niedziela, 12 maja 2024

Nastazja Filipowna

 Nastazja Filipowna wzięła w rękę paczkę.

– Gańka, przyszła mi pewna myśl do głowy; chcę cię wynagrodzić, bo dlaczego ty masz wszystko tracić? Rogożynie, czy on się zaczołga na Wasiljewską za trzy ruble?

– Zaczołga się.

– Więc posłuchaj, Ganiu, chcę po raz ostatni spojrzeć na twoją duszę, męczyłeś mnie przez trzy miesiące; teraz na mnie kolej. Widzisz tę paczkę, jest w niej sto tysięcy! Za chwilę rzucę ją na kominek, w ogień, tu przy wszystkich, wszyscy są świadkami! Jak tylko ogień całą ogarnie… podejdź do kominka, i bez rękawiczek, gołymi rękami, wyciągnij paczkę z ognia! Wyciągniesz… twoje, całe sto tysięcy twoje! Odrobinkę poparzysz sobie paluszki… ale przecież to sto tysięcy, pomyśl tylko! Czyż to trudno wyciągnąć! A ja duszą twoją się nacieszę, jeśli ty po moje pieniądze w ogień pójdziesz. Wszyscy są świadkami, że paczka będzie twoja! A jeśli nie pójdziesz po nią, wszystko się spali; nikogo nie puszczę. Precz! Wszyscy precz! Moje pieniądze! Wzięłam je od Rogożyna za noc dzisiejszą. Rogożyn, czy moje te pieniądze?

– Twoje, pociecho! Twoje, królowo!

– Więc wszyscy precz, robię, co mi się podoba! Fierdyszczenko, niech pan poprawi ogień!

– Nastazjo Filipowno, ręce odmawiają posłuszeństwa – odpowiedział oszołomiony Fierdyszczenko.

– E-ech! – krzyknęła Nastazja Filipowna, schwyciła szczypce, poruszyła dwa tlejące polana i jak tylko wybuchnął płomień, wrzuciła weń paczkę.

Głośny krzyk rozległ się dokoła; wielu przeżegnało się nawet.

– Oszalała, oszalała! – wołano dokoła.

– Czy… czy, nie powinnibyśmy jej związać? – szepnął generał do Pticyna. – Przecież ona zwariowała, zwariowała! Zwariowała!

– N-nie, to może niezupełne wariactwo – szepnął blady jak płótno i trzęsący się Pticyn, nie mogąc oczu oderwać od tlącej się paczki.

– Wariatka? Przecież to wariatka? – nalegał generał na Tockiego.

– Mówiłem panu, że to kobieta z „kolorytem” – mruknął też trochę blady Atanazy Iwanowicz.

– Ależ przecież to sto tysięcy!….

– Boże, Boże! – słychać było dokoła. Wszyscy skupili się dokoła kominka, wszyscy chcieli patrzeć, wszyscy krzyczeli… Niektórzy weszli nawet na krzesła, żeby patrzeć ponad głowami. Piękna Niemka uciekła.

– Pani! Królewno! Wszechpotężna! – jęczał Lebiediew, czołgając się na kolanach przed Nastazją Filipowną i wyciągając ręce do kominka – sto tysięcy. Sto tysięcy! Widziałem na własne oczy; przy mnie pakowali! Pani! Miłosierdzia! Każ mi iść w komin: cały wejdę, całą moją siwą głowę w ogień włożę!… Chora, kulawa żona, trzynaścioro dzieci… głodny jestem, Nastazjo Filipowno! – i wyjęczawszy to wszystko, czołgał się do kominka.

– Precz! – krzyknęła Nastazja Filipowna, odpychając go – rozejdźcie się wszyscy! Ganiu, cóż ty tak stoisz! Nie wstyd ci? Dalejże! Twoje szczęście!

Ale Gania zbyt już dużo wycierpiał tego dnia i tego wieczoru i do tej ostatniej i niespodziewanej próby nie był zupełnie przygotowany. Tłum rozstąpił się przed nim i Gania stanął oko w oko z Nastazją Filipowną, o trzy kroki od niej. Stała przy samym kominku i czekała, nie spuszczając z niego ognistego, przejmującego spojrzenia. Gania we fraku, z kapeluszem w ręku i w rękawiczkach stał przed nią w milczeniu, nie odpowiadając ani słowa, ze skrzyżowanymi rękami i wpatrzony w ogień. Wariacki uśmiech widniał na jego twarzy bladej jak płótno. Prawda, nie mógł oderwać oczu od tlącej się paczki, ale zdawało się, że teraz coś nowego wdarło się do jego duszy; jak gdyby sobie przysiągł wytrzymać próbę; nie ruszał się z miejsca; po kilku chwilach stało się dla wszystkich jasne, że on nie pójdzie po paczkę, nie chce iść po nią.

– Ej, spalą się i będzie ci wstyd – krzyczała Nastazja Filipowna – a potem przecież się powiesisz, ja nie żartuję!

Ogień, żarzący się między dwoma tlejącymi polanami, przygasł z początku, gdy upadła na niego paczka i przydusiła go. Mały, niebieski płomyk czepiał się jednak od spodu kawałka drewna. W końcu cienki, długi, ognisty języczek objął i paczkę, przylgnął do niej i przeleciał po wierzchniej części papieru; nagle zapaliła się cała paczka i jasny płomień uniósł się nad nią. Wszyscy westchnęli.

– Pani droga! – narzekał dalej Lebiediew, rzucając się znów w stronę kominka, ale Rogożyn odciągnął go znów i odepchnął.

I sam Rogożyn zmienił się w jedno nieruchome spojrzenie. Nie mógł się oderwać od Nastazji Filipowny, upajał się, był w ósmym niebie.

– A to królowa! – powtarzał co chwila, zwracając się do otoczenia – to po naszemu! – krzyczał, sam nie wiedząc, co mówi. – No, któż z was, złodzieje, na coś takiego się zdobędziecie, co?

Książę przyglądał się temu wszystkiemu smutny i milczący.

– Zębami wyciągnę za jeden jedyny tysiąc – zaproponował Fierdyszczenko.

– Zębami to i ja bym potrafił! – odezwał się pan z kułakami, spoza pleców sąsiadów, w przystępie prawdziwej rozpaczy. – Do d-i-abła! Pali się, wszystko się spali! – zawołał, ujrzawszy płomień.

– Pali się, pali! – krzyczeli wszyscy razem i prawie wszyscy rzucili się w stronę kominka.

– Ganiu, nie udawaj, po raz ostatni ci mówię!

– Dalejże! – ryknął Fierdyszczenko, rzucając się na Ganię z wściekłością i chwytając go za rękaw – dalejże, fanfaronie! Spali się! O prze-e-eklęty!

Gania odepchnął z całej siły Fierdyszczenkę, odwrócił się i skierował się ku drzwiom, ale nie zdążył przejść paru kroków, zatoczył się i runął na podłogę.

– Zemdlał! – krzyknęli wszyscy.

– Pani droga, spalą się! – biadał Lebiediew.

– Na próżno się spalą! – wołali dokoła.

– Katiu, Pasza, dajcie mu wody, octu! – krzyknęła Nastazja Filipowna, schwyciła szczypce i wyciągnęła paczkę. Cały papier, będący na zewnątrz, spalił się, ale znać było, że wnętrze paczki zostało nietknięte. Wszystko było owinięte w potrójnie złożoną gazetę i pieniądze były nienaruszone. Wszyscy odetchnęli swobodniej.

– Chyba z jeden tylko tysiączek się zepsuł, reszta uratowana – powiedział, przymilając się, Lebiediew.

– Wszystko jest jego! Cała paczka jest jego! Słyszycie, panowie! – oznajmiła Nastazja Filipowna, kładąc paczkę przy Gani – jednak nie poszedł, wytrzymał! Widocznie miłość własna silniejsza od chciwości. Nic mu nie będzie, odzyska przytomność. A przecież by zarżnął… o, już przychodzi do siebie. Generale, Janie Piotrowiczu, Dario Aleksiejewno, Katiu, Pasza, Rogożyn, słyszeliście? Paczka należy do niego, do Gani. Oddaję mu ją na własność, w nagrodę… no, mniejsza o to, za co! Powiedzcie mu to. Niech tu przy nim leży… Rogożyn, jazda! Bądź zdrów, książę, po raz pierwszy widziałam człowieka! Żegnam pana, Atanazy Iwanowiczu, merci!

Cała banda rogożyńska rzuciła się ku drzwiom z hałasem i z krzykiem, idąc za Rogożynem i za Nastazją Filipowną. W salonie służące podały jej futro, przybiegła z kuchni kucharka Marta. Nastazja Filipowna ucałowała je wszystkie.

– Jak to, czy pani droga nas już ze wszystkim opuszcza? A gdzież pani pójdzie? I jeszcze w dniu urodzin, w tak uroczysty dzień! – pytały zapłakane dziewczęta, całując ją po rękach.

– Na ulicę pójdę, Katiu, tam moje miejsce, słyszałaś przecież, a nie, to zgodzę się za praczkę. Dosyć już Atanazego Iwanowicza! Kłaniajcie mu się ode mnie i nie miejcie do mnie żalu…

Książę skoczył co tchu przed ganek, przed którym sadowili się już w czterech trójkach z dzwonkami. Generał dogonił go jeszcze na schodach.

– Na miłość boską, niechże się książę opamięta! – zawołał, chwyciwszy go za rękę – daj spokój! Przecież widzisz, co to za jedna! Mówię do ciebie jak ojciec…

Książę spojrzał na niego, ale nie powiedziawszy ani jednego słowa, wyrwał się i pobiegł na dół.

Przed gankiem, skąd dopiero co odjechały trójki, widział generał, że książę zawołał pierwszego z brzegu dorożkarza i kazał mu jechać do Jekaterynpola, tam, dokąd się skierowały trójki. Następnie zajechały konie generała i zawiozły go do domu, z nowymi nadziejami i projektami i z perłą, której naturalnie nie zapomniał. Dwa razy stanął mu przed oczami ponętny obraz Nastazji Filipowny; westchnął.

– Szkoda! Wielka szkoda! Stracona na zawsze! Wariatka!… A dla księcia potrzeba teraz kogoś innego, nie Nastazji Filipowny…

W tym samym sensie wypowiedzieli parę pocieszających i pożegnalnych słów i dwaj inni goście Nastazji Filipowny, postanawiając pójść pieszo.

– Wie pan, Atanazy Iwanowiczu, mówią, że u Japończyków podobne się dzieją rzeczy – mówił Jan Piotrowicz Pticyn – obrażony zwraca się podobno do obrażającego i mówi mu: „tyś mnie obraził, za to ja w twoich oczach rozpruję sobie brzuch”, i przy tych słowach rzeczywiście rozpruwa sobie brzuch w oczach obrażającego i podobno czuje niezwykłe zadowolenie, jak gdyby się rzeczywiście na nim zemścił. Dziwne bywają na świecie charaktery, Atanazy Iwanowiczu!

– Więc pan sądzi, że tu miało miejsce to samo – odpowiedział z uśmiechem Atanazy Iwanowicz – hm! Jednak to porównanie pańskie dowcipne… a piękne. Ale, kochany Janie Piotrowiczu, przecież pan sam widział, że zrobiłem, co tylko mogłem; więcej ponad to nie mogłem, zgodzi się pan ze mną? Ale zgodzi się pan również i na to, że ta kobieta miała pierwszorzędne zalety… wspaniałe cechy. Chciałem nawet dopiero co krzyknąć, gdybym sobie mógł na to pozwolić przy całej tej Sodomie, że ona sama jest najlepszym usprawiedliwieniem na wszystkie stawiane mi zarzuty. Kogo nie oczarowałaby ta kobieta aż do utraty rozsądku i… wszystkiego? Widział pan, ten cham, Rogożyn, rzucił jej sto tysięcy! Przypuśćmy, że wszystko to, co się tam teraz stało… romantyczne, nieprzyzwoite, ale za to barwne… za to oryginalne… zgodzi się pan, nieprawdaż? Boże, co by to mogło być z takim charakterem i z taką urodą! Ale pomimo wszelkich starań, nawet pomimo wykształcenia… wszystko przepadło! Nieszlifowany brylant… nieraz to mówiłem…

I Atanazy Iwanowicz głęboko westchnął.

Fiodor Dostojewski 

Idiota

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.