Nowy Jork stanowił niewyczerpany bezmiar, nieskończony labirynt kroków, i choćby Quinn zaszedł nie wiedzieć jak daleko, choćby poznał na wylot rozmaite dzielnice i ulice, zawsze ogarniało go w końcu uczucie zagubienia. Był zagubiony nie tylko w mieście, ale i w sobie. Ilekroć wyruszał na spacer, czuł się tak, jakby porzucał samego siebie, a gdy już się poddał ulicznemu ruchowi, gdy już się całkiem uprościł, stając się zaledwie bierną parą oczu, wyzwalał się wreszcie od przymusu myślenia, to zaś skuteczniej niż cokolwiek innego zapewniało mu minimum spokoju, zbawienne uczucie wewnętrznej pustki. Świat istniał gdzieś na zewnątrz, dookoła, z przodu, a tak przy tym szybko się zmieniał, że Quinn niczemu z osobna nie mógł przez dłuższy czas poświęcać uwagi. Istotą wszystkiego był ruch, stawianie stopy przed stopą, beznamiętne podążanie za inercją własnego ciała. Wśród bezcelowej wędrówki wszystkie miejsca stawały się równie ważne i nie miało już znaczenia, gdzie się jest. Podczas najbardziej udanych spacerów Quinn czuł, że jest nigdzie. I w sumie tego tylko pragnął w życiu: być nigdzie. Zbudował wokół siebie własne „nigdzie”, czyli Nowy Jork, i w końcu uświadomił sobie, że nigdy już nie zechce opuścić tego miasta.
Paul Auster Trylogia nowojorska
tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.