poniedziałek, 2 maja 2016

Dlaczego nie mogłem orbitować?


A więc jednak oderwałem się i lecę. Przykre uczucie przeciążenia ustępowało powoli, wciąż jednak szumiało mi w uszach i wzrok miałem jakby zamglony. Z trudem rozpoznawałem zarysy instrumentów pokładowych i cień komandora w fotelu.

- Jak się czujesz, Gusiu? - usłyszałem zachrypły głos. Jego głos.
- Bolą mnie uszy - odparłem.
- Nie masz jeszcze dostatecznej zaprawy - powiedział komandor – nie wiem, czy powinienem był cię zabrać... Chyba skrócimy ten lot.
- O, nie! - przestraszyłem się - lećmy jak najdłużej. Nic mi nie będzie - zapewniłem gorąco, - chyba, że... - obejrzałem się niespokojnie - czy ktoś jest jeszcze na pokładzie?
- Nie ma nikogo. Załoga jest dwuosobowa. Żałujesz, że nie zabrałeś kolegów?
- Skądże! Mam dosyć ich wygłupów i wrzasków!
- Nie bój się. Tam będzie zupełnie cicho. Już jest cicho.
- A jednak chyba ich wciąż jeszcze słyszę...
- Nonsens. To są szumy techniczne.
- Sądzi pan, że tym razem nam się uda, komandorze?
- Na pewno.

Mimo to odczuwałem niepokój.
- A jeśli któryś z nich tu się zakradł? - zapytałem po chwili.
- Wykluczone.
- Ale mogli mi coś podłożyć.
- Jesteś przewrażliwiony. Przestań o tym myśleć i przyglądaj się lepiej.

 Wyjrzałem przez okno kabiny. Z boku widać było obłą krawędź Ziemi. Nad nią wąski pas atmosfery. Błyszczał kolorami słonecznego widma. Na dole był czerwony, wyżej pomarańczowy i żółty... zielonkawy, niebieski potem fioletowy... wysoko już była tylko czerń. Przerażająca czerń kosmiczna.
- Czy nie wspaniałe? - zapytał komandor.
- Za mało zieloności. I ta okropna czerń! - odpowiedziałem.
- Zieloności miałeś dosyć na ziemi...
- To prawda, tylko..
- Chyba nie obleciał cię strach?
- Nie - odparłem bez przekonania - tylko trochę mi jakoś dziwnie. Czy nie ma tu insektów?
- poruszyłem się niespokojnie.
- Skąd takie podejrzenia?!
- Bo... bo coś mnie chyba szczypie.
- Nie pleć głupstw! Żadnego kosmonauty jeszcze nigdy nic nie szczypało w rakiecie.
- Wiem, proszę pana, ale mnie coś szczypie - zacząłem wiercić się niespokojnie - a teraz łaskocze.
- Łaskocze? - zdziwił się komandor.
- Naprawdę trudno wytrzymać...
- Opanuj się, to nerwowe.
- Wie pan... ja... ja chyba wyjdę.
- Chcesz orbitować już teraz?
- Jeśli pan pozwoli... Może na zewnątrz nie będzie mnie szczypać. Pan się zgadza?
- No, jeśli chcesz koniecznie...
Chciałem się podnieść z fotela, ale bezskutecznie.
- No... dlaczego nie wstajesz? - zapytał komandor.
- Nie mogę - jęknąłem.
- Jak to nie możesz?
- Bo coś mnie trzyma.
- Może zapomniałeś odpiąć pasy?
- Mam odpięte.
- Więc?
- Mówię panu, że coś mnie trzyma!...
- Zawsze z tobą są jakieś kłopoty... - zdenerwował się komandor. - No, ruszaj się!
- Komandorze! - wykrztusiłem przerażony - ja... ja chyba nie jestem w stanie nieważkości.
- Co ty wygadujesz?! Wstawaj! - komandor obrócił do mnie twarz, a ja struchlałem nagle. To nie była twarz komandora, to była twarz Kowbojki, naszej pani od matematyki! Stała nad moją ławką tak blisko, że widziałem brodawkę na jej nosie i meszek na twarzy. Musiała coś mówić do mnie z gniewem, bo jej usta poruszały się gwałtownie, aczkolwiek nic jeszcze nie mogłem zrozumieć, czego ode mnie chce. Spojrzałem ze złością po klasie. Wszyscy patrzyli na mnie rozbawieni. A więc - koniec lotu. Znów mi się nie udało. Do stu kosmonautów bosych, czyżby ucieczka z tego miejsca nie była w ogóle możliwa?! Odkąd tylko zjawiłem się w tej klasie próbowałem nawiewać uparcie i systematycznie, lecz nawet największe natężenie wyobraźni nie pomagało. Zawsze zdarzyło się coś niezaplanowanego i musiałem wracać... Szum w uszach ustawał pomału. Zacząłem odbierać pierwsze wrażenia słuchowe. Jak zwykle po powrocie na tę nieżyczliwą planetę nie były zachęcające.

- Cykorz! Co się z tobą dzieje?! Znów nie uważasz?
Pośpiesznie przetykałem sobie uszy.
- Czy nie rozumiesz, co się do ciebie mówi?! Wstań!
Poruszyłem się na ławce i próbowałem dźwignąć, ale bezskutecznie. Nawet się nie zdziwiłem.
- Nie mogę wstać - powiedziałem zrezygnowany i raczej beztrosko.
- Jak to nie możesz?! Dlaczego? - denerwowała się Kowbojka.

 Postanowiłem do końca zachować godność, spokój i formę.
- Obawiam się, że jestem przyklejony - oświadczyłem rzeczowo. Przez klasę przebiegł dreszcz śmiechu. Kowbojka posiniała.
- Kpisz sobie, Cykorz!
- Przykro mi - rzekłem - że pani profesorka tak myśli. Ale ja chyba jestem przyklejony i boję się, że jak wstanę na siłę, to rozedrę spodnie. Pani profesorka zobaczy. Mój spokojny, staranny sposób wysławiania się w najbardziej drastycznych sytuacjach zawsze wprawiał Kowbojkę w zakłopotanie i zamykał jej usta. Teraz też zaprzestała dalszych wyładowań gogicznych i pochyliła się nad moją ławką, a stwierdziwszy, iż spodnie moje istotnie utworzyły jedność techniczną z powierzchnią deski, próbowała mnie oderwać, ale bez rezultatu.

- Rzeczywiście, przykleiłeś się - zasapała zdumiona. Siedziałem spokojnie z rękami na pulpicie. Zastanawiałem się jak oni mogli to zrobić i czekałem z godnością na dalszy rozwój wypadków. Kowbojka przez chwilę wciąż jeszcze sapała nabierając zapewne siły do dalszych wyładowań gogicznych. Brodawka na policzku poruszała jej się niebezpiecznie.

- Kto przykleił Cykorza?! - zapytała wreszcie groźnie.
- Pani profesorko - odezwał się z ostatniej ławki Bezczelny Pacholec podrzucając spiczastymi ramionami - dlaczego ktoś miałby przykleić Cykorza?!
- Stale coś mu robicie.
- Ale przyklejać?! - oburzał się piskliwie Bezczelny Pacholec - to do nas niepodobne! Pani profesorka nas zna! Zresztą który klej tak mocno trzyma? Chyba stolarski? A kto z nas ma stolarski?

- Klej cementowy może trzymać - zauważył mały Rymarski zwany Szprotem.
- Zależy co? - ziewnął Duży Mańkut.
- Na tym kleju pisze, że drzewo też.
- Ale spodnie?

Przez kilka minut trwała ożywiona dyskusja na temat klejów i ich właściwości, wreszcie Kowbojka zorientowała się, że są to dyskusje sztuczne i że padła ofiarą podstępu mającego za cel przegadanie lekcji.

- Dosyć! Pytam, kto przykleił Cykorza? - zastukała linią w stół nauczycielski.
- Pani profesorko, Cykorz na pewno sam wylał ten klej, a potem usiadł.
- Nie opowiadaj! Ostatecznie nie jest przecież idiotą.
- Ale miał klej cementowy! - piszczał Szprot-Rymarski.
- Pani wie, jaki jest Cykorz - podrzucał ramionami Bezczelny Pacholec.
- To jest kosmak, proszę pani.
- Kosmonauta pieszy!
- Nawet mógł nie zauważyć, kiedy rozlał!
- Bo my mieliśmy przynieść dzisiaj klej na zajęcia techniczne.
- A on się stale zamyśla.

Kowbojka zmarszczyła brwi i znów wytoczyła się przed moją ławkę.
- Cykorz, czy przyniosłeś klej?
- Oczywiście, proszę pani - odrzekłem swobodnie.
- Zobacz, czy ci się wylał.

Pełen najgorszych przeczuć, aczkolwiek wciąż jeszcze z kamienną twarzą sięgnąłem pod pulpit. Istotnie, kleju tam nie było. Zajrzałem pod ławkę. Słoik leżał na podłodze otwarty i ociekający klejem. Kowbojka westchnęła ciężko, a mnie jak zwykle ogarnęło zdziwienie: jak oni to zrobili? Kiedy? Dlaczego nie zauważyłem? Byłem wściekły. Tyle razy obiecywałem sobie, że nie siądę już więcej na ławce, zanim wcześniej nie spojrzę. Co prawda, wpadłem ostatni do klasy, kiedy Kowbojka była już przy swoim stole i bardzo się spieszyłem, ale przecież powinienem rzucić okiem... Niewybaczalne przeoczenie...

- Odklejcie go - powiedziała zmęczona Kowbojka.
- Jak go odkleić? - zakłopotał się Szprot-Rymarski.
- Chyba tylko na mokro. Trzeba go zwilżyć - orzekł Szczeżuja-Spec, obejrzawszy mnie fachowo.

Wzdrygnąłem się odruchowo. Nie tyle przed perspektywą zwilżania, ile z powodu szczypnięcia w okolicy łopatki. Było to uszczypnięcie zupełnie podobne do tego, jakiego doznałem w podróży kosmicznej. A więc nie uległem wtedy złudzeniu... i w grę wchodziły rzeczywiście insekty. 

Niestety nie mogłem zastanawiać się dłużej nad tym fenomenem, ponieważ nagle uszczypnęło mnie coś po raz wtóry, tym razem tak dotkliwie, że podskoczyłem gwałtownie. Rozległo się głośne trzeszczenie, jakby rozdzieranych szmat, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że stoję wyprostowany. Spojrzałem przerażony na ławkę, czy nie został tam kawałek moich spodni. Nie, nic nie było widać. Wciąż jeszcze nie dowierzając pomacałem się dla pewności po siedzeniu i odetchnąłem z ulgą. Było całe, aczkolwiek sztywne od zaschłego kleju i, jeśli się tak można wyrazić, zacementowane. Tymczasem insekty kontynuowały swój metodyczny atak wzdłuż linii kręgosłupa i nowe ukłucia dosięgły mnie w okolicy lewej łopatki i kręgów szyjnych. Co gorsza, poczułem nieznośne swędzenie we wszystkich uprzednio poszkodowanych miejscach. Przykro mi wyznać, ale w tym momencie przestałem panować nad odruchami i zacząłem drapać się nerwowo po całym ciele wykonując raczej zdumiewające skręty i wygibasy tułowia. Nowa fala rechotu i rżenia przebiegła przez klasę.

- Spokój! - krzyknęła Kowbojka - Cykorz, czy ty oszalałeś?! Co to za podrygi?!
- Taniec derwisza, pani profesorko - pisnął Bezczelny Pacholec i menażeria zaryczała znowu. Przerażone oczy Kowbojki wpatrywały się we mnie ze zgrozą.

- Przepraszam, pani profesorko, uszczypnęło mnie - wyjaśniłem.
- Co cię uszczypnęło? - przestraszyła się Kowbojka.
- Nie wiem, chyba mnie coś oblazło. Jakieś insekty.
- To mrówki, pani profesorko - wrzasnął Szprot-Rymarski. - Cykorz miał przynieść mrówki na biologię i pewnie mu się rozsypały!
- Cykorz, czy to prawda? - zaniepokoiła się Kowbojka.
- Ależ skąd, proszą pani - oburzyłem się - ja miałem przynieść muchę ścierwnicę. Taką dużą, zieloną, pani wie.
- Co takiego?! - Kowbojka spojrzała na mnie ze wstrętem.
- Muchę ścierwnicę... Nieżywą - dodałem po chwili - to znaczy trupa muchy. Niech pani się nie boi.
- Jesteś pewien?
- Mam ją w pudełku od zapałek. Zaraz pani pokażę.

Żeby uspokoić Kowbojkę pośpiesznie sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem pudełko, i otworzyłem, ale zamiast muchy w pudełku ukazało się chyba ze dwadzieścia mrówek. Niektóre od razu wybiegły i pocwałowały mi pod rękaw. Stało się to tak nagle i niespodziewanie, że na moment zapomniałem o obowiązku samokontroli i przerażony upuściłem pudełko wprost na nogę Kowbojki. Biedaczka wydała głośny okrzyk i odskoczyła, ale było już za późno. Mrówki nerwowo poczęły biegać po jej nodze. Mimo tak niepomyślnego rozwoju wypadków starałem się zachować spokój. Wiedziałem, że tylko spokój może mnie uratować.

- Przepraszam, pani profesorko - powiedziałem - tego nie mogłem przewidzieć.
- To już przechodzi wszelkie granice! - roztrzęsiona Kowbojka zbierała mrówki z nogi. - Jak mogłeś trzymać mrówki w kieszeni!
- Podrzucili mi, proszę pani. Słowo daję, że miałem tylko muchę.
- Słuchaj, Cykorz! Albo to są bezczelne kawały i umyślnie udajesz imbecyla, albo, co gorsza, jesteś nim naprawdę.
- Nie jestem imbecylem i nie udaję, pani profesorko – powiedziałem dobitnie starając się patrzeć jej prosto w oczy. - Oni mi podrzucili.
- Jak mogli ci podrzucić?... Nie, to są jakieś wykręty – Kowbojka patrzyła na mnie z politowaniem pomieszanym ze wstrętem. - Czy byłeś już z matką u lekarza?
- Jeszcze nie.
- Tu musi wkroczyć lekarz! Z tobą jest naprawdę niedobrze, mój drogi... Przez miesiąc robiłam co mogłam, ale już nie widzę sposobu... Jesteś niedostępny dla normalnych zabiegów wychowawczych - Kowbojka z wyraźną goryczą zaczęła się wyładowywać gogicznie. 

Słuchałem ją piąte przez dziesiąte. To nieważne co ględzi. Ważne jest co innego. Tych dwudziestu Blokerów, z którymi stanę oko w oko, gdy tylko ona wyjdzie z klasy. Na razie się tylko rozkręcają, ale pełną formę osiągną dopiero potem. Już ich zaczęło ponosić. Nabrali smaku, dranie. Powybiegali z ławek i kłębili się niebezpiecznie. Wyczuwałem u nich groźne podniecenie. Szprot-Rymarski huśtał się nerwowo na rękach między rzędami ławek. Bezczelny Pacholec już był przy tablicy i niebezpiecznie wymachiwał ścierką. Duży Mańkut dreptał niecierpliwie w miejscu jak bokser przed następnym starciem. Nieradek żuł pestki i uśmiechał się złośliwie. Już im wyszła zagrywka i humor się im poprawił. Teraz pójdą na całego. Już mają zapewniony ubaw przez resztę dnia i nie wypuszczą mnie z ubawu. I znów ogarnęło mnie pragnienie morderstwa. Rzucić się na pierwszego z brzegu i prać do ostatniego tchu. Albo ja ich zatłukę, albo oni mnie! Niech się to wreszcie skończy i rozstrzygnie krwawo. Ale nie... nic z tego. 

Uśmiechnąłem się gorzko. Miałem już doświadczenie. Ani ja nikogo nie zatłukę, ani oni mnie nie zatłuką. Bo wcale nie chcą tego. Oni chcą tylko ubawu stałego, powszedniego. I zanim bym kogoś stuknął, już by Duży Mańkut doskoczył. On zna chwyt. Chwytem by mnie obezwładnił. I wtedy wszyscy dopadliby do mnie i zanieśli jak cielę do dyrektorki, co stałoby się już ostateczną klęską. Bo tam u dyrektorki będzie mdło. Słodkawy zapach pudru, wody kolońskiej i gogicznego potu. Palec gogiczny zawieszony ruchomo w powietrzu i wędrujący zygzakiem nade mną. Trzynaście par zmęczonych oczu wpatrywać się będzie we mnie z odrazą: „Rany boskie, znowu ten Cykorz!” I te usta poruszające się bezgłośnie jak za ścianą ze szkła. I znowu będę się zastanawiał, dlaczego nic nie słyszę i oni mnie nie słyszą, aż zrozumiem wreszcie, że to jest męka próżni. Bo w kancelariach, pokojach gogicznych i gabinetach dyrektorskich panuje próżnia kosmiczna. Wszyscy na zwykłych ubraniach mają jeszcze specjalne skafandry, plastikowe, przejrzyste, niewidoczne, ale dokładnie izolujące, tak, że chociaż ja będę mówił i oni będą mówić, nic nie przeniknie do nas, a wszystko co usłyszę będzie brzęczeniem muchy, nieznośnym brzęczeniem bezradnej muchy na szybie.

Dlatego szybko rozluźniłem zaciśnięte pięści i stwierdziłem z zadowoleniem, że już mnie nie ponosi i zaczynam panować nad sytuacją. I byłem dumny z siebie, że zachowałem zimną krew i nie straciłem głowy. Do stu kosmonautów bosych, nie jest widać ze mną najgorzej, skoro potrafię jeszcze rozważać w tak pieskim położeniu. Nie łamię się, nie mazgaję, nie ciskam na oślep, lecz jestem w stanie podejść do problemu rzeczowo i praktycznie. Między Bogiem a prawdą, cóż to znowu za problem?! Klasa postępuje normalnie i ja też powinienem postąpić normalnie. Nic na siłę. Wszystko to przecież przewidziałem i wiedziałem co muszę zrobić. Miałem przygotowany plan. Tak, grunt to ustosunkować się normalnie. Więc gdy tylko Kowbojka rozładowała się gogicznie i wyszła, ustosunkowałem się normalnie do klasy i porwawszy teczkę błyskawicznym sprintem uciekłem na korytarz. Z przyjemnością spostrzegłem, że kończyny dolne mam nadzwyczaj sprawne, a refleks - bez zarzutu. Ta sprawność kończyn dolnych sprawiła mi miłą niespodziankę. Tak, nie jest ze mną najgorzej, a nawet coraz lepiej. Miesięczny trening dawał rezultaty. Osiągnąłem szczyt formy. Za sobą usłyszałem wrzaski: „Łapać fuksa!” Blokerzy dopiero teraz oprzytomnieli i wypadli z klasy. Obejrzałem się. Miałem co najmniej piętnaście metrów przewagi nad ścigającą mnie tłuszczą. Więc wszystko zgodnie z planem. 


Edmund Niziurski, Siódme wtajemniczenie 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.