Jest jak osoba – tutaj i wszędzie. Jak miłość, mądrość, śmierć i chwila. Lecz nie jest chwilą. Śmiercią, mądrością, miłością, osobą. Lecz jest. Wewnętrznym korzeniem wrasta i wyrasta. Strumieniem, w który czółno moje wpływa.
Pierwszą rzeczą, którą robi człowiek zrodzony z niewiasty, jest wdech. Ostatnią – wydech.
Chcę mówić o sprawie naprawdę wielkiej. Co jednak począć wobec niewypowiadalnego? Jak wypowiedzieć to, na co nie ma słów, bo nie może być, w żadnym z języków ludzi i aniołów?
Trzy są drogi takiego mówienia (i droga czwarta – ale nie uprzedzajmy wypadków...). Po pierwsze język adoracji – droga wywyższenia, via eminentiae. Alleluja i hosanna, i sanctus sanctus sanctus. Po drugie język zaprzeczenia, droga negacji – bo skoro nie da się powiedzieć, czym jest to, o czym mówić się chce, to mówić trzeba, czym nie jest, skoro dlaczegoś mówić się musi. Droga trzecia – ulubiona ścieżka wariatów, poetów i mistyków – język metafory i paradoksu. Credo quia absurdum (Eriugena: Albowiem niewiedza o Nim jest niewypowiedzianym pojmowaniem; Augustyn: lepiej zna się Go – nie znając (...) niewiedza o Nim jest prawdziwą mądrością).
Nigdy w życiu sam z siebie nie napisałbym tekstu o wyobrażaniu sobie Boga. Nie śmiałbym nawet wpaść na pomysł. To wszystko przez nią – koleżankę znajomej. Pewnego razu przyszła do mnie i mówi: pomóż. Kazali mi napisać na temat. Ty chodzisz do kościoła i pisać umiesz. No weź mi pomóż! Co było robić? Siadaj, koleżanko. Też wam temat wymyślili na tym waszym zarządzaniu i marketingu! Herbatka? Ile cukru? No to myślimy.
Wyobrażać sobie Boga? No ale kto ja jestem, żeby sobie wyobrażać Boga? Głupek, błazen? A może Nadbóg jakiś, przełożony Pana Boga? No bo skąd miałoby się wziąć wyobrażenie Boga? Z obserwacji? Z rozumowania? Na czym by to miało polegać? Siadam na krześle, zamykam oczy – i jazda? Zaczynam coś widzieć? „Oczyma duszy”? No bo wyobrażanie sobie to zdaje się coś takiego, coś, co robi umysł, produkowanie myślą czegoś, co wyobrażeniem nazywam, z czegoś, co z pamięci dobywam, przekształcam, przeinaczam, abstrahuję. Z obrazów i słów. Bo to chyba idzie tak: najpierw jest percepcja – wzrok, słuch, dotyk i tak dalej – która jest jakby szuflą, a za pomocą tej szufli napełnia mi się magazyn pamięci. A potem z tego magazynu mogę brać sobie to, co tam mam, i składać sobie z tego wyobrażenia. No to niech mi ktoś powie, z czego miałbym sobie poskładać wyobrażenie Boga? Przecież Bóg jest Inny! Nie można Boga myślą wyprodukować z przeinaczonych obrazów i słów. Boga wyprodukować?!
Wyobrażać to sobie mogę smak chałwy. Mogę wyobrażać sobie, co bym powiedział babie, co wzięła zaliczkę za te drzwi, i zniknęła na zawsze. Mogę sobie wyobrażać, jak kroczę po czerwonym dywanie, by odebrać statuetkę Oskara za najlepszą rolę męską. Jak miotam się po Atlantyku na tratwie z karbidu. Jak w kapciach ze styropianu biegam po gigantycznej salaterce z budyniem. Bo wszystkie te wyobrażenia składają się z kawałków, które znam, które widziałem, o których słyszałem albo czytałem. A moja wyobraźnia, by Boga wyobrazić, który przecież jest Inny, musiałaby zrobić Go z niczego (rewanżując się za to, z czego On zrobił mnie). A rozum musiałby wyrozumować coś rozumniejszego niż on sam.
A jednak był ktoś pierwszy, kto wyobraził sobie, że Ziemia jest kulą, że można rozbić atom, że suma kwadratów przyprostokątnych równa jest kwadratowi przeciwprostokątnej, że i = √-1, że przestrzeń może mieć jedenaście wymiarów… Przez tych wszystkich Galileuszów i Einsteinów coraz mądrzejsza ludzkość jakby Bożymi myślami myśleć zaczyna. Człowiek jakby do rozmiaru Boga urasta. A przecież z drugiej strony są też tacy, którzy Boga do człowieka sprowadzić by chcieli. Emil Durkheim mówił, że Bóg to symboliczna personifikacja człowieczeństwa w jego wymiarze społecznym. Inaczej mówiąc: człowiek, przeczuwając niejasno istnienie społecznych sił, czegoś w rodzaju mocy zbiorowości, przewyższających go jako istotę pojedynczą, nadał tym swoim przeczuciom miano Boga. A Zygmunt Freud ogłosił, że Bóg to projekcja kompleksu winy spowodowanego prehistorycznym zabójstwem przodownika stada przez młodych samców. Religijność to rodzaj społecznie tolerowanej nerwicy. Ludwig Feuerbach wyjaśnia, że idea Boga jest metaforą potęgi tkwiącej w człowieku (o którym powiedział, że „jest tym, co zje”). Richard Dawkins woła, że Pan Bóg to memetyczny socjobiologiczny (oczywiście: samolubny) wirus.
Boga człowiekiem zastąpić? To – za przeproszeniem – tak, jakby zamienić mercedesa na dzwonek od hulajnogi.
Wyobrażanie sobie Boga to rzucanie się z motyką na słońce. Ryzykowna akcja, trud daremny, choć może nie bezsensowny. Nie zmieszczę Boga w swoim wyobrażeniu, oceanu w dzbanie. Ale może dzban, który spróbował w sobie zmieścić ocean, jest jakiś inny, szlachetniejszy? Godny podziwu jak don Kichot? Jak Polak, co z szabelką na czołgi się rzuca?
Przyszła koleżanka znajomej, zarządzanie i marketing, i mówi: no weź mi pomóż. No dobra, siadaj. Zaczniemy może tak: przystojny opalony w jedwabnej białej todze, ze świecącą cerą jak z reklamy kremu do opalania i z siwą czupryną jak stary Cartwright z „Bonanzy”. Widziałaś takiego w gazetce „Przebudźcie się”. Oferuje kartę kredytową z symbolem nieskończoności. Daje mata w pierwszym posunięciu, przelatujących planet słychać gwizd. Nie? Falstart?
No to inaczej: oto starzec z długą siwą brodą, spływającą z tronu na szczycie aż do stóp góry, tron z lodu, góra, milionkrotna iglica katedry, szkli się w blasku wirujących aureol. Starzec jest taki mądry, że zaniechał działania, bo mądrość absolutna jest znieruchomieniem u kresu. Wicher wieje, starzec jest niedosiężny, oślepiający. Słońce jest cieniem Jego blasku.
Ale to za mało. Więc może nie starzec, może dziecko. Mały nagi chłopczyk na brzegu morza. (Spotkał go raz Mistrz Eckhart, zaprowadził do swojej celi i powiedział:
– Weź szatę, którą tylko chcesz.
– Wtedy nie byłbym królem.
I znikł). Do miejsca, gdzie stoi, nie wiodą żadne ślady. Fala czule obmywa mu stopy, wiatr go pieści, a on wymachuje patykiem. Patyk w górę – rodzi się wszechświat, patyk w dół – uderza piorun, patyk w górę – poczyna się poeta, patyk w dół – niebo czarne jak krew… Chłopczyk się śmieje. Cisza jest echem jego śmiechu.
Ale i to za mało. Więc tak: wyobraź sobie sześcian z ołowiu wielki jak masyw Tatr. Raz na sto lat przelatuje obok matka gęś, muska ołów skrzydłem. Czas potrzebny gęsi, by zetrzeć ołów do dna, to jedno westchnienie Boga albo jeden interwał między uderzeniami Jego serca. Jeżeli promień ogromnego Wszechświata pomnożyć przez liczbę atomów, z których jest zbudowany, to otrzymana wielkość czym będzie? Będzie promieniem Bożej źrenicy, zwężonej od zapatrzenia w jasności promieniste, niebiańskie rosy czyste. Tak wielki jest Bóg. (Gershom Scholem przytacza rozważanie z obszaru mistyki Merkawy – Tronu Boga – zgodnie z którym podeszwy Bożych stóp mierzą 30 milionów parasangów. A jeden parasang to trzy mile, mila zaś ma 10 000 łokci, łokieć ma trzy Jego piędzi, a jedna Jego piędź obejmuje cały świat. Nim zamknę nawias, dodam, że Merkawa to dziś także nazwa czołgu produkcji izraelskiej). Lecz Bóg nie tylko jest wielki. Jeżeli ogromny Wszechświat byłby wielkości elektronu, to Bóg szybuje pomiędzy ziarenkami piasku w tym pomniejszonym Wszechświecie. Tak mądry, że niepojęty nawet sam dla siebie. Właśnie napisał list i śle go do ciebie, puszczając białe gołębie, jednego po drugim. Lecz ich droga jest daleka, przestworza to otchłań pełna wichrów, mgieł i żarłocznych jastrzębi. A ty siedzisz przy oknie i roisz o nim, daremnie wpatrując się w zmierzch. Nicość jest nieskończonością jego jedyności.
Na zajęciach z religii dzieci mają taki sposób dręczenia katechetek (pamiętasz? – sama to robiłaś): „Czy Wszechmogący może stworzyć tak ciężki kamień, że go nie udźwignie? tak wysoki płot, że go nie przeskoczy? tak szerokie morze, że go nie przepłynie? Czy umie wymyślić tak trudne pytanie, że na nie nie odpowie?”. Pani katechetka złości się, bo myśli, że to są pytania przeciwko Bogu (a co gorsza – przeciwko niej). I złości się na siebie, że się złości. I dramat gotowy. A przecież to są bardzo dobre pytania, na które są bardzo proste odpowiedzi. Owszem, Wszechmogący może stworzyć tak ciężki kamień, że go nie udźwignie. Bo jest Wszechmogący. I może ten kamień udźwignąć – bo jest Wszechmogący. Stoi ponad myśleniem, ponad logiką, ponad rozumem. Jest słowem i milczeniem. Treścią milczenia i ciszą słowa. Tym, który jest, i wielkim nieobecnym. Tym, którego Imienia nie wolno wypowiadać, i tym, którego Imię wypowiadam w każdej sekundzie mojego życia: wdech (jh) – wydech (vh), wdech – wydech, wdech – wydech, jh - vh, jh - vh. Między pierwszym wdechem człowieka zrodzonego z niewiasty a ostatnim wydechem umierającego – całe życie jest bardziej lub mniej wyraźnym wypowiedzeniem Imienia, mniej lub bardziej donośnym wołaniem Boga.
Płomień i skała: kiedy myśl jest ogniem, który płonie, płomień przenika kamień, i kamień nieprzenikniony otwiera się na żar, wtedy żar zapładnia kamień, by zrodził ciszę, i kamień, żarliwie brzemienny, jest ogniem, który znieruchomiał. Płomieniem zamienionym w ciężar.
Biernie działa i aktywnie trwa. Blask i noc ciemna.
Język paradoksu: kiedy niemożliwe jest rzeczywistym, wówczas realność, obnażona z pozoru, staje się nicością. Filozofowie nazywają to aporią. Miejscem nie do przejścia. Ale dla niektórych z nich aporia to drzwi do prawdy. Dla Eriugeny, co w dziewiątym wieku był nadwornym myślicielem u króla Franków Karola, zwanego Łysym. Dla Simone Weil, która w latach wojny projektowała nową lepszą Francję dla de Gaulle'a (też Karola). Sprzeczności nie nazywaj murem, lecz bramą. Operacje logiczne na Bogu nieuchronnie do niej prowadzą. Logiczną konsekwencją tezy o istnieniu Boga jest circulus vitiosus, błędne koło. Konsekwencją tezy o nieistnieniu jest regressio ad infinitum, nieskończony upadek.
Ponadniepoznawalny wszechniebyt.
Ale to jeszcze za mało.
Jest Człowiekiem przybitym do krzyża, niewinnym skazańcem, który przewędrował wszystek ból, do dna upokorzonym, wystawionym na wyśmianie w szacie z plwocin i krwi. Który nawet wtedy nie zakończył swej drogi, poszedł jeszcze dalej, jeszcze niżej, stał się chlebem, pokarmem. Czymś do jedzenia! I który – to już najbardziej przeraża – mówi do mnie, żebym szedł za Nim, szedł Jego drogą, nie szukając pociechy. No z jakiej racji On mnie tak szanuje?
Jest jakaś głęboka, przez samych autorów nieprzeczuwana racja w opiniach, które głosili na temat chrześcijan starożytni Rzymianie: chrześcijanie to sekta ateistów, czcicieli głowy osła, obłąkanych głupców, szalonych wyrzutków uprawiających rytualny kanibalizm. Szaleństwo miłości, niebaczące na siłę ciążenia. Uwaga – starożytni Rzymianie wracają, i wiodą tresowane lwy.
Wyobraź sobie, że kiedy umrzesz, wtedy Go zobaczysz. Ujrzysz Go całego, nieskończonego. Zapatrzony w ten blask doznasz nieprzemijającej radości, nieporównywalnej z żadną ziemską rozkoszą. A On, tak wielki, nieskończenie większy od ciebie, będzie też od ciebie nieskończenie daleko. I to On będzie tą odległością. Otchłanią. Twoje zapatrzenie będzie tęsknieniem wciąż większym, wciąż coraz głębiej przez Niego spełnianym. Jego miłość pociągnie cię ku sobie, w ten blask. Twój lot ku Niemu będzie coraz szybszy, z wciąż – w nieskończoność – rosnącą bliskością, z wciąż – w nieskończoność rosnącą tęsknotą i radością, której najmniejszy ułamek, tu, na ziemi, natychmiast by cię zabił. I tym właśnie będzie wieczność: nieskończonym przyciąganiem ciebie, skończonego, ku nieskończoności. O tym należy milczeć.
Jak wyobrażam sobie Boga? Jest chłodną dłonią na czole umierającego. Bólem. Ulgą, gdy mija ból. Wszystkim, czym zechce. Patykiem znalezionym i porzuconym przez Zosię, wtedy, na plaży.
Wojciech Czaplewski
Źródło →
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.