Taka też była moja choroba i męka,
gdy oskarżałem siebie zażarciej niż kiedykolwiek przedtem,
miotając się i szamocząc w pętającym mnie łańcuchu.
Spodziewałem się, że niebawem łańcuch pęknie, bo stał się już
cienki. A jednak ciągle mnie oplatał. Ty zaś, Panie, czuwałeś
stale nad moimi tajemnymi przeżyciami, w surowym miłosierdziu
chłoszcząc mnie dwoistym biczem lęku i wstydu, abym się znowu nie
osunął w uległość — bo wtedy nawet ten cienki i kruchy
łańcuch, który mnie jeszcze oplatał, wcale by nie pękł, lecz
raczej by okrzepnął i ciaśniej by mnie spętał. Mówiłem sobie w
głębi duszy: „Niech się już stanie! Niech się stanie!" —
i same te słowa zdawały się mnie prowadzić na próg decyzji. Już
prawie ją podejmowałem — i powstrzymywałem się. Nie osuwałem
się wprawdzie do dawnego stanu. Zatrzymałem się na samym progu,
aby zaczerpnąć oddechu. I znowu próbowałem przekroczyć próg —
już byłem trochę bliższy celu, i jeszcze bliższy, już niemal
tego dotykałem, już niemal ujmowałem w dłonie... Ale nie mogłem
dosięgnąć, nie mogłem dotknąć, ująć. Ciągle odwlekałem ten
moment, w którym miałem umrzeć dla śmierci, a dla życia żyć
zacząć. Większą miało we mnie moc zakorzenione zło niż dobro,
do którego nie przywykłem. Im bliższy był moment, w którym się
miałem stać czymś innym, niż byłem, tym większą wzbudzał on
we mnie grozę. Lecz mnie nie cofał, nie spychał z drogi, po której
szedłem — tylko unieruchamiał mnie i więził.
Zatrzymywały mnie zupełne głupstwa,
skończone marności, moje stare przyjaciółki. Chwytały mnie za
szatę cielesną i szeptały: „Opuścisz nas? I od tej chwili już
przenigdy nie będziemy z tobą? I od tej chwili już przenigdy nie
będzie ci wolno tego czy tamtego?" Co one miały na myśli,
mówiąc o „tym czy tamtym"? Co miały na myśli, Boże mój?
Niechże Twoje miłosierdzie odwróci od sługi Twego tę ohydę, tę
hańbę, jaką mi raiły. Ale głosy te wydawały się już mniej niż
w połowie tak głośne, jak były niegdyś. Już nie zastępowały
mi drogi, aby jawnie się spierać; podszeptywały swoje rady jak
gdyby za moimi plecami, a gdy się od nich odsuwałem i szedłem
naprzód, jakby ukradkiem skubały moją szatę, abym się obejrzał.
Potrafiły jednak to osiągnąć, że nadal nie umiałem zupełnie
się od nich oderwać, otrząsnąć się, przekroczyć granicę
dzielącą mnie od tamtej strony, dokąd mnie wzywałeś. Bo
przemożne przyzwyczajenie mówiło: „Czy sądzisz, że będziesz
mógł żyć bez tych rzeczy?"
Lecz mówiło już drżącym głosem.
Odsłaniała się już bowiem — ilekroć w tamtą drugą stronę
spojrzałem — za tą granicą, którą lękałem się przekroczyć,
szlachetna piękność umiarkowania, jaśniejąca radością nie
zbrukaną, skromnie przyzywająca mnie do siebie, abym wreszcie
przyszedł, abym już dłużej się nie wahał. Wyciągała miłujące
ramiona, aby mnie ogarnąć nimi i uścisnąć, a ręce jej były
pełne dobrych przykładów, które mi ukazywała. Iluż tam było
chłopców, ile dziewcząt, ilu młodzieńców i ludzi wszelkiego
wieku, ileż poważnych wdów, jak też kobiet, co do starości
dożyły w dziewictwie. A we wszystkich jaśniała ta sama
powściągliwość bynajmniej nie jałowa, lecz będąca płodną
matką rozlicznych dzieci, czyli radości narodzonych z zaślubienia
Ciebie, Panie. Ta piękna powściągliwość śmiała się ze mnie,
jakby chcąc tym szyderstwem dodać mi odwagi: „Nie stać cię na
to, na co było stać tych mężczyzn i te kobiety? A czyż oni w
sobie samych znajdują siłę? O, nie, nie w sobie, lecz w Panu Bogu
swoim! To przecież Pan Bóg ich obdarzył mną. Czemu na sobie samym
się opierasz — i upadasz? Rzuć się ku Niemu! Nie obawiaj się —
On się nie cofnie, abyś upadł. Rzuć się z całą ufnością, On
przygarnie cię i uleczy". Jakiż wstyd mnie palił! Bo jeszcze
ciągle słyszałem szept tamtych głupstw i nadal stałem zamarły w
bezruchu. A powściągliwość mówiła, zdało się, nadal:
„Ogłuchnij na nieczyste podszepty twego ciała. Musisz je
umartwić. Prawią ci one baśnie, nie według prawa Pana Boga
twego". Takie to się kłębiły walki w moim sercu — nie o
kogokolwiek innego, lecz o mnie samego, przeciwko mnie samemu.
Alipiusz zaś, nie odstępując ode mnie, w milczeniu czekał na
wynik tak niezwykłego boju.
A skoro dociekliwa myśl zgarnęła z
najskrytszych ostępów duszy całą moją nędzę i wyciągnęła ją
na powierzchnię, przed oczy mego serca, wtedy się wreszcie zerwała
we mnie burza, niosąc deszcz łez rzęsisty. Aby się wypłakać,
podniosłem się i odszedłem od Alipiusza. Wydało mi się, że
najlepiej jest płakać w samotności. Odszedłem więc dostatecznie
daleko, aby nawet jego obecność mi nie przeszkadzała. Musiał się
domyślać, co się ze mną dzieje, bo zdaje się, że odchodząc coś
do niego powiedziałem i głos mój już wtedy się łamał
wzbierającym we mnie płaczem. Alipiusz, porażony zdumieniem,
pozostał tam, gdzie przedtem siedzieliśmy razem. A ja rzuciłem się
gdzieś na ziemię, u stóp drzewa figowego. Już nie powstrzymywałem
łez, które zaraz popłynęły z moich oczu strumieniem — ofiara,
jaka Ty łaskawie przyjmujesz. I nie takimi wprawdzie słowami, ale w
takiej myśli przemawiałem do Ciebie: „O Panie, czemu zwlekasz?
Dokądże, Panie? Wciąż gniewać się będziesz? Zapomnij o dawnych
nieprawościach naszych!"* Czułem bowiem, że to one, te
nieprawości, mnie więżą, więc krzyczałem z głębi niedoli:
„Jak długo, jak długo jeszcze? Ciągle jutro i jutro? Dlaczego
nie w tej chwili? Dlaczego nie teraz już kres tego, co we mnie
wstrętne?"
Tak mówiłem i w bezmiernie gorzkiej
skrusze serca płakałem. I nagle słyszę dziecięcy głos z
sąsiedniego domu, nie wiem, czy chłopca, czy dziewczyny, jak co
chwila powtarza śpiewnie taki refren: „Weź to, czytaj! Weź to,
czy taj!" Ocknąłem się i w wielkim napięciu usiłowałem
sobie przypomnieć, czy w jakimkolwiek rodzaju zabawy dzieci śpiewają
taką piosenkę. Nie przychodziło mi do głowy, żebym to kiedyś
przedtem słyszał. Zdusiwszy w sobie łkanie, podniosłem się z
ziemi, znajdując tylko takie wytłumaczenie, że musi to być nakaz
Boży, abym otworzył książkę i czytał ten rozdział, na który
najpierw natrafię. Dowiedziałem się bowiem, że Antoni poprzez
lekcję ewangeliczną, którą przypadkiem usłyszał w kościele,
otrzymał zwrócone słowa: „Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i
rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; a przyjdź i pójdź
za mną"**. I dzięki tej wyroczni od razu nawrócił się ku
Tobie.
Spiesznie więc wróciłem do tego
miejsca, gdzie Alipiusz przez cały czas siedział. Pamiętałem, że
zostawiłem tam, odchodząc, tom pism apostoła. Chwyciłem książkę,
otworzyłem i czytałem w milczeniu słowa, na które najpierw padł
mój wzrok: „...nie w ucztach i pijaństwie, nie w rozpuście i
rozwiązłości, nie w zwadzie i zazdrości. Ale przyobleczcie się w
Pana Jezusa Chrystusa, a nie ulegajcie staraniom o ciało i jego
pożądliwości"***. Ani nie chciałem więcej czytać, ani nie
było to potrzebne. Ledwie doczytałem tych słów, stało się tak,
jakby do mego serca spłynęło strumieniem światło ufności, przed
którym cała ciemność wątpienia natychmiast się rozproszyła.
* Por. Ps 78, 5. 8.
** Mt 19, 21.
*** Rz 13, 13—14
św Augustyn, Wyznania
tłumaczenie: Zygmunt Kubiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.