Słowo wstępne
Odtrącony, potępiony, zmarły
haniebnie – w istocie potajemnie zamieszkuje kulturę Zachodu i
sprawuje w niej rządy.
I o tym właśnie będzie ta opowieść.
O tajnym panowaniu wisielca, o jego szczególnej mocy, która się
wciąż odnawia i restytuuje w kolejnych epifaniach, w kolejnych
objawieniach. W objawieniach paradoksalnych nieraz i zaskakujących –
tak jak zaskakujące są i same te bluźniercze rządy, o których
mówię. A które, nie lękając się błądzenia po labiryntach bez
wyjścia i nie dbając dość często o chronologię albo inny
porządek formalny, trochę ruchem konika szachowego, a trochę gońca
albo wieży, będę się starał na rozmaite sposoby, w rozmaitych
miejscach i czasach, w rozmaitych opowieściach, ikonach i obrzędach,
wytropić i prześledzić. I niekiedy, trochę niczym ptak
przedrzeźniacz albo lirogon, odtworzyć, dopuścić je na pozór
ponownie do głosu – po to tylko, by prześwietlić ich straszną
nicość.
Paradoks główny, z jakim mamy tu od
razu do czynienia, polega na tym, że wisielec – nawet jeśli
śmierć jego jest śmiercią samobójczą, zgonem z rąk własnych –
ukazuje się nade wszystko jako ofiara przemocy. I, co więcej, jest
nią rzeczywiście. Ale ponadto – tak jak każda zresztą ofiara –
niesie w sobie tajemniczy „ładunek” sakralny, który z wielką
siłą, siłą grozy i fascynacji, przekleństwa i uświęcenia,
skupia całą naszą uwagę. Przykuwa nasze spojrzenie i naszą
trwogę. Gra na strunach współczucia albo strunach odrazy. Zagarnia
wyobraźnię. I staje się tym samym naczyniem, czy też narzędziem
jakiegoś przemożnego sensu, a raczej może – sensów wielu, całej
ich wiązki, niezależnie od tego, czy ujrzymy ją w rozszczepieniu,
czy też łącznie, w jakimś mniej lub bardziej ścisłym zespoleniu
składających się na nią pierwiastków. Tak więc, powtórzę to
inaczej, niepowabnym, ale na swój sposób bezczelnym i wszechmocnym
„bohaterem” tej książki jest wisielec – jedna z zasadniczych
i najbardziej „wymownych”, obok topielicy czy wampira, figur
śmierci w kulturze Zachodu, w jego wyobraźni i egzystencjalnej
praktyce.
Wisielec bowiem to nie tylko zewnętrzny
emblemat europejskiego doświadczenia śmierci i przypadkowy jakiś
jego mieszkaniec, lecz trwały i dojmujący stygmat. I zarazem postać
wędrowna, ruchliwa, nieznająca spoczynku, ze wszech miar
dwuznaczna, najeżona niepokojącymi ambiwalencjami, znajdująca się
w stanie nieustannej symbolicznej transformacji i zarazem
transformację tę sprawiająca, zdolna do przemieszczeń i przebrań.
Wprawiona więc w ciągły, pokrętny ruch, w wirowanie na wietrze i
wielkiej historii, i zwyczajnego życia, zawsze skora do
prowokacyjnej gry znaczeń, do oscylacji, do skrytego albo całkiem
jawnego przejścia – między przedmiotem a podmiotem, między
nicością a kulturą, między ofiarą a katem, między religią a
polityką, między zbrodnią a karą, między poniżeniem a
wyniesieniem, między grozą a fascynacją.
Nie zawsze nosi zatem ona „po
wierzchu” barwy brutalne, nie zawsze szkicowana jest ciemną
kreską. I bywa, że tańczy na sznurze, ku uciesze gawiedzi,
przystrojona w błazeńską czapkę, aby runąć za chwilę w
przepaść, niczym ów linoskoczek z Tako rzecze Zaratustra,
obarczając nas koniecznością dźwigania trupa, którego jednak nie
możemy nazywać – tak jak w filozoficznej powieści Nietzschego –
swym pierwszym uczniem). Innym razem, choćby w kartach tarota albo w
gotyckich opowieściach o „ręce chwały”, kusi nas tajemnicą i
magią, jeszcze innym – jak w wypadku starożytnych „niewolnic
miłości”, greckich mieszkanek mitu – obiecuje w lekkim, motylim
tańcu wyzwolenie i wolność: od przemocy i cierpienia, od
nieznośnych ciężarów bytu i nieczułości bogów. A niekiedy,
grymaśna i ironiczna, drażni i pobudza – dowodem, lepszego raczej
nie trzeba, Rękopis znaleziony w Saragossie – nasze pragnienie
herezji, zakazanych rozkoszy i egzotycznych transów, mistycyzmu i
podejrzanego czaru, poigrania, nawet za cenę upadku i zatraty, z
mrocznymi a fascynującymi siłami.
Jednak, jak właśnie w genialnym
romansie Potockiego, cały ten blichtr i zgiełk to tylko dekoracje i
maski dla potwornej metafizycznej szczeliny.
jest taka szczelina
gdzie umarli
przemycani są przez granicę.
Wisielec zatem, wszędobylski sługa
nicości, jej podły wymysł, wielokształtny niczym Proteusz,
odsyłając „w stronę śmierci” jako negatywnego warunku naszego
istnienia, ujawnia swoistą przebiegłą grę, jaką owa nicość
prowadzi z kulturą, boleśnie i zazwyczaj bezradnie usiłującą się
oderwać od swego czarnego dna, od przeszywającego ją niczym oścień
przemijania i rozkładu, od rozsypywania się wszystkiego, całej
urody świata, „w mgnieniu oka”, in ictu oculi, jak opowie
nam o tym piękny i straszliwy obraz Juana de Valdés’a Leala2[1].
Grę, w której obrębie wisielec „przemawia” nie jako przedmiot,
jako bezwolna kukła europejskiej kultury, lecz raczej jako podmiot i
„agent”, sprawujący drastyczne i nieodparte rządy nad
rozmaitymi formami dyskursu. I w takiej właśnie roli – roli
szydercy czy suwerennego demaskatora roszczeń uczonego Rozumu oraz
mieszczańskiego i stabilnego świata – ukazuje go choćby Breughel
w Tańcu pod szubienicą oraz Rembrandt w swojej Lekcji anatomii
doktora Tulpa albo poczynając od Baudelaire’a, „czarny
romantyzm” czy też współczesna kultura masowa, o czym świadczą
powieści Joanne K. Rowling bądź mroczne fascynacje Hannibalem
Lecterem.
To zresztą nie tylko sprawa wyobraźni.
Imperium wisielca to nierzadko przecież feeria rzeczywistej i
potwornej przemocy, uprawianej przez rozmaite „imperia zła” i
totalizmy, przez okrutne armie „nowego wzoru”, szaleńcze tyranie
i państwa-partie. I przez nienawiść rozjuszonych tłumów, jak to
było z łowami na czarownice, egzekucjami „niecnych” Żydów i
„zdradliwych” Ormian czy powszechną praktyką linczu na
amerykańskim Południu.
W obrębie dziejów nowoczesnych dwa
szczególnie systemy takiej masowej zbrodni zasługują na
„wyróżnienie”, choć nie będę się nimi w tym zbiorze szkiców
szerzej zajmował, gdyż należy im się osobne i drobiazgowe
badanie. Pierwszy to carska Rosja XIX stulecia, kraj szubieniczny i
więzienie narodów, którego ikoną był między innymi Michaił
Murawjow Wileński „Wieszatiel”, według jego własnych słów
pochodzący – jak chce anegdota z 1833 roku – z tych Murawjowów,
którzy wieszają, a nie tych, którzy są wieszani3. Horrendalny
przemysł śmierci, prokurowany przez Trzecią Rzeszą, z jego lasami
szubienic i masowością Zagłady, przesunął jednak od razu i
brutalnie w głąb zbiorowej pamięci taką wizję Rosji. Wizję
Rosji jako przestrzeni na swój sposób upiornie archaicznej i
upiornie baśniowej, jako „carstwa cieni” (którym upajał się
Fiodor Tiutczew) i miejsca „smuty”, beznadziei i złego czaru,
gdzie „tylko wisielcy widzieli co nieco”4. Szubienice
niemieckiego nazizmu i zbratanych z nim pomniejszych reżymów,
stawiane wszędzie niczym złowieszcze i prowokacyjne wyznanie wiary,
sprawiły bowiem, że teraz zobaczyli już wszyscy5 – i wydawało
się nawet, po ukręceniu karku Bestii, że trzeba było odpowiedzieć
zaraz na ten las śmierci własnym już lasem. Wieszaniem na
wieszanie. Taki stał się przecież, prawie w całej Europie,
„krajobraz po bitwie”. Krajobraz przemienienia. Transformacji
wisielca, zgodnie z odwiecznymi wzorami retrybucji i zemsty, z figury
zbiorowego i indywidualnego męczeństwa oraz dramatycznego wyzwania
dla teologii „śmierci Boga” w figurę zbrodniczej hańby. I
„słusznej sprawiedliwości”.
Zbigniew Mikołejko
We władzy wisielca. Z dziejów
wyobraźni Zachodu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.