sobota, 4 października 2025

Franciszek Fiszer

 

1860–1937

Poeta biesiady, maestro absurdu

– Nie będzie porządku w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 tysięcy szubrawców – stwierdza Franc Fiszer w toku biesiadnej dysputy.

– Czy jest ich aż tylu? – ktoś pyta.

– Nie szkodzi. W razie potrzeby dobierzemy z uczciwych – pada natychmiastowa odpowiedź.

Błyskawiczne i błyskotliwe riposty to jego specjalność, zwłaszcza podczas intelektualnej potyczki i przy dobrze zastawionym stole. Wtedy wena służy mu najlepiej, jest bowiem smakoszem, słynie z niepohamowanego apetytu i niebywałej pojemności żołądka. Stąd jeden z jego wielu przydomków – „Gargantua”. W światku warszawskiej cyganerii artystyczno-literackiej Dwudziestolecia Fiszer to postać w jednym egzemplarzu, nie do skopiowania. Legendarna już za życia.

Niezwykła była też jego aparycja, gdy już nabrał tuszy i wieku, a pożegnał się z urodą i wdziękiem efeba. W młodości, gdy studiował filozofię w Lipsku i tańczył kotyliona na balach, był takim gładyszem, „śmigłym jak gonna sosna”, że zawrócił ponoć w głowie jednej z saksońskich księżniczek. I to do tego stopnia, że stanowczo poproszono go o zniknięcie z jej horyzontu, przez co nie ukończył studiów.

Księżniczce trudno byłoby go po latach rozpoznać. Rubinsteinowi skojarzył się z postacią hiszpańskiego hidalga z obrazu Velasqueza. Wciąż postawny, ale przy tym korpulentny, Ogromny brzuch, na dyniastej głowie o wiele za mały kapelusik, małe oczka za szkłami binokli, gęste wąsiska, a w butonierce sfatygowanego surduta czerwony goździk. Obfitą pierś pokrywa rozłożysta broda. Franc nie pozwala jej siwieć. Farbowana, przybiera gamę barw: pierwotna czerń, blaknąc, potrafi przejść w rdzawą zieleń, gdzieniegdzie w lekki seledyn, przetykany srebrzystymi pasemkami.

Pewnego razu, gdy Fiszer, po sutym proszonym obiedzie zadrzemał w fotelu, ową świeżo pofarbowaną fiksatuarem brodę wylizał mu pedantycznie ukochany charcik gospodarzy. I śmiertelnie się zatruł. Zmartwiło to bardzo Franca, bo mimo potężnej postury i tubalnego głosu był wrażliwy i łagodny (wychodził z domu, gdy miano uśmiercać karpie na święta). Żal mu było pieska, a poza tym przypuszczał, że stracił bezpowrotnie jedną ze swych kulinarnych przystani, bo żywił się wyłącznie na koszt przyjaciół i znajomych – bądź u nich w domach, bądź w restauracjach.

Był już wówczas bankrutem, nie miał własnego domu ani rodziny, nie pracował i nie zamierzał „hańbić się” jakimkolwiek płatnym zajęciem. Po ojcu odziedziczył wprawdzie pokaźny folwark ze sporym lasem w pobliżu Ostrołęki, ale szybko go przehulał. Majątek rozparcelowano za długi, a las wycięto do imentu, wskutek czego okoliczni chłopi podobno zapadli endemicznie na agorafobię, czyli lęk otwartej przestrzeni.

Od tamtej pory na jesień i zimę przygarniano Fiszera w rozmaitych podlaskich i mazowieckich dworach. Kiedy zaś w kwietniu, po ostrożnym wysunięciu ręki przez lufcik stwierdzał, że jest już dość ciepło – przenosił się do Warszawy. Mieszkał kątem to tu, to tam, a wprowadzając się, za cały ekwipunek miał owinięte w gazety kołnierzyki oraz koszulę nocną. I, naturalnie, zawsze trochę książek, które pożerał równie łakomie jak sztufadę duszoną w białym winie.

W stolicy poruszał się jedynie w obrębie Śródmieścia, pomiędzy tymi samymi kawiarniami i knajpami, wyłącznie „dryndą”, bo do taksówki się nie mieścił. Zawsze bez grosza, brał od kogoś złotówkę na dorożkę – nigdy więcej, znaczniejszych pożyczek nie zaciągał.

Figura tak oryginalna musiała prowokować różne przydomki. Nazywano Fiszera „Zagłobą w tużurku” (bo łgał jak najęty), „ostatnim mohikaninem cyganerii”, a także „namiestnikiem Woltera na Mazowsze”, wreszcie „Sokratesem w skórze Falstaffa” lub „Diogenesem bez beczki”.

Dwa ostatnie określenia wynikły oczywiście z namiętności Franca do filozofowania, ale wyłącznie mówionego. Tak samo jak Sokrates i Diogenes nie napisał w życiu niczego (prócz niewielu listów), nie splamił się nigdy przelaniem na papier owych zaprzątających mu głowę „niesłychanych kombinacji myślowych w badaniu zagadnień bytu”. Mimo to jego sylwetka figuruje w Polskim słowniku biograficznym Władysława Tatarkiewicza oraz w ułożonym przez Leszka Kołakowskiego haśle w słowniku pisarzy Filozofia w Polsce.

Zasadniczo sam Fiszer nie uważał się za filozofa, uprawiał raczej tak zwane filozofowanie, ale miał się przede wszystkim za metafizyka (czasem nawet za autora nowej religii). Twierdził, że wymyślił własny system metafizyczny. Mocniej nagabywany, nie radził sobie jednak z wyjaśnieniem, na czym właściwie polega istota tego systemu. Gubił wątek, improwizował i w końcu zasłaniał się jakimś dowcipem. Dla dociekliwych miał przygotowaną na tę okoliczność formułkę. „No dobrze, proszę pana – mówił – ale czy chaotyczne kombinacje efemerycznych pryncypiów są w stanie zdeterminować neutralną cywitatywę absolutu dobrego i złego? Bo od tego ostatecznie wszystko zależy”.

Kiedy jakiś młodzieniec z prowincji chciał się dowiedzieć, co w gruncie rzeczy robią metafizycy, Franc – wyraźnie dotknięty – odparł, że nic. „Czy to możliwe? A gdyby tak wszyscy ludzie nic nie robili...” – zdziwił się interlokutor i usłyszał w odpowiedzi, że od „wszystkich” tak „trudnej” rzeczy nikt nie wymaga. Indagowany dalej, po czym można poznać metafizyków, skoro nie pracują, Fiszer odpalił bez namysłu: „To bardzo proste: nie są meldowani”.

Nawet bez starań o przeniknięcie zagadki egzystencjalnego programu Fiszera, da się z pewnością powiedzieć, że był to nałogowy humorysta z przegięciem w stronę absurdu i purnonsensu, nie pozbawionym jednak drugiego dna.

Gdy chowano do grobu znanego aktora Mieczysława Frenkla, jedna z jego koleżanek zadała szyku kapeluszem ze strusich piór, suknią z czarnej mory i naszyjnikiem z pereł, uzbroiwszy się nadto w dorodny bukiet białych chryzantem. Po egzekwiach Franc ucałował z rewerencją jej urękawicznioną dłoń, mówiąc: „Była pani niewątpliwie królową dzisiejszego pogrzebu”.

Często przytacza się anegdotę o jego sporze z Wieniawą, który zachwycał się modnym wówczas Proustem. Po oświadczeniu, że to żaden genialny mistrz detali, ale grafoman i tuman, Fiszer skonkludował, że ma nad swoim rozmówcą tę decydującą przewagę, że Prousta nie czytał.

Raz po raz dawał też Franc upust swej nieposkromionej, fantazji, rodem z barona Münchausena. Wspominał, jak go w lesie oblegały wilki wokół drzewa, na które się przed nimi schronił. W końcu spadł i bestie go rozszarpały. „Została mi tylko ta fajeczka” – kończył ze smutkiem, postukując cybuchem w blat stołu.

Po obejrzeniu baletowego występu Siergieja Lifara oznajmił z nutką wyższości: „A u mnie we dworze stuletni sługa, niejaki Makar, wspaniale tańczył kozaka, skakał szalenie wysoko w górę, po czym niesłychanie wolno opadał”.

Krzywdząco tanim uproszczeniem byłoby sprowadzanie osobowości Fiszera do postaci pieczeniarza, próżniaka, wesołka i blagiera. Znamienne, że nie miano mu za złe jego trybu życia, przeciwnie, chętnie go ugaszczano i był duszą każdego towarzystwa. Swadą, erudycją, ciętym dowcipem, wystrzałami paradoksów i heretyckimi tyradami wywoływał śmiech, ale nie tylko pusty.

Trzeba pamiętać, że obracał się w środowisku ludzi nietuzinkowych i obdarzonych talentem – poetów, literatów, malarzy, aktorów – ciesząc się ich aprobatą. Spotkania z nimi stawały się rodzajem podniecającej przygody intelektualnej, buzowały inspiracją, twórczym fermentem. Nie darmo Boy nazywał Fiszera „dziełem sztuki”. Bawił także, owszem, ale i pobudzał myślowo, a bywało, że pokazywał pazur konesera i w kozi róg zapędzał autorytety.

Doświadczył tego na własnej skórze nawet Żeromski. Z natury mrukliwy, kiepski mówca, jąkał się przy stoliku w cukierni, próbując objaśnić zamysł postaci Ewy Pobratyńskiej, bohaterki Dziejów grzechu. „Bredzisz, Stefanie” – przerwał mu zniecierpliwiony Franc i ku zachwytowi pisarza znakomicie wytłumaczył zebranym, o co w powieści chodziło.

Fiszer, będąc niepowtarzalnym wytworem swej epoki, był najprawdziwiej sobą w atmosferze, jaką stwarzał swoją obecnością, i w środowisku, które poddawane było jego promieniowaniu. Poza tym obrębem nie znajdował raczej zrozumienia. Jego bon moty i riposty wyrwane z kontekstu traciły sporo blasku. Nie znosiły eksportu, niczym niektóre tropikalne owoce.

Ci, którzy byli z nim blisko, podejrzewali, że za rubaszną, rabelaisowską maską i niewzruszoną pewnością siebie kryje się drugi, wcale niewesoły Fiszer.

Wprawdzie zawsze starał się trzymać fason, nigdy się nikomu nie wywnętrzał, nie uskarżał się na nic. Szczycił się dumnie poczuciem absolutnej wolności, znosząc swoją tułaczą mizerię z godnością zesłanego przejściowo na wygnanie monarchy, ale miewał okresy towarzyskiego wyciszenia i smutnej wewnętrznej emigracji.

O czym wtedy posępnie myślał? O samotności? O upokorzeniach niedostatku? O zagubieniu się w gąszczu własnej dialektyki? O śmierci, którą uważał tylko za etap swego życia?

Tego już nikt się nie dowie. Zmarł po udarze i kilkudniowej agonii w stanie całkowitej świadomości, każąc sobie recytować Baudelaire’a i Tuwima.

Słonimski poświęcił mu spory fragment w poemacie Popiół i wiatr. W końcowej zwrotce napisał:

Franc Fiszer, trochę żarłok i trochę gaduła,

Opryskliwy jest nieco, kiedy dobrze nie zje,

Lecz zawsze ten warszawski pyszny Gargantua

Cięty był i dowcipny, czuły na poezję.

Jeśli Bóg humor ceni, to w niebie Franciszek

Co dzień zupę ma dobrą i pełny kieliszek.

Na kamieniu nagrobnym Franca pod nazwiskiem dodano jedno słowo – Myśliciel.


Jerzy Chociłowski 

Talia niezwykłych postaci II RP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.