Przez wiele lat nie opuszczało mnie
wrażenie, że urodziłem się za późno. Ciekawe czasy,
niezwykłe
wydarzenia, fenomenalne jednostki - wszystko to, w moim odczuciu,
należało do
przeszłości i raz na zawsze się skończyło.
W okresie mojego najwcześniejszego
dzieciństwa, w latach pięćdziesiątych, „wielkimi
epokami”
były dla mnie, przede wszystkim, czasy niedawnej wojny, a także -
poprzedzające je
lata trzydzieste. Te pierwsze jawiły mi się jako
wiek heroicznych, wręcz tytanicznych zmagań,
w których ważyły
się losy świata, drugie zaś jako złoty wiek wolności i
beztroski, gdy świat,
jakby opromieniony łagodnym światłem
zachodzącego słońca, pławił się w rozkoszach i
niewinnych
szaleństwach.
Później, gdzieś z początkiem lat
sześćdziesiątych, kolejną „wielką epoką” stał się dla
mnie,
niespodzianie, dopiero co miniony okres stalinowski, w którym
żyłem już wprawdzie, lecz
byłem zbyt mały, by świadomie
doświadczyć jego złowrogiej potęgi. Oczywiście, doskonale
zdawałem sobie sprawę, że - podobnie jak wojna - był to okres
koszmarny, czas jakiegoś
zbiorowego obłędu, upadku i zbrodni,
niemniej, właśnie przez tę skrajność, kazał się on
widzieć
jako czas wyjątkowy, zgoła niesamowity. I było mi osobliwie żal,
że ledwo się o niego
otarłem, że nie zdążyłem się weń
zagłębić, skazany na perspektywę dziecinnego wózka,
pokoju czy
ogródka na peryferiach miasta. Z najdzikszych orgii i rzezi,
uprawianych i dokonywanych przez ówczesną władzę, z szaleńczych
i opętańczych transów, w które popadało
tysiące ludzi, z
całego tego gigantycznego zgiełku, wrzawy i majaczenia na jawie
dochodziły
mnie zaledwie niewyraźne echa, których sensu
najzupełniej nie pojmowałem.
Moje poczucie spóźnienia dawało o
sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i
wymiarach. Nie
ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również
przy innych
okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz
miniaturowych.
Oto rozpoczynam naukę gry na
fortepianie. Moją nauczycielką jest starsza, dystyngowana
pani z
ziemiańskiej rodziny, po studiach pianistycznych w Paryżu, Londynie
i Wiedniu jeszcze
w latach dwudziestych. I już od pierwszej lekcji
zaczynam wysłuchiwać, jak to kiedyś było
wspaniale, a teraz jest
beznadziejnie - jakie były talenty i jacy mistrzowie, jak szybko
się
uczono i rozkoszowano muzyką.
- Bach, Beethoven, Schubert, a nade
wszystko Mozart, ten istny cud natury, wcielona
doskonałość,
zapewne postać Boga! Dzień, w którym przyszedł na świat, winien
być czczony
na równi z narodzinami Chrystusa! Zapamiętaj to
sobie: dwudziesty siódmy stycznia tysiąc
siedemset pięćdziesiątego
szóstego. Teraz nie ma już takich geniuszy. W ogóle teraz
muzyka... Ech, co tu wiele mówić! Nicość, pustynia, ugór!
Albo inny przykład. Interesują mnie
szachy. Po kilku latach samodzielnych praktyk w domu
zapisuję się
do klubu, żeby rozwinąć swoje umiejętności. Instruktor,
zdegradowany
przedwojenny inteligent, nie stroniący obecnie od
kieliszka, ćwiczy z nami – kilkuosobową
grupką młodocianych
adeptów - rozmaite debiuty i końcówki, i pokazuje, „jak się
gra” taką to a
taką partię. Wtem, po wykonaniu jakiegoś
posunięcia, przerywa pokaz - a zdarza się to dość
często - i
zadaje pytanie:
- Wiecie, kto wymyślił ten ruch? Kto
pierwszy raz zagrał w ten sposób? Naturalnie nikt nie wie,
a
naszemu instruktorowi o nic innego nie
chodzi. Przystępuje więc do
tak zwanej ogólnokształcącej dygresji:
- Capablanca. W 1925 roku, na turnieju
w Londynie. Mam nadzieję, że wiecie, kto to był
Capablanca...
- No... mistrz - bąka ktoś z nas.
- Mistrz! -wyśmiewa tę mizerną
odpowiedź nasz instruktor-mistrzem to i ja jestem. To był
ARCY-mistrz! Geniusz! Jeden z
największych szachistów, jakich nosiła ta ziemia. Wirtuoz gry
pozycyjnej! Teraz nie ma już takich szachistów. Nie ma takich
turniejów. W ogóle szachy
zeszły na psy.
- No a Botwinnik, Petrosjan, Tal? -
próbuje ktoś oponować, wymieniając aktualne w owym
czasie sławy
sowieckie.
Na twarzy naszego instruktora pojawia
się grymas niewymownej dezaprobaty, po czym
popada on w posępną
zadumę.
- Nie, nie - mówi wreszcie krzywiąc
się z niesmakiem, który graniczy ze wstrętem - to nie to! To
nie
ma nic wspólnego z tym, jak kiedyś grywano w szachy i kim kiedyś
byli szachiści. Lasker,
Alechin, Reti, o, to byli giganci, tytani,
obdarzeni prawdziwą iskrą bożą. Kapryśni, spontaniczni,
pełni
polotu, dowcipu. Renesansowe typy! I szachy rzeczywiście były
królewską grą! A teraz...
Ech, szkoda gadać! Zawody nakręconych
robotów.
Antoni Libera Madame
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.