zoszczenkę niejako „od pieca”, bo już w kształcie późnym. Tom niniejszy sięga ku początkom – tłumacze korzystają zarówno z zoszczenkowskich „Dzieł zebranych” (Sobranije soczinienij, 1929-1931), jak i – porównawczo – z wielu innych wyborów.

Czytelnik rozstrzygnie, czy uda się to powtórne wejście w polszczyznę pisarza niezwykłego i poddanego niezwykłym huśtawkom losu. Na początku był losu tego pieszczochem, ale robił co mógł, by zaprzeczyć własnej reputacji, i udało mu się to w zupełności: niedoceniony w tym, co było dlań najważniejsze, odebrał pod koniec pracowitego życia porcję tęgich batów, choć później chwalono go znowu, a szeroko czytano – zawsze.

Wolno mniemać, że będąc wielkim ironistą, umiał nie dziwić się niczemu. Także temu, że w czasie jego pogrzebu wybuchła nad trumną burzliwa dyskusja: czy właśnie wobec niego można użyć określenia „wielki”. Było w tym coś z przyjazdu pośmiertnego jego mistrza, Czechowa, w wagonie z napisem „ostrygi”; coś, co mogło patrzącego z góry Michała Michajłowicza przyprawić o zwykły, melancholijny uśmiech; coś, co przez wiele dziesięcioleci pokolenia czytelników określały słowami „jak u Zoszczenki”.

Andrzej Drawicz
posłowie do tomu opowiadań:
Punkt widzenia

[4] M. Zoszczenko O siebie, o kritikach i o swojej robotie [w] M. Zoszczenko „Statji i matierialy”, Leningrad 1928, str. 8-9.
[5] M. Zoszczenko N. Teffi, Jeżegodnik Rukopisnogo Otdieła Puszkinskogo Dorna, Leningrad 1974. str. 140-141.
[6] M. Słonimski, Kniga wospominanij, Moskwa-Leningrad 1966. str. 164.
[7] K. Fiedin, Pisatiel, iskussrwo, wremia. Moskwa 1957, str. 175.
[8] T. Mann Eseje. tłum M. Żurowski. PIW. Warszawa 1974, str. 371.
[9] K. Czukowski Michaił Zoszczenko, „Moskwa” 1969, nr 6, sir. 208

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.