Nie umarłem z głodu, ale rzadko kiedy byłem syty. Śniłem często o jedzeniu, a noce tego pamiętnego lata przynosiły wizje biesiad i obżarstwa: półmiski steków i baraniny, wjeżdżająca na tacach soczysta wieprzowina, ciasta strzeliste jak fortece, desery, gigantyczne salaterki owoców. Za dnia nieukojony brzuch wciąż o sobie przypominał, burcząc pod naporem soków trawiennych, szczując na mnie swą pustkę, i musiałem się zmagać ze sobą, by nie zwracać na to uwagi. Szczupły od zawsze, z upływem lata traciłem coraz więcej na wadze. Co jakiś czas chodziłem do apteki, by wrzucić grosik i się zważyć, by zobaczyć, co się ze mną dzieje.
Z siedemdziesięciu kilogramów w czerwcu schudłem do sześćdziesięciu trzech w lipcu, następnie do pięćdziesięciu pięciu w sierpniu. Wydawało się to niebezpiecznie mało jak na kogoś, kto ma metr osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. O wielu ludziach mówią „skóra i kości”, ale jest granica, za którą doznaje się poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Usiłowałem oddzielić się od własnego ciała, udając, że ono nie istnieje, i w ten sposób obchodziłem dylemat szerokim łukiem. Inni szli tą drogą przede mną i wszyscy odkryli to, co w rezultacie odkryłem i ja: że umysł nie góruje nad materią i gdy oczekuje się od niego zbyt wiele, natychmiast przypomina, że sam też jest fizycznością. Aby wznieść się ponad mą sytuację, musiałem więc wmówić sobie, że nie jestem realnym bytem, i w rezultacie cała rzeczywistość się rozchwiała. Przed moimi oczyma pojawiały się nagle przedmioty, których nie było w pobliżu, po czym znikały. Szklanka zimnej lemoniady, na przykład. Gazeta z mym nazwiskiem w nagłówku. Wujowski garnitur w nieskazitelnym stanie, leżący na łóżku. Pewnego razu zobaczyłem nawet siebie z przeszłości, błąkającego się po mieszkaniu, pijacko myszkującego po kątach w poszukiwaniu czegoś, czego nie mogłem znaleźć. Owe przywidzenia trwały ledwie mgnienie oka, ale potem dudniły we mnie całymi godzinami. Następnie zdarzały się okresy, kiedy po prostu traciłem więź z samym sobą. Przychodziła mi do głowy jakaś myśl, a gdy przestawałem śledzić jej tok i podnosiłem oczy, przekonywałem się, że zapadła noc. W żaden sposób nie mogłem odtworzyć straconych godzin.
Kiedy indziej łapałem się na tym, że przeżuwam wyimaginowane jedzenie, palę wyimaginowane papierosy, puszczam ustami kółka. To chyba były najgorsze chwile, albowiem uświadomiłem sobie, że nie mogę dłużej być pewnym samego siebie. Umysł ulatywał i nie miałem jak go powstrzymać. Większość symptomów pojawiła się dopiero w połowie lipca. Przedtem sumiennie przeczytałem ostatnie książki wuja, po czym sprzedałem je Chandlerowi. Im jednak bliżej byłem końca, tym większy kłopot sprawiała mi lektura. Czułem wprawdzie, że wzrok nawiązuje kontakt ze słowami wydrukowanymi na papierze, ale nie docierał już do mnie ich sens, żadne znaczenia nie rozbrzmiewały echem w mej głowie. Czarne znaki całkowicie mnie dezorientowały, wydawały się arbitralnym zbiorem kresek i zakrętasów, które nie tchnęły niczym prócz własnej niemoty.
Tak więc w końcu przestałem nawet udawać, że rozumiem, co czytam. Wyjmowałem książkę z pudła, otwierałem ją na pierwszej stronie, po czym przesuwałem palcem wskazującym po górnym wierszu. Dobrnąwszy do ostatniej litery, przeskakiwałem na drugi rząd, potem trzeci i tak aż na sam dół strony. W ten sposób skończyłem lekturę wujowskiego księgozbioru: niczym ślepiec czytający brajlem. Skoro nie potrafiłem widzieć słów, chciałem ich przynajmniej dotykać. Było już wtedy ze mną na tyle źle, że wydawało mi się to sensownym rozwiązaniem. I tak poznałem palcami wszystkie słowa, a zatem zyskałem prawo do ich sprzedaży.
Paul Auster, Księżycowy pałac
tłumaczenie: Robert Sudół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.