Co
wieczór kilka stroniczek z pisanych ołówkiem dzienników L. Biorę
któryś na chybił trafił. Teraz czytam kwiecień 1967 roku,
likwidacja nowojorskiego mieszkania, przeprowadzka do Salerno.
Cudowny jest w tych dziennikach niemy dialog, gdy
zapisywała wszystko, ale dla kogo? Okazało się, że dla mnie.
W każdym człowieku jest jakaś nadwyżka, która ujawnia się
dopiero po śmierci. Umarła rok i osiem miesięcy temu. Nocą nie
pojawia się już hot-line. Zmarli też się oddalają, nie
tylko żywi. Bóg, jeśli jest, milczy. Wiele myślę o Bogu.
Jaki może być, jeśli jest? W żadnym wypadku nie taki, jakim go
przedstawiają religie. Berzsenyi jest dokładniejszy. „Dla
naszych oczu On nieogarniony".
Śmierć
jest całkiem blisko, czuję jej zapach. Ale jeszcze ciągle trzymam
się życia.
27 sierpnia
Głos
L. nocą. Hot-line po długiej przerwie. Mówi spokojnie, bez emocji,
z bardzo daleka. Ani słowa o Janosu. Może „nie wolno". W
nocy, podczas czytania, jakby odezwał się Roger. Może
zapiszę. „Napisać" nie umiem, najwyżej zapisać, jakby ktoś
mi dyktował. Ten „ktoś" kilkakrotnie odezwał się w
moim życiu. Nie ma imienia ani twarzy. To inna „literatura".
28 sierpnia
Dziennik
L., maj 1967 rok. Pakowanie się. Likwidacja piętnastu nowojorskich
lat. Piętnaście lat w mieście, w którym do niczego nie potrafiłem
się przywiązać. Całkowita klęska, ludzka i literacka. Nie
opublikowałem ani linijki po angielsku, wszędzie spotykałem wrogość
szumowin, pasożytów. Wyjazd był całkowitą klęską i
jednocześnie ulgą.
29
sierpnia
Pewien
aktor zmarł nad ranem, we śnie, w wieku osiemdziesięciu jeden lat.
Od dłuższego czasu po raz pierwszy czuję szczerą zazdrość.
1
listopada
W
półśnie odczytywanie listy nazwisk. Jej wniosek - całkowita
samotność. Odeszła L., odszedł Kristófka. Pół roku temu Janos.
W ciągu minionych dwóch lat cała moja rodzina - trójka rodzeństwa.
Z pisarzy, dziennikarzy, znajomych z mojego pokolenia nikt już nie
żyje. Jestem całkowicie samotny, jak musiał być samotny
Hess, przywódca nazistowski, który w tych dniach zmarł w
Spandau, po czterdziestu latach zamknięcia w pojedynczej celi. I w
tej ostatecznej, bezwzględnej samotności ciągły strach, że
przegapię chwilę, w której będę jeszcze w stanie działać
i zapobiec stanowi bezradności, długiego szpitalnego
umierania. Czasem głos L., kiedy w ostatnich miesiącach,
niewidoma, bezwładna, gładząc brzeg prześcieradła
powtarzała: „Jak powoli umieram". A jednocześnie żadnego
pragnienia śmierci. I żadnego strachu przed śmiercią. Raczej
strach przed życiem. Całość jednak, per saldo, była cudowna.
Marai,
Dziennik
Tłumacz:
Teresa Worowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.