piątek, 17 maja 2024

Teoria ewolucji jako duchowa trucizna

 O naukowych dowodach podważających teorię ewolucji czytaj tu →

**

Poniżej seria artykułów o teorii ewolucji, po angielsku - tylko krótkie wprowadzenie jest w języku polskim.

Inteligentny Projekt i teoria informacji

 Inteligentny Projekt stał się nieformalnym „ruchem” około dwadzieścia pięć lat temu. W 1990 roku prawnik i sceptyk teorii Darwina, Norman Makbet nieoczekiwanie otrzymał pocztą rękopis od profesora prawa Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, Phillipa E. Johnsona. Johnson kwestionował darwinizm w podobny sposób, jak Makbet w swojej książce Darwin Retried. Niedługo potem rękopis Johnsona został opublikowany jako Darwin on Trial (1991). Możemy  myśleć idei Inteligentnego Projektu [ID] jako ruchu, od tej książki.

Kilku czołowych badaczy ID wkrótce dołączyło do Phillipa Johnsona i udzieliło mu pełnego wsparcia. Oto siedem osób, w kolejności alfabetycznej: Michael Behe, William Dembski, David Klinghoffer, Stephen Meyer, Paul A. Nelson, Richard Sternberg i Jonathan Wells. Dziś można by dodać o wiele więcej nazwisk. Discovery Institute również otworzył swoje podwoje w 1991 roku.

Intelligent Design and information theory →


**
Wyjątkowość człowieka i jej wrogowie

Darwin: "Człowiek w swej arogancji uważa się za dzieło wielkie, godne wstawiennictwa bóstwa. Bardziej pokornie, jak i prawdziwie jest uważać go za powstałego ze zwierząt.”

Darwin spekulował, że uśmiechanie się zaczęło się od obnażenia przez pawiany „wielkich kłów” i że „śmiech [był] zmodyfikowanym szczekaniem, uśmiech zmodyfikowanym śmiechem”. Samo szczekanie mogło zacząć się od sygnalizowania „odkrycia ofiary”. Darwin przyznał, że „płacz jest zagadką”3. Nigdy nie zmienił swojej opinii. W The Descent of Man (1871) stwierdził, że jego celem było „pokazanie, że nie ma zasadniczej różnicy między człowiekiem a wyższymi ssakami pod względem zdolności umysłowych”.4 A co z językiem? „Jeśli chodzi o zwierzęta” – powiedział – „próbowałem już pokazać, że mają one tę zdolność, przynajmniej w początkowym stopniu”5.

Darwin wielokrotnie przyjmował tę strategię minimalizowania różnicy między władzami umysłowymi ludzi i zwierząt. W innej wariacji na ten temat twierdził, że niektórzy ludzie to po prostu „dzikusy” lub „barbarzyńcy”. Na przykład mieszkańcy  krańcua Ameryki Południowej „należą do najniższych barbarzyńców”6. Oni i inni im podobni niewiele odbiegają od „wyższych zwierząt”. Wszelkie pozostałe luki można następnie łatwo wypełnić uniwersalnym mechanizmem Darwina, doborem naturalnym.

Human exceptionalism and its enemies →

**

Jonathan Wells – Nauka czy mit?
Dlaczego większość tego, czego uczymy się o ewolucji, jest błędna.

Po obronie doktoratu w dziedzinie biologii komórki,  zauważyłem wszakże, że wszystkie moje podręczniki dotyczące biologii ewolucyjnej zawierały rażące wprowadzenie w błąd informacje: rysunki embrionów kręgowców pokazujące podobieństwa, które miały być dowodem na pochodzenie od wspólnego przodka. Ale jako embriolog wiedziałem, że rysunki są fałszywe. Nie tylko zniekształcały prawdziwy wygląd embrionów, które rzekomo ukazywały, ale także pomijały wcześniejsze etapy, w których embriony bardzo różnią się od siebie wyglądem.

Moja ocena rysunków zarodków została potwierdzona w 1997 r., kiedy brytyjski embriolog Michael Richardson i jego współpracownicy opublikowali artykuł w czasopiśmie Anatomy and Embryology, porównując rysunki podręcznikowe z rzeczywistymi embrionami. Wypowiedź Richardsona została następnie zacytowana w czołowym amerykańskim czasopiśmie Science: „Wygląda na to, że jest to jedna z najsłynniejszych podróbek w biologii”.

Jonathan Wells - Science or Myth? →

**
Książka Guillermo Gonzaleza i Jaya W. Richardsa (Regnery Books, 2004) kwestionuje Zasadę Kopernika – pogląd, że Ziemia i jej miejsce we wszechświecie nie jest niczym szczególnym. Autorzy zastąpili zasadę Kopernika zasadą antropiczną – twierdzeniem, że gdyby parametry fizyczne Wszechświata były nieco inne, nie byłoby nas tutaj, aby to zaobserwować.

„Konsekwencją tego jest to, że inteligentne życie wymaga istnienia kosmosu o dość specyficznym poziomie złożoności” – stwierdził Steve Fuller, a ten poziom złożoności „graniczy z cudem – chyba że oczywiście został w jakiś sposób „stworzony specjalnie”. Steve Fuller, członek wydziału Uniwersytetu w Warwick, został mianowany katedrą epistemologii społecznej w 2011 roku.

A Privileged Planet →

**
Michael Behe: jak doszło do mej niezgody z większością współczesnych naukowców

Kiedy ktoś zaczyna traktować darwinizm raczej jako hipotezę dotyczącą biochemicznego poziomu życia niż założenie, potrzeba około dziesięciu minut, aby dojść do wniosku, że jest on radykalnie nieodpowiedni. Uświadomienie sobie, że molekularne podstawy życia zostały zaprojektowane, zajmuje może kolejne dziesięć minut i to właściwie z tego samego powodu, dla którego Anaksagoras, Galen i Paley doszli do tego samego wniosku w przypadku widzialnych poziomów biologii (chociaż z powodu postępu w nauce i filozofii argument jest teraz z konieczności znacznie bardziej szczegółowy i pełen niuansów niż ich oryginalne wersje): oznaką inteligentnego działania jest ułożenie odrębnych części e jedną całość w celu spełnienia jakiegoś celu. Molekularne części komórki są elegancko rozmieszczone, tak aby spełniać wiele dodatkowych celów, które muszą się łączyć, aby służyć większemu ogólnemu celowi, jakim jest formowanie życia. Jak zobaczymy w tej książce, żaden nieinteligentny, niekierowany proces – ani mechanizm Darwina, ani żaden inny – nie może tego wyjaśnić.

Dzięki modnemu obecnie internetowi przez lata poznałem innych naukowców, którzy mieli doświadczenia z grubsza podobne do moich, którzy byli całkowicie gotowi zaakceptować ewolucję darwinowską, jednakże w pewnym momencie stwierdzili, że ta szersza teoria była intelektualną fasadą. Podobnie jak ja większość z nich miała przekonania religijne, co uwolniło nss od paraliżującego założenia, że ​​– niezależnie od tego, co wykazały dowody – nieinteligentne siły po prostu muszą być odpowiedzialne za elegancję życia. Niektórzy z nas połączyli siły pod auspicjami think tanku Discovery Institute z siedzibą w Seattle, aby lepiej bronić i rozwijać temat inteligentnego projektu (ID), któremu się poświęciliśmy.

Michael Behe: how I came to disagree with most contemporary scientists

**
Badacze laboratoryjni odkryli, że gdyby w powietrzu nie było pyłu, wszelkie życie byłoby niemożliwe. Nigdy nie przyszło im do głowy, że Życie i wszystkie inne zjawiska są powiązane mistyczną koniecznością. Traktując wszystko osobno, poprzez coraz dokładniejszą analizę coraz mniejszych rzeczy, stracili wszelkie połączenie z Rzeczywistością i byli zaskoczeni, gdy pojawiły się powiązania między rzeczami. To mógł być tylko przypadek, twierdzili ci głębocy myśliciele.

Francis Parker Yockey →

**
Revilo Oliver: Zaprzeczając pojęciu prawdy, pragmatyzm z konieczności zaprzecza możliwości istnienia wartości moralnych. Po zniesieniu dobra i zła człowiek może kierować się jedynie swoimi apetytami i kalkulacjami celowości. Jedynym testem działania jest to, czy „działa”. Logicznie rzecz biorąc, pragmatyk musi potępić się za głupią słabość, jeśli na przykład odmawia zmielenia swojej babci i sprzedania jej na hamburgery w okolicznościach, w których jest pewne, że ujdzie mu to na sucho i albo osiągnie zysk, albo będzie się dobrze w czasie tego dobrze bawić (...)


Darwinism as a spiritual poison →

niedziela, 12 maja 2024

Czasu już więcej nie będzie - doświadczenie atemporalności w epilepsji

 Zamyślił się między innymi i nad tym, że w jego epileptycznym stanie była pewna chwila, prawie przed samym atakiem (jeżeli ów atak nie przychodził we śnie), kiedy nagle, wśród smutku, ciemności duchowych, przygnębienia, jakby rozpromieniał się jego mózg, i z niezwykłą mocą wytężały się jednocześnie wszystkie jego siły życiowe. Odczuwanie życia, samopoczucie, wzrastały niemal w dziesięćkroć w takich chwilach, krótkich jak błyskawica. Rozum, serce gorzały niezwykłym błyskiem; wszystkie wzruszenia, wszystkie wątpliwości jego, wszystkie niepokoje jakby się koiły, przechodziły w jakiś wyższy nastrój pełen jasnej, harmonijnej radości i nadziei. Lecz te chwile, te błyski były tylko zapowiedzią tej ostatniej sekundy (nigdy dłużej nad sekundę), w której rozpoczynał się atak. Ta sekunda była, rozumie się, nie do zniesienia. Rozmyślając nad tą chwilą później, już kiedy był zdrów, mówił często sam do siebie, że przecież te wszystkie przebłyski wyższego samopoczucia, a może i „doskonalszego bytu”, nie są niczym innym, jak naruszeniem normalnego stanu, a jeśli tak jest, w takim razie wcale to nie jest doskonalszy byt, a przeciwnie, trzeba to uważać za coś niższego. W ten sposób doszedł w końcu do zupełnie paradoksalnego wniosku; „więc cóż z tego, że to natężenie nienormalne, jeżeli sam wynik, jeżeli chwila odczuwania, którą sobie przypomina i którą rozpatruje, już będąc zdrowym, jest w najwyższym stopniu harmonią, pięknem, daje niesłychane i niewysłowione dotychczas uczucie pełności, miary, pojednania i lękliwego, modlitewnego zlania się z najwyższą syntezą życia?”. Te mgliste wyrażenia wydały się jemu samemu bardzo zrozumiałe, chociaż jeszcze zbyt słabe. Co do tego zaś, że to naprawdę „piękno i modlitwa”, że to rzeczywiście „wyższa synteza życia”, wątpić o tym nie mógł, nie mógł mieć nawet cienia wątpliwości. Przecież nie wizje miał wtedy, jak od haszyszu, opium, lub wódki; wizje poniżające rozsądek i plugawiące duszę, nienormalne i nieistniejące. O tym mógł doskonale sądzić po skończonym, chorobliwym ataku. Chwile te były niezwykłym wzmożeniem świadomości, gdyby można określić ten stan jednym słowem, samopoczucia, w najwyższym stopniu bezpośredniego. Jeżeli w danej sekundzie, to jest w ostatniuteńkiej chwilce przytomności przed atakiem, udało mu się jasno i świadomie powiedzieć sobie: „Tak, za tę jedną chwilę można by oddać życie”, to, na pewno, chwila ta sama w sobie warta całego życia. Zresztą o dialektyczną część swego wniosku nie dbał: przytępienie umysłu, duchowe ciemności, idiotyzm… był to jasny skutek tych „najwyższych chwil”. Na serio, ma się rozumieć, by się nie spierał. W samym wniosku, to jest w ocenie tej chwili, bez wątpienia leżała pomyłka, ale rzeczywistość wrażenia zawsze go trochę zatrważała. Bo cóż zrobić z rzeczywistością? Przecież to wszystko miało miejsce, przecież jemu samemu udawało się powiedzieć sobie w takiej chwili, że chwila ta, dla nieskończonego szczęścia, które on w pełni odczuwa, mogłaby doprawdy być wartą całego życia. „W chwili tej”… jak mówił kiedyś w Moskwie do Rogożyna, podczas ich ówczesnych rozmów… „w chwili tej staje się dla mnie zupełnie zrozumiałym, że czasu już więcej nie będzie. Zapewne… dodał z uśmiechem… to ta sama chwila, w której nie zdążył się wylać przewracający się dzban z wodą epileptyka Mahometa, który jednak zdążył przez tę samą sekundę obejrzeć wszystkie Allachowe mieszkania”.

Fiodor Dostojewski 

Idiota

Nastazja Filipowna

 Nastazja Filipowna wzięła w rękę paczkę.

– Gańka, przyszła mi pewna myśl do głowy; chcę cię wynagrodzić, bo dlaczego ty masz wszystko tracić? Rogożynie, czy on się zaczołga na Wasiljewską za trzy ruble?

– Zaczołga się.

– Więc posłuchaj, Ganiu, chcę po raz ostatni spojrzeć na twoją duszę, męczyłeś mnie przez trzy miesiące; teraz na mnie kolej. Widzisz tę paczkę, jest w niej sto tysięcy! Za chwilę rzucę ją na kominek, w ogień, tu przy wszystkich, wszyscy są świadkami! Jak tylko ogień całą ogarnie… podejdź do kominka, i bez rękawiczek, gołymi rękami, wyciągnij paczkę z ognia! Wyciągniesz… twoje, całe sto tysięcy twoje! Odrobinkę poparzysz sobie paluszki… ale przecież to sto tysięcy, pomyśl tylko! Czyż to trudno wyciągnąć! A ja duszą twoją się nacieszę, jeśli ty po moje pieniądze w ogień pójdziesz. Wszyscy są świadkami, że paczka będzie twoja! A jeśli nie pójdziesz po nią, wszystko się spali; nikogo nie puszczę. Precz! Wszyscy precz! Moje pieniądze! Wzięłam je od Rogożyna za noc dzisiejszą. Rogożyn, czy moje te pieniądze?

– Twoje, pociecho! Twoje, królowo!

– Więc wszyscy precz, robię, co mi się podoba! Fierdyszczenko, niech pan poprawi ogień!

– Nastazjo Filipowno, ręce odmawiają posłuszeństwa – odpowiedział oszołomiony Fierdyszczenko.

– E-ech! – krzyknęła Nastazja Filipowna, schwyciła szczypce, poruszyła dwa tlejące polana i jak tylko wybuchnął płomień, wrzuciła weń paczkę.

Głośny krzyk rozległ się dokoła; wielu przeżegnało się nawet.

– Oszalała, oszalała! – wołano dokoła.

– Czy… czy, nie powinnibyśmy jej związać? – szepnął generał do Pticyna. – Przecież ona zwariowała, zwariowała! Zwariowała!

– N-nie, to może niezupełne wariactwo – szepnął blady jak płótno i trzęsący się Pticyn, nie mogąc oczu oderwać od tlącej się paczki.

– Wariatka? Przecież to wariatka? – nalegał generał na Tockiego.

– Mówiłem panu, że to kobieta z „kolorytem” – mruknął też trochę blady Atanazy Iwanowicz.

– Ależ przecież to sto tysięcy!….

– Boże, Boże! – słychać było dokoła. Wszyscy skupili się dokoła kominka, wszyscy chcieli patrzeć, wszyscy krzyczeli… Niektórzy weszli nawet na krzesła, żeby patrzeć ponad głowami. Piękna Niemka uciekła.

– Pani! Królewno! Wszechpotężna! – jęczał Lebiediew, czołgając się na kolanach przed Nastazją Filipowną i wyciągając ręce do kominka – sto tysięcy. Sto tysięcy! Widziałem na własne oczy; przy mnie pakowali! Pani! Miłosierdzia! Każ mi iść w komin: cały wejdę, całą moją siwą głowę w ogień włożę!… Chora, kulawa żona, trzynaścioro dzieci… głodny jestem, Nastazjo Filipowno! – i wyjęczawszy to wszystko, czołgał się do kominka.

– Precz! – krzyknęła Nastazja Filipowna, odpychając go – rozejdźcie się wszyscy! Ganiu, cóż ty tak stoisz! Nie wstyd ci? Dalejże! Twoje szczęście!

Ale Gania zbyt już dużo wycierpiał tego dnia i tego wieczoru i do tej ostatniej i niespodziewanej próby nie był zupełnie przygotowany. Tłum rozstąpił się przed nim i Gania stanął oko w oko z Nastazją Filipowną, o trzy kroki od niej. Stała przy samym kominku i czekała, nie spuszczając z niego ognistego, przejmującego spojrzenia. Gania we fraku, z kapeluszem w ręku i w rękawiczkach stał przed nią w milczeniu, nie odpowiadając ani słowa, ze skrzyżowanymi rękami i wpatrzony w ogień. Wariacki uśmiech widniał na jego twarzy bladej jak płótno. Prawda, nie mógł oderwać oczu od tlącej się paczki, ale zdawało się, że teraz coś nowego wdarło się do jego duszy; jak gdyby sobie przysiągł wytrzymać próbę; nie ruszał się z miejsca; po kilku chwilach stało się dla wszystkich jasne, że on nie pójdzie po paczkę, nie chce iść po nią.

– Ej, spalą się i będzie ci wstyd – krzyczała Nastazja Filipowna – a potem przecież się powiesisz, ja nie żartuję!

Ogień, żarzący się między dwoma tlejącymi polanami, przygasł z początku, gdy upadła na niego paczka i przydusiła go. Mały, niebieski płomyk czepiał się jednak od spodu kawałka drewna. W końcu cienki, długi, ognisty języczek objął i paczkę, przylgnął do niej i przeleciał po wierzchniej części papieru; nagle zapaliła się cała paczka i jasny płomień uniósł się nad nią. Wszyscy westchnęli.

– Pani droga! – narzekał dalej Lebiediew, rzucając się znów w stronę kominka, ale Rogożyn odciągnął go znów i odepchnął.

I sam Rogożyn zmienił się w jedno nieruchome spojrzenie. Nie mógł się oderwać od Nastazji Filipowny, upajał się, był w ósmym niebie.

– A to królowa! – powtarzał co chwila, zwracając się do otoczenia – to po naszemu! – krzyczał, sam nie wiedząc, co mówi. – No, któż z was, złodzieje, na coś takiego się zdobędziecie, co?

Książę przyglądał się temu wszystkiemu smutny i milczący.

– Zębami wyciągnę za jeden jedyny tysiąc – zaproponował Fierdyszczenko.

– Zębami to i ja bym potrafił! – odezwał się pan z kułakami, spoza pleców sąsiadów, w przystępie prawdziwej rozpaczy. – Do d-i-abła! Pali się, wszystko się spali! – zawołał, ujrzawszy płomień.

– Pali się, pali! – krzyczeli wszyscy razem i prawie wszyscy rzucili się w stronę kominka.

– Ganiu, nie udawaj, po raz ostatni ci mówię!

– Dalejże! – ryknął Fierdyszczenko, rzucając się na Ganię z wściekłością i chwytając go za rękaw – dalejże, fanfaronie! Spali się! O prze-e-eklęty!

Gania odepchnął z całej siły Fierdyszczenkę, odwrócił się i skierował się ku drzwiom, ale nie zdążył przejść paru kroków, zatoczył się i runął na podłogę.

– Zemdlał! – krzyknęli wszyscy.

– Pani droga, spalą się! – biadał Lebiediew.

– Na próżno się spalą! – wołali dokoła.

– Katiu, Pasza, dajcie mu wody, octu! – krzyknęła Nastazja Filipowna, schwyciła szczypce i wyciągnęła paczkę. Cały papier, będący na zewnątrz, spalił się, ale znać było, że wnętrze paczki zostało nietknięte. Wszystko było owinięte w potrójnie złożoną gazetę i pieniądze były nienaruszone. Wszyscy odetchnęli swobodniej.

– Chyba z jeden tylko tysiączek się zepsuł, reszta uratowana – powiedział, przymilając się, Lebiediew.

– Wszystko jest jego! Cała paczka jest jego! Słyszycie, panowie! – oznajmiła Nastazja Filipowna, kładąc paczkę przy Gani – jednak nie poszedł, wytrzymał! Widocznie miłość własna silniejsza od chciwości. Nic mu nie będzie, odzyska przytomność. A przecież by zarżnął… o, już przychodzi do siebie. Generale, Janie Piotrowiczu, Dario Aleksiejewno, Katiu, Pasza, Rogożyn, słyszeliście? Paczka należy do niego, do Gani. Oddaję mu ją na własność, w nagrodę… no, mniejsza o to, za co! Powiedzcie mu to. Niech tu przy nim leży… Rogożyn, jazda! Bądź zdrów, książę, po raz pierwszy widziałam człowieka! Żegnam pana, Atanazy Iwanowiczu, merci!

Cała banda rogożyńska rzuciła się ku drzwiom z hałasem i z krzykiem, idąc za Rogożynem i za Nastazją Filipowną. W salonie służące podały jej futro, przybiegła z kuchni kucharka Marta. Nastazja Filipowna ucałowała je wszystkie.

– Jak to, czy pani droga nas już ze wszystkim opuszcza? A gdzież pani pójdzie? I jeszcze w dniu urodzin, w tak uroczysty dzień! – pytały zapłakane dziewczęta, całując ją po rękach.

– Na ulicę pójdę, Katiu, tam moje miejsce, słyszałaś przecież, a nie, to zgodzę się za praczkę. Dosyć już Atanazego Iwanowicza! Kłaniajcie mu się ode mnie i nie miejcie do mnie żalu…

Książę skoczył co tchu przed ganek, przed którym sadowili się już w czterech trójkach z dzwonkami. Generał dogonił go jeszcze na schodach.

– Na miłość boską, niechże się książę opamięta! – zawołał, chwyciwszy go za rękę – daj spokój! Przecież widzisz, co to za jedna! Mówię do ciebie jak ojciec…

Książę spojrzał na niego, ale nie powiedziawszy ani jednego słowa, wyrwał się i pobiegł na dół.

Przed gankiem, skąd dopiero co odjechały trójki, widział generał, że książę zawołał pierwszego z brzegu dorożkarza i kazał mu jechać do Jekaterynpola, tam, dokąd się skierowały trójki. Następnie zajechały konie generała i zawiozły go do domu, z nowymi nadziejami i projektami i z perłą, której naturalnie nie zapomniał. Dwa razy stanął mu przed oczami ponętny obraz Nastazji Filipowny; westchnął.

– Szkoda! Wielka szkoda! Stracona na zawsze! Wariatka!… A dla księcia potrzeba teraz kogoś innego, nie Nastazji Filipowny…

W tym samym sensie wypowiedzieli parę pocieszających i pożegnalnych słów i dwaj inni goście Nastazji Filipowny, postanawiając pójść pieszo.

– Wie pan, Atanazy Iwanowiczu, mówią, że u Japończyków podobne się dzieją rzeczy – mówił Jan Piotrowicz Pticyn – obrażony zwraca się podobno do obrażającego i mówi mu: „tyś mnie obraził, za to ja w twoich oczach rozpruję sobie brzuch”, i przy tych słowach rzeczywiście rozpruwa sobie brzuch w oczach obrażającego i podobno czuje niezwykłe zadowolenie, jak gdyby się rzeczywiście na nim zemścił. Dziwne bywają na świecie charaktery, Atanazy Iwanowiczu!

– Więc pan sądzi, że tu miało miejsce to samo – odpowiedział z uśmiechem Atanazy Iwanowicz – hm! Jednak to porównanie pańskie dowcipne… a piękne. Ale, kochany Janie Piotrowiczu, przecież pan sam widział, że zrobiłem, co tylko mogłem; więcej ponad to nie mogłem, zgodzi się pan ze mną? Ale zgodzi się pan również i na to, że ta kobieta miała pierwszorzędne zalety… wspaniałe cechy. Chciałem nawet dopiero co krzyknąć, gdybym sobie mógł na to pozwolić przy całej tej Sodomie, że ona sama jest najlepszym usprawiedliwieniem na wszystkie stawiane mi zarzuty. Kogo nie oczarowałaby ta kobieta aż do utraty rozsądku i… wszystkiego? Widział pan, ten cham, Rogożyn, rzucił jej sto tysięcy! Przypuśćmy, że wszystko to, co się tam teraz stało… romantyczne, nieprzyzwoite, ale za to barwne… za to oryginalne… zgodzi się pan, nieprawdaż? Boże, co by to mogło być z takim charakterem i z taką urodą! Ale pomimo wszelkich starań, nawet pomimo wykształcenia… wszystko przepadło! Nieszlifowany brylant… nieraz to mówiłem…

I Atanazy Iwanowicz głęboko westchnął.

Fiodor Dostojewski 

Idiota

piątek, 10 maja 2024

Zbrodnicze sekty w medycynie


Sekty w medycynie. J. Jaśkowski MD.PhD.MS.

Nowa medycyna czy zniewolenie społeczeństwa? 

Podsumowanie.

Nauka jest to wiedza, która nieustannie się zmienia. Napisanie przed 30- laty pierwszego artykułu o oszustwach przemysłu farmaceutycznego, zepchnęło mnie w ślepy zaułek. Prawie „codziennie” odkrywam nowe sytuacje, jednoznacznie wskazujące, że dziedzina wiedzy zwana medycyną, przestała służyć społeczeństwu, jako dział przywracający im zdrowie i możliwość zaspokajania swoich potrzeb, a sprowadziła ludność do niewolniczej pracy, w celu wzrostu niekontrolowanych podatków – vide VAT, zapewniających zysk wąskiej grupie tzw. cwaniaków, czyli konsorcjum książąt niemieckich, ustabilizowanych w olbrzymich grupach kapitałowych zwanych BlackRock, Vongard, State i kilku innych. W każdej z tych grup, ok. 10 – 15% akcji ma House of Windsor, czyli Dom Saxe-Coburg-Gotha, Obecnie na czele tej grupy stoi najprawdopodobniej król Karol III angielski.

Ale od początku.

Pierwszą chorobą, rzekomo wirusową, wprowadzoną na rynki światowe, było „Wiotkie porażenie kręgosłupa” zwane także „Chorobą Heinego -Medina” czy „Poliomyelitis”.

A zaczęło się to tak:

Po raz pierwszy w nowożytnej historii, niemiecki lekarz Adolf von Strumpell [1853-1925] opisując leczony przypadek, podejrzewał chorobę zakaźną. Kiedy w okolicach Sztokholmu wystąpiło ok. 1031 podobnych przypadków w 1905 roku, taki paraliż uznano za epidemię. 

W 1908 roku austriaccy lekarze; Karol Landsteiner [1868 – 1943] i Irwin Popper [1879 -1935], jako przyczynę podali filtrowanego wirusa, ponieważ rzekomo udało im się zakazić małpę wydzieliną wirusa, wolną od bakterii.

W USA niejaki Simon Flexner [1863 – 1946], ten sam od brata ustanawiającego procedury medyczne dla Rockefellera, natychmiast potwierdził to ustalenie.

Był to drugi przypadek po ospie, że pomimo braku dowodów medycznych, objawy kliniczne przypisano wirusowi.

Przypomnę, że nie wykonano testów Kocha, a mikroskop elektronowy wynaleziono dopiero w 1954 roku.

Tak narodziła się nowa specjalizacja zwana wirusologią, która z każdym rokiem przekształcała się w sektę, ponieważ w owym czasie nie można było wyizolować żadnego wirusa. Była jednakże bardzo na rękę rozwijającej się chemii w rolnictwie. Pestycydy, herbicydy itd. były i są doskonałym źródłem zysków, a nie powodują żadnych strat i dzięki tej sekcie, przemysł rolno – chemiczny nie ponosi kosztów powikłań u ludzi.

Dziwnym bowiem trafem, dwa pierwsze przypadki opisane powyżej, miały miejsce w Europie i Vermont po wprowadzeniu arsenianu ołowiu, jako środka owadobójczego w 1892 roku.

Arsenian ołowiu wpływa na komórki układu nerwowego, powodując paraliż opisywany jako „polio”. Jak stwierdzono, paraliż miał miejsce u dzieci mających kontakt z arsenianem ołowiu.

W Stanach Zjednoczonych od 1916 roku zachorowania koncentrowały się na północno – wschodnim wybrzeżu, zwłaszcza w rejonie Nowego Jorku i Long Island. Analiza wykazała, że cukier pochodził z hawajskich plantacji trzciny cukrowej, na których masowo stosowano arsenian ołowiu od 1915 roku. Największe na świecie rafinerie znajdowały się w Queens i Yonkers. Te tereny, wraz z Brooklinem, odnotowały największą liczbę zachorowań. Zachorowania występowały masowo latem, w czasie wakacji, kiedy to dzieciaki objadały się watą cukrową.

Choroba w Danii i Niemczech rozpowszechniła się dopiero ok. lat 30. [~1930]

W Związku Radzieckim choroba pojawiła się dopiero po 1949 roku, po sprowadzaniu tych środków chemicznych z zachodu.

W Azji i Afryce do lat 1950 chorowali tylko biali mieszkańcy z ośrodków miejskich.

Po II wojnie światowej pojawiało się coraz więcej zachorowań. Zostało to powiązane z wprowadzeniem na rynek w czasie wojny, innego środka chemicznego zwanego dichlorodifenylotrichloroetanem, czyli popularnego DDT.

W latach 50. XX wieku, stosowano go w postaci aerozoli nawet w przedszkolach i szkołach, nie wspominając o wojsku oraz o wielkich obszarach „zamieszkiwanych” przez komary.

W Polsce stosowano DDT w szkołach i na koloniach w walce z wszawicą, posypując po prostu głowy dzieci tym świństwem. To, że przy okazji wdychały to to? A kogo to obchodziło. Wszy ginęły, a wirusa i tak nikt nie widział. A że czasami dzieci chorowały??

Porównując ilości letniego zużycia DDT na tych obszarach, stwierdzono bardzo ścisłą korelację; im więcej zużyto na tych obszarach DDT, tym więcej przypadków „polio” stwierdzano.

Kiedy po raz pierwszy w Niemczech w latach 1954/55 zastosowano eksperymentalną szczepionkę zawierającą neurotoksyczny wodorotlenek glinu, liczba przypadków porażenia wiotkiego u dzieci wzrosła o 500 procent.

Towarzystwa medyczne zachowały dyplomatyczne milczenie.

=========================

Przypomnę, w 1942 roku w Niemczech, stosowano przymusowo szczepionkę przeciwko błonicy. Liczba zgonów dzieci przekroczyła 242 000, czyli straty były większe, aniżeli pod Stalingradem. 

Przypomnę także, że ten dzielny lud germański, żyjący w cywilizacji bizantyjsko – pruskiej, w 1911 roku w samym Hamburgu wymordował ok. 11 000 własnych dzieci szczepiąc je przymusowo przeciwko ospie.

Dane te natychmiast ukryto w całej Europie i rozpoczęto bardzo dochodowy interes szczepionkowy przy pomocy sekty wirusologów, doskonale opłacanej. To doskonałe opłacanie „oficerów” szczepionkowych rozpoczęto w Anglii, w czasie przymusowych szczepień podczas „ospy” w latach 1870. „Oficer” taki  mógł otrzymać nawet 1000 funtów. W owym czasie lekarz zarabiał ok. 150 funtów rocznie. Podobny mechanizm przekupywania zastosowano w czasie pseudo-epidemii Covid-19, np w Polsce. Rekordziści zarabiali od 400 000 do 670 000 rocznie  [w owym czasie średnio zarabiano w Polsce  ok. 60 000 rocznie].

Ten gwałtowny wzrost zachorowań na „Polio” po wprowadzeniu szczepień, zmusił władze do zmiany definicji owej choroby. Wcześniej, każde porażenie wiotkie nazywano „polio”. Odkrycie, że witamina C podawana dożylnie lub domięśniowo, [nie doustnie], powoduje wyzdrowienie już w okresie 24 – 48 godzin, doprowadził do powstania nowej definicji tej choroby.

Od 1955 roku za „Polio” uznawano stan chorego utrzymujący się ok. 30 dni. Tak więc każdy chory, który otrzymał witaminę C i wyzdrowiał znikał ze statystyki. Cwaniacy szczepionkarscy przypisywali to szczepionce.

Jak podałem pierwotnie, nazywano to  „ostrym porażeniem wiotkim”  lub zespołem Guillaina- Barrego.

Kampanie szczepień nie powstrzymywały tej choroby. Wręcz odwrotnie. Dowodem tego jest masowe morderstwo za pomocą szczepionki B.Gatesa w Indiach i Pakistanie na przełomie 2011/12 roku. W czasie jednej kampanii zamordowano ok. 70 000 dzieci, a zachorowało ok. 500 000 dzieci. Dopiero zastrzelenie ośmiu szczepionkarzy przez zrozpaczonych rodziców, przerwało te masowe mordy, a za Gatesem wystosowano list gończy.

Trzeba przypomnieć także, że zarówno w Indiach np. w Bophalu, jak i w Pakistanie, umiejscowiono wielkie fabryki pestycydów, DDT itp.

Musisz sam, Dobry Człeku zrozumieć, czy ta akcja wirusologów była tylko wynikiem pomyłki, czy też doskonale się wkomponowuje w sprawę depopulacji ludności, wymyśloną w 1770 latach przez Malthusa i realizowaną przez określone „elity”?

Czy też chodzi tylko o maskowanie zatruć przemysłu chemicznego.

W celu lepszego zrozumienia problemu przytoczę jeszcze jeden szeroko nagłaśniany przypadek „choroby wirusowej” jaką była „grypa hiszpańska”.

Jeszcze wymowniejszym jest fakt, że nigdy ta „straszna” epidemia nie trafiła na czołówki ówczesnych gazet w tamtych czasach!!!

Jeszcze większy problem powstaje jak przegląda się lokalną prasę np. Gazety z Bostonu, trzeciego miasta o największej liczbie zgonów. Wielkość zgonów nie przekroczyła 5000 osób. Jest to bardzo odległa liczba od rzekomych 500 000, podawanych później. O  ”Wielkiej Pandemii”  panującej w owych czasach nikt nie wspomina w pamiętnikach.

Jak obecnie ustalono, choroba rozpoczęła się w Fort Raily w Kansas, wielkiej bazie szkoleniowej żołnierzy przygotowywanych do wysłania do Europy i szczepionych przeciwko tyfusowi.


"Wielu żołnierzy po tych szczepieniach zaczęło chorować i umierać. Wspominają o tych faktach liczne listy żołnierzy, pamiętniki, wyniki sekcji zwłok pułkownika dra Wiliama Welcha i patologów z Instytutu Patologii Sił Zbrojnych, Archiwa historyczne Kansas, Archiwa Nany i Public Health Service Archives.

Najciekawszą sprawą jest fakt, że wolontariusze, opiekujący się chorymi rekrutami, myli ich, pobierali wydzielinę z nosa i gardła chorych, wkładali ją sobie do nosa, czy gardła i nie chorowali. 

Pochylali się nad nimi i nie chorowali.

Pobierali wydzielinę, odwirowywali ją i wstrzykiwali zdrowym ochotnikom – oni także nie chorowali.

Ze 118 ochotników, ani jeden nie zachorował!!!!

Sprawdzenie przez Kate Daly z wiadomości Fox doniesień gazetowych na temat rzekomej hiszpańskiej grypy, ujawnia zaskakujące dane.  W pierwszym okresie doniesienia o ofiarach są bardzo nieliczne i sumarycznie nie przekraczają łącznie   100 000 . Jednak z każdym kolejnym rokiem wydawania tych gazet, liczba ofiar wzrasta. I tak  w 1920 roku, liczba ofiar wzrosła już do 500 000. W 1941 roku, czyli w dwadzieścia lat później, liczbę ofiar określano już na 10 000 000  [dziesięć milionów] na całym świecie. W 1975 roku liczba ta, w prasie, podwoiła się do 20 milionów. Mike Leavitt DHS w 2005 roku zwiększył te liczbę do 38 milionów, a CDC  obecnie utrzymuje, że w1918 roku na hiszpańską grypę zmarło ponad 50 milionów.

W Polsce, największa znachorka warszawska z Państwowego Zakładu Higieny, Instytutu Zdrowia Publicznego, niejaka Lidia Brydak, oczywiście profesur, podawała, że na hiszpańską grypę zmarło od 50 do 100 milionów ludzi !!!

Taki jest poziom merytoryczny tej Instytucji.

=============================

I tak można by ciągnąć opowieść o oszukiwaniu ludzi chorobami zakaźnymi przez następne dziesiątki stron. W tej sytuacji ograniczę się tylko do cytowania wybranych fragmentów z czasopism naukowych, dziwnym trafem omijanych przez dziennikarzy głównego nurtu ogłupiania ludności.

Moje wpisy będą dotyczyły  tzw. epidemii koronawirusa dlatego, że jak uczy doświadczenie, wszelkie prace naukowe mają tendencje do znikania z półek bibliotek publicznych, nie wspominając o znikaniu z internetu.

I tak, kolejność cytowanych  prac będzie przypadkowa.

Dr Rynn Cole, patolog, ze stanu Idaho, właściciel jednego z największych laboratoriów – Cole Diagnostics w Idacho zanotował dużo szokujących skrzepów krwi, pojawiających się u zaszczepionych. Nanocząsteczki lipidowe i mRNA zawarte w zastrzykach preparatu Covid-19 indukują organizm do wytwarzania niebezpiecznych białek kolczastych, które zwiększają ryzyko zapaleń mikro i makro włóknistych zakrzepów krwi.

Jak wiadomo, ani Pfizer, ani Moderna nie sprzedawały swoich produktów mRNA, przed wprowadzeniem przymusu szczepień w 2020 roku.

Jak wiadomo, także w Polsce, już na tydzień przed ogłoszeniem światowej epidemii, zabroniono przeprowadzania sekcji zwłok zmarłych i utylizowano je bez śladu. Przezornie likwidowano dowody przestępstwa!!!

Dr Cole stwierdza jednoznacznie, że sama nanocząsteczka lipidowa jest toksyczna. Jeszcze gorsze efekty powoduje wstrzyknięcie zastrzyków owych do ludzkiego organizmu. Ludzkie komórki nie wytwarzają tego białka. Skłonienie ludzkich komórek do wytwarzania białka o znanej cytotoksyczności, toksyczności dla organizmu ludzkiego,  stanowi olbrzymi problem nie tylko naukowy.

Nanocząsteczka lipidowa, która przemieszcza się wszędzie w organizmie człowieka, jest bardzo niebezpieczna, ponieważ nie można kontrolować dokąd zmierza. To może spowodować problemy zarówno sercowe jak i mózgowe.

Badania FDA potwierdzają, że preparaty mRNA na Covid -19 szybko zwiększają wystąpienie drgawek u dzieci. Badania przeprowadzone  po podaniu zastrzyku dzieciom w wieku od 2  do 5 lat, natychmiast zwiększyły ryzyko wystąpienia u nich drgawek gorączkowych.

Nawet badania przeprowadzone przez Uniwersytet Medyczny w Białymstoku udowodniły, że po zwykłym szczepieniu białko CRP wzrasta do stu kilkudziesięciu, przy normie do pięciu i utrzymuje się ten stan przez kilka dni. Pomimo tych oczywistych faktów, zespół naganiaczy nadal twierdzi, że „szczepionki” są bezpieczne.

Szczepionki na Covid są nie tylko bezużyteczne, ale i niebezpieczne. W nowym artykule podano, że „Wariant SARS-Cov-2 wymyka się szczepieniom.”

Praca udowadnia, że wariant SarsCov-2 szybko się powiela i nie jest blokowany przez szczepionki. Badania przeprowadzone w Massachusets General Hospital i w Harvardzie udowodniły,  że pojawiły się warianty „oporne na szczepionki” zgodnie z przewidywaniami z 2000 roku włoskiego biologa Franco Trinca oraz francuskiego mikrobiologa Luca Montagnera. Obaj naukowcy zginęli nagle w niewyjaśnionych okolicznościach.

3 kwietnia 2024.

Szwajcarski prawnik Philip Krause złożył zaktualizowaną skargę do prokuratury w imieniu 37 poszkodowanych przez szczepionkę mRna na Covid.

Skarga stwierdza: należy natychmiast podjąć pilne środki przymusu, przeszukanie pomieszczeń Swissmedic, zająć „szczepionki” zawierające mRNA, w celu ochrony przed nielegalnymi i ryzykownymi zastrzykami mRNA.

Skarga została założona 14 lipca 2022 roku przez prawnika z  Zurichu, mecenasa Ph.Kruse jako 300-stronicowany dokument, także w imieniu sześciu bezpośrednio poszkodowanych osób.

W związku z przewlekaniem sprawy przez prokuraturę, sprawę 14 listopada 2022r. nagłośniono publicznie. Strona internetowa Corona Complaint określa pierwotną skargę jako „skargę karną” . Stwierdzono w niej: „mamy do czynienia z największym niebezpieczeństwem, a nawet obrażeniami dla zdrowia ludzkiego , jakie kiedykolwiek miało miejsce w Szwajcarii. Ponieważ niebezpieczeństwo to nadal istnieje, pogłębione przez  przedłużenie zezwoleń na stosowanie zastrzyków w mRNA covid, zespół zaktualizował skargę karną 1.0 o dodatkowe źródła”.

A w Polsce mamy 44 000 radców prawnych, ponad 27 000 adwokatów, ponad 10 000 prokuratorów, sędziów i panuje zgodne zbiorowe milczenie.

Czy to jeszcze są prawnicy?

Zawiadomienie karne 2.0 wpłynęło do prokuratury szwajcarskiej, w związku z panującą ciszą w prokuraturze, 07 lutego 2024. 28 marca 2024 roku Zespół d/s Skargi Koronowej udostępnił publicznie dokument skargi.

W Polsce na konferencji w sejmie ujawniono nazwiska tzw. „ekspertów” rządowych i kwoty, które pobierali od koncernów farmaceutycznych. Podobne łapówki otrzymywały Izby lekarskie. Były to wielkości rzędu kilkuset tysięcy złotych. Stąd takie nagonki na nieszczepionych.

J. Jaśkowski MD.PhD.MS.

cdn.

Więcej w 2, 5 i 6 tomie „ABC Medycyny”"
Źródło →

środa, 1 maja 2024

Słowo do tomu trzeciego Dzienników Josepha Goebbelsa

 

Schyłkowy okres II wojny światowej to czas niezwykłej aktywności diarystycznej Josepha Goebbelsa. Aż dziw bierze, że znajdował czas i wytrwałość, aby z dużą regularnością spisywać sążniste notatki, obejmujące często kilkadziesiąt stron dziennie. A przecież lata 1943–1945 obfitują w wiele ważnych wydarzeń natury politycznej i militarnej. Spotyka się Wielka Trójka (Teheran, Jałta), odbywają się gorączkowe konsultacje w łonie państw osi, koalicja antyhitlerowska odnotowuje niemałe sukcesy na europejskim i dalekowschodnim teatrze działań wojennych. Szczególne znaczenie mają z jednej strony postępy kolejnych ofensyw Armii Czerwonej na Wschodzie, z drugiej zaś inwazja aliantów zachodnich na południu Włoch i otwarcie drugiego frontu w północnej Francji.

Te wszystkie sprawy w coraz większym stopniu angażowały autora Dzienników, uporczywie zabiegającego o jak najsilniejszą pozycję w nazistowskiej elicie władzy. Próbował przy tym realizować nieodzowne jego zdaniem cele strategiczne. Przede wszystkim skupiał swoją uwagę na maksymalnym zintensyfikowaniu wysiłku wojennego Rzeszy, który został zawarty w natrętnie propagowanym postulacie wojny totalnej. Czytelnik Dzienników może obserwować, jak minister propagandy i oświecenia narodowego usiłował nakłonić prominentów Trzeciej Rzeszy, a przy ich pomocy samego Führera, do nałożenia na społeczeństwo niemieckie obowiązku ponoszenia ofiar i wyrzeczeń. Będzie to w głównej mierze forsowanie coraz to większej liczby powołań na front, a w dalszej kolejności ograniczeń w niemal każdej dziedzinie życia, od kurczących się racji żywnościowych do całkowitego wyrugowania kultury i rozrywki z życia publicznego.

Nadzwyczaj wiele miejsca zajmują w trzecim tomie wyboru z Dzienników relacje ze spotkań z Hitlerem; te sprawozdania są zarówno pasjonującym przyczynkiem do wiedzy o tym, co dzieje się na szczytach władzy w Trzeciej Rzeszy, jak i do portretów psychologicznych rozmówców. Można założyć, że zapisy Goebbelsa to nie tylko coraz bardziej drobiazgowy efekt wysiłku skrzętnego kronikarza, ale także swoista kreacja wizerunku Führera, niezmiernie przydatna z punktu widzenia „być albo nie być” ministra propagandy. Im bliżej końca wojny, tym coraz wyraźniej Goebbels dostrzegał nieuchronny bieg rzeczy i na swój sposób przygotowywał się na najgorsze: w jego wypadku na samobójczą śmierć u boku wodza. Od czasu do czasu oddawał się jednak złudzeniom, a to że na wypadki wojenne wpłynie decydująco użycie „cudownej broni”, a to że Führer znowu wykona jakiś zaskakujący i skuteczny manewr, a to że partnerzy koalicji antyhitlerowskiej skoczą sobie do gardeł i zniknie koszmar walki na kilku frontach.

Takich dogodnych okoliczności Goebbels upatrywał przede wszystkim w odkryciu zbrodni katyńskiej. Te kilkadziesiąt zapisków w Dziennikach na ten temat to przerażające studium cynicznej manipulacji, widziane od strony kulis propagandowej sceny. Szef RMVP do rozpadu koalicji antyhitlerowskiej nie doprowadził, ale przyczynił się jednak do potężnego zaognienia, a następnie trwałego zerwania stosunków dyplomatycznych między władzami ZSRR a rządem RP na obczyźnie; od kwietnia 1943 roku Stalin przystąpił do realizacji planu budowy „nowej Polski”, rządzonej po wojnie przez komunistów uzależnionych od dyspozycji płynących z Kremla.

Z kolei inne ważne polonicum w trzecim tomie polskiego tłumaczenia Dzienników Goebbelsa odnosi się do wybuchu, przebiegu i skutków Powstania Warszawskiego. Autor zapisków, chłodno komentując docierające do Berlina wiadomości o wyzwoleńczym zrywie Polaków, nie miał złudzeń co do intencji polskich sojuszników, zarówno tych ze Wschodu, jak i z Zachodu. Radziecki dyktator celowo powstrzymał ofensywę Armii Czerwonej, amerykański prezydent i brytyjski premier świadomie przedłożyli interesy koalicji z ZSRR nad poparcie uprawnionych aspiracji niepodległościowych Polaków, skądinąd przecież wiernych sojuszników. Według Goebbelsa latem 1944 roku dokonał się taki sam akt zdrady jak we wrześniu 1939 roku, kiedy to mimo istnienia formalnych sojuszy i solennych zapewnień sprzymierzeńcy pozostawili Polskę na pastwę losu.

Z tej samej perspektywy autor Dzienników śledził i rejestrował stopniowe, niejako „pełzające” zniewalanie przez ZSRR średnich i małych państw Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej. Polska była w tym kontekście traktowana jako pars pro toto całego procesu, który po zakończeniu wojny przyniósł Związkowi Radzieckiemu pozycję dominującą na znacznej części kontynentu europejskiego.

Kiedy wrogowie zbliżali się do bram Berlina, Goebbels jako gauleiter i mianowany w kwietniu 1944 roku przez Hitlera prezydent stolicy Rzeszy, a nade wszystko od lipca tego roku pełnomocnik Führera do spraw wojny totalnej, dwoił się i troił, aby stawić czoło coraz bardziej beznadziejnej sytuacji politycznej i militarnej, a zwłaszcza strasznym skutkom wojny powietrznej przynoszącym zagładę dobrom materialnym Berlina i całej Rzeszy. Zapiski z ostatnich miesięcy wojny to dramatyczna kronika agonii miasta i państwa. Można odnieść wrażenie, że minister propagandy, mimo ewidentnych oznak nadchodzącego końca, mimo stwierdzonej „zdrady i nikczemności generałów” oraz zmowy „światowego żydostwa”, czego kluczowym dowodem miało być współdziałanie armii koalicji, ciągle wierzył w działanie sił nadprzyrodzonych. Uderzał przy tym w tony parareligijne: jeśli nie nadejdzie oczekiwany cud, Führer zginie honorową śmiercią w berlińskiej „twierdzy”. I jeśli nawet Europa zostanie wydana na pastwę komunizmu, sprzymierzonego z pozbawionym elementarnej wyobraźni zgniłym Zachodem, to Hitler i narodowy socjalizm staną się mitem, który nada katastrofie Trzeciej Rzeszy sens metafizyczny, rozświetlając drogę kolejnym pokoleniom Niemców. Przy tym wszystkim Goebbels kierował się do końca osobliwą mieszanką braku złudzeń i transcendentnej nadziei. Jak zapisał w notatce z 5 marca 1945 roku: „Czynimy właściwie, rozliczając się ze wszystkiego i zrywając za sobą mosty. W ten sposób będzie można najszybciej doprowadzić nasz sztandar do zwycięstwa”.

Decyzja o pozostaniu u boku Führera aż do jego samobójczej śmierci przywiodła Goebbelsa do największego, choć iluzorycznego i krótkotrwałego triumfu. Nad ranem 29 kwietnia 1945 roku podpisał jako jeden ze świadków testament polityczny Hitlera, w którym Führer mianował go kanclerzem Rzeszy. Teraz już nie musiał obawiać się rywali w rodzaju Otto Dietricha, Joachima von Ribbentropa, Alfreda Rosenberga i im podobnych. Cóż z tego jednak, skoro domena nowego kanclerza obejmowała kilka kilometrów kwadratowych i ciągle malała w związku z nieuchronnym zbliżaniem się do Kancelarii Rzeszy oddziałów Armii Czerwonej. Zanim do tego doszło, należy z uwagą odnotować obecne na ostatnich zachowanych kartach Dzienników opanowanie, z jakim Goebbels podejmował dramatyczne decyzje zarówno co do jego sytuacji osobistej (los rodziny, a zwłaszcza dzieci), jak i losu beznadziejnie oblężonego Berlina. To niezmiernie interesujące i pełne tragicznej wymowy studium sytuacji bez wyjścia, w której znalazły się miliony berlińczyków i mieszkańców całej Rzeszy.

Minister propagandy i jego do końca uwielbiany szef znaleźli wyjście z tej sytuacji, popełniając samobójstwo. Ocalałym mieszkańcom pokonanych i zdruz-


 gotanych Niemiec przyszło płacić gorzki i bardzo wysoki rachunek za wiarę i bezkrytyczne – przynajmniej w społecznej masie i w długim odcinku czasu – wprzęgnięcie się do rydwanu totalitarnego systemu. Oprzytomnienie było niezwykle bolesne, ale też w dłuższej perspektywie – przy zaistnieniu w latach 50.


 XX wieku korzystnych uwarunkowań geostrategicznych – dawało szansę na diametralną odmianę losu. Już po kilku latach po powstaniu Republiki Federalnej Niemiec (pozostała część Niemiec znalazła się za „żelazną kurtyną”) okazywało się coraz wyraźniej, że Niemcy wprawdzie przegrały z wielkim kretesem straszliwą wojnę, ale wygrywały pokój...

Podkreślono już wcześniej, że Joseph Goebbels nie ustawał w wysiłkach, aby stale rozszerzać swój obszar posiadania jako minister RMVP, prezydent RKK i kierownik RPL. Liczne zapiski w Dziennikach poświadczają te dążenia. Wprawdzie wszystkich swoich ambicji nie zaspokoił, ale z pewnością i tak rozbudował gestię swojego resortu i instytucji pokrewnych do rozmiarów niespotykanych w najnowszych dziejach światowej polityki. Gdyby szukać odpowiedników Goebbelsa w innych państwach o podobnym systemie politycznym, to jedynie bladym odbiciem jego pozycji byli kolejni szefowie Ministerstwa Kultury Popularnej, stanowiącego w faszystowskich Włoszech swoiste odwzorowanie nazistowskiego RMVP. Urzędujący kolejno w latach 1935–1945 Galeazzo Ciano, Dino Alfieri, Alessandro Pavolini, Gaetano Polverelli i Ferdinando Mezzasoma nie dorównywali w najmniejszym stopniu Goebbelsowi ani pod względem osobowości, ani też roli w elicie władzy swojego państwa. Podobnie, choć z zachowaniem należytych proporcji, było w stalinowskim i poststalinowskim Związku Radzieckim. Tamtejsze centralne urzędy, odpowiedzialne za propagandę partyjną i państwową (cywilną i wojskową), były zarządzane na ogół przez bezbarwnych funkcjonariuszy, często zresztą wymienianych, a nierzadko też eksterminowanych. Spośród nich jedynie Lew Mechlis – redaktor „Prawdy”, wpływowy kierownik Wydziału Wydawnictw KC WKP(b), a potem przez kilka lat szef Głównego Zarządu Politycznego Armii Czerwonej – silniej zaznaczył swoją obecność. Można się też zastanawiać, czy przynajmniej do pewnego stopnia zbliżonej pozycji w aparacie władzy totalitarnego ZSRR nie odgrywał przez niemal trzy dekady Michaił Susłow – kontrolujący z ramienia rządzącej partii komunistycznej sferę ideologii, propagandy i kultury.

Bez względu na trafność takich czy innych porównań, jedna kwestia zdaje się nie ulegać wątpliwości: niezwykle obszerne i regularnie prowadzone zapiski dzienne Josepha Goebbelsa nie znajdują żadnej analogii w domenie totalitarnych propagandystów, przynajmniej w świetle aktualnego stanu wiedzy. Trzeba też podkreślić, że ta wielotomowa (w edycji polskiej jedynie trzytomowa) publikacja jest czymś więcej niż tylko diarystycznym zapisem osoby o wprawnym piórze, odgrywającej ważną, choć złowrogą rolę w dziejach najnowszych Niemiec, a pośrednio w dwudziestowiecznej historii całego świata. To także sugestywna, choć nie zawsze podana otwarcie drobiazgowo sporządzona kronika przygotowań i realizacji niewyobrażalnych zbrodni popełnionych przez narodowy socjalizm.

Dzienniki są dziełem nowoczesnego, sprawnego intelektualnie, a przy tym ułomnego moralnie mordercy „zza biurka”, będącego po dziś dzień symbolem cynicznej, bezwzględnej manipulacji, niestroniącego w imię obłędnych idei od zachęt do popełniania najbardziej nikczemnych uczynków. I choćby z tego powodu warto zaglądać do tego źródła historycznego. Nie widać żadnych przesłanek, że totalna, sprawnie realizowana propaganda (czy jak kto woli: czarny PR albo marketing polityczny), nawołująca do nienawiści wszelkiego rodzaju (ideologicznej, etnicznej, religijnej itp.), należy już do bezpowrotnej przeszłości. Chyba wręcz przeciwnie: ciągle doskonalące się technologie masowego oddziaływania w powiązaniu z nasilającym się ekstremizmem w życiu publicznym w wielu krajach, również demokratycznych, stanowią prawdziwe pole minowe. Aby je umieć rozbrajać, należy także poznawać świadectwa niepowodzeń na tym polu, pochodzące z nieodległej przecież przeszłości.

I to jest, ujmując w skrócie, najważniejszy powód, dla którego trzeba czytać Dzienniki Josepha Goebbelsa.

* * *

Zamykając pracę nad niniejszą edycją, autor poczuwa się do miłego trybutu wobec Osób, bez których udziału koniec nie zwieńczyłby dzieła. Słowa gorącej podzięki zechcą przyjąć Pani Redaktor Daria Kielan i Pan Redaktor Tomasz Jendryczko, a zwłaszcza – last but not least – Pani Redaktor Ryszarda Krzeska; jej wspaniała erudycja i zaangażowanie dopomagały w znacznym stopniu przezwyciężać różne przeszkody na drodze do celu, obecności na polskim rynku wydawniczym wyboru z Dzienników Josepha Goebbelsa. Oby posłużył polskiemu Czytelnikowi do poszerzenia wiedzy i pogłębienia refleksji na ten jakże ważny i ciągle aktualny temat: jak umiejętnie bronić się przed ciągle narastającą inwazją wiadomości różnych, ale nie zawsze dobrych, szlachetnych i potrzebnych.

Eugeniusz Cezary Król

***

Warto zwrócić uwagę, że te dzienniki to kolejny kawałek puzzli który pasuje do układanki historycznej proponowanej przez rewizjonistów, mianowicie obozy koncentracyjne były obozami pracy, a Cyklon B faktycznie służył do odwszawiania ubrań.

W każdym razie Goebbels nic nie wspomina o komorach gazowych do mordowania żydów...

wtorek, 30 kwietnia 2024

Leon Degrell - przedmowa do książki Front wschodni 1941 - 1945

W 1936 roku byłem najmłodszym przywódcą politycznym w Europie. W wieku dwudziestu dziewięciu lat wprowadziłem mój kraj w stan wibracji, która przeniknęła Belgię do jej trzewi. Setki tysięcy mężczyzn, kobiet, młodych chłopców, dziewcząt, podążało za mną z wiarą i bezgranicznym oddaniem. Jak huragan wprowadziłem dziesiątki deputowanych i senatorów do belgijskiego parlamentu. Mogłem być ministrem: wystarczyło jedno moje słowo, by wejść w partyjne układy

Wolałem jednak, z dala od oficjalnego bagna, kontynuować ciężką walkę o porządek, sprawiedliwość, uczciwość, ponieważ byłem oddany ideałom, które nie uznawały ani kompromisów, ani podziałów. Pragnąłem uwolnić mój kraj od dyktatorskiej władzy pieniądza, która korumpowała polityków, niszczyła instytucje, burzyła moralność, rujnowała gospodarkę i rynek pracy. Anarchicznemu reżimowi starych partii, zhańbionych trędowatymi skandalami polityczno-finansowymi, chciałem legalnie przeciwstawić Państwo: silne i wolne, uporządkowane, odpowiedzialne, reprezentatywne dla prawdziwych sił narodu.

Nie chodziło tu ani o tyranię, ani o „faszyzm". Chodziło o rozsądek. Żaden kraj nie może żyć w chaosie, niekompetencji, nieodpowiedzialności, niepewności, rozkładzie.

Domagałem się przestrzegania prawa, kompetencji osób na stanowiskach publicznych, obecności państwa w przedsiębiorstwach narodowych, rzeczywistego, bezpośredniego kontaktu między masami i władzą, rozumnej i kreatywnej zgody wśród obywateli, których dzieliły i przeciwstawiały sobie jedynie sztuczne konflikty: klasowe, religijne, językowe, podtrzymywane i karmione z wyjątkową troską, ponieważ stanowiły sens bytu rywalizujących partii, z hipokryzją prowadzących widowiskowe dysputy, aby później, po cichu dzielić między siebie lukier władzy.

Wdarłem się z kańczugiem w garści pomiędzy tych skorumpowanych łotrów, którzy wysysali żywotne siły mej ojczyzny. Wychłostałem ich i napiętnowałem. Na oczach ludu zniszczyłem pobielane groby, pod którymi ukrywali swą podłość, swe oszustwa, swe lukratywne konszachty. Sprawiłem, że nad moim krajem przeszedł powiew młodości i idealizmu; rozbudziłem siły duchowe, pamięć o walce i sławie ludu niezłomnego, pracowitego, kochającego życie. „Rex" był reakcją na korupcję tamtych czasów. „Rex" był ruchem odnowy politycznej i sprawiedliwości społecznej. „Rex" był przede wszystkim płomiennym zrywem ku wielkości, wybuchem tysięcy dusz, które pragnęły oddychać, promienieć, wznieść się ponad nikczemność reżimu i epoki.

Na tym polegała moja walka do maja 1940 roku.

***

Druga wojna światowa, — którą przekląłem — zdruzgotała wszystko w Belgii, jak i wszędzie. Stare instytucje, doktryny waliły się jak zamki ze spróchniałego drewna, od dawna toczone przez robactwo.

„Rex" nie był w żaden sposób powiązany z triumfującą Trzecią Rzeszą ani z jej przywódcą, ani z jego partią, ani z którymkolwiek z jej wodzów czy propagandystów. „Rex" był ruchem na wskroś, narodowym, całkowicie niezależnym. Przewertowano wszystkie archiwa Trzeciej Rzeszy — nie zdołano w nich znaleźć nawet najmniejszego śladu jakiegokolwiek powiązania (bezpośredniego czy pośredniego) reksizmu z Hitlerem przed inwazją 1940 roku.

Nasze ręce były nieskalane, nasze serca były czyste, nasze umiłowanie ojczyzny: jasne i płomienne, wolne od wszelkich kompromisów.

Niemiecki atak nie spowodował, w naszym kraju, żadnego przewartościowania postaw.

Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent Belgów czy Francuzów w lipcu 1940 roku wojna była skończona; zwycięstwo Rzeszy było faktem, do którego zresztą stary demokratyczny i finansowy reżim pragnął jak najszybciej się dostosować!

Każdy, spośród miotających obelgi na Hitlera w 1939 roku, jak najszybciej rzucił się do stóp zwycięzcy w 1940 roku: szefowie największych partii lewicowych, magnaci finansowi, właściciele najpoważniejszych dzienników, masońscy ministrowie, były rząd — wszyscy błagali, oferowali, żebrali o jeden uśmiech, możliwość współpracy.

Czy należało ustąpić miejsca zdyskredytowanym działaczom starych partii, finansowym gangsterom, dla których jedyną ojczyzną jest złoto, albo łotrzykom bez talentu, bez dumy, gotowym wykonać najpodlejszą służalczą robotę, by tylko zaspokoić swą chciwość czy ambicję?

Problem był nie tylko patetyczny: był pilny. Niemcy wydawali się prawie wszystkim obserwatorom ostatecznymi triumfatorami. Trzeba było podjąć decyzję. Czy mogliśmy ze strachu przed odpowiedzialnością zdać nasz kraj na łaskę losu?

Zastanawiałem się przez wiele tygodni. I dopiero, kiedy zwróciłem się do Pałacu Królewskiego i otrzymałem opinię jak najbardziej przychylną, postanowiłem zgodzić się na wznowienie wydawania dziennika reksistowskiego „Pays reel"

Belgijska kolaboracja, podjęta pod koniec 1940 roku, przebiegała mimo wszystko w ciężkiej atmosferze. Oczywiście niemieckie władze okupacyjne darzyły dużo większym poważaniem kręgi kapitalistyczne, niż siły patriotyczne. Nikt nie był w stanie przewidzieć, co wymyślą Niemcy.

Król Belgów Leopold III1 chciał mieć jasność sytuacji i zdobyć precyzyjne informacje. Poprosił Hitlera o spotkanie. Otrzymał zgodę, lecz powrócił z Berchtesgaden z niczym — nic nie osiągnął, niczego nowego się nie dowiedział.

Stało się jasne, że nasz kraj będzie musiał poczekać na pokój. Lecz po jego zawarciu może być za późno. Musieliśmy zdobyć jeszcze przed zakończeniem konfliktu prawo do prowadzenia efektywnych negocjacji.

Jak osiągnąć taką pozycję?

Kolaboracja wewnątrz kraju była operacją powolnego inwestowania, codziennej, męczącej walki o wpływy, prowadzonej przeciwko ograniczonym urzędniczynom. Taka praca nie przyniesie żadnej chwały temu, kto ją podejmie, ale raczej go zdyskredytuje.

Nie chciałem wpaść w tę pułapkę. Szukałem, czekałem na coś innego. I to coś wybuchło zupełnie nagle: była to wojna 1941 roku przeciwko Sowietom.

Miałem w zasięgu ręki jedyną okazję, by zdobyć szacunek Rzeszy dzięki walce, cierpieniu i chwale.

W 1940 roku byliśmy pokonanymi, nasz król stał się zakładnikiem.

W 1941 roku niespodziewanie dano nam okazję, by stać się towarzyszami broni zwycięzców, całkowicie im równymi. Wszystko zależało od naszej odwagi. Mieliśmy nareszcie możliwość zdobycia chwalebnej pozycji, która pozwoliłaby nam w dniu reorganizacji

Europy wystąpić z wysoko podniesionym czołem w imieniu naszych bohaterów, w imieniu naszych poległych, w imieniu narodu, który złożył w darze swą krew.

Oczywiście, ruszając na wschodnie stepy chcieliśmy spełnić obowiązek Europejczyka i chrześcijanina. Ale, mówmy otwarcie — głosiliśmy to jasno i wyraźnie od pierwszego dnia walki — złożyliśmy ofiarę z naszej młodości przede wszystkim po to, by zapewnić przyszłość naszego narodu w łonie ocalonej Europy. To dla niego ginęły tysiące naszych towarzyszy. To dla niego tysiące ludzi walczyły: walczyły przez cztery lata i cierpiały przez cztery lata.

Rzesza przegrała wojnę.

Ale równie dobrze mogła ją wygrać. Do 1945 roku zwycięstwo Hitlera było możliwe. Gdyby Hitler wygrał, uznałby, jestem tego pewien, prawo naszego narodu do życia i budowania swej potęgi, prawo, które zdobyły dla Belgii w trudzie i mozole tysiące naszych ochotników.

Potrzebowali dwóch lat ciężkiej walki, by przyciągnąć uwagę Rzeszy. W 1941 roku belgijski legion antybolszewicki Walonia nie był jeszcze zauważany. Nasi żołnierze musieli wielokrotnie ponawiać akty odwagi, sto razy ryzykować własnym życiem, zanim wznieśli imię swej ojczyzny do poziomu legendy. W 1943 roku nasz ochotniczy legion zasłynął na całym Froncie Wschodnim dzięki swemu idealizmowi i niezwykłej odwadze. W roku 1944 osiągnął szczyt sławy, podczas odysei czerkaskiej. Naród niemiecki, bardziej niż jakikolwiek inny, jest wrażliwy na żołnierską chwałę.

***

Nasza postawa moralna okazała się wyjątkowa, o wiele wyższa niż jakiegokolwiek innego narodu pod okupacją.

Tamtego roku spotkałem się z Hitlerem dwa razy. Były to spotkania żołnierzy, ale jasno mi pokazały, że wygraliśmy partię. Führer, mocno ściskając moją rękę w swych dłoniach w chwili pożegnania powiedział do mnie z uczuciem: „Gdybym miał syna, chciałbym, żeby był taki jak pan". Jak, po wszystkich naszych bitwach, odmówić mojej ojczyźnie prawa do honorowego życia? Marzenie naszych ochotników zostało osiągnięte: w przypadku triumfu Niemców, mieli gwarancję odrodzenia i odbudowy potęgi swego narodu. Zwycięstwo Aliantów sprawiło, że niezwykły wysiłek czterech lat wojny, poświęcenie poległych, cierpienia tych, którzy przeżyli, okazały się chwilowo niepotrzebne.

***

Po klęsce cały świat szydził z pokonanych. Nasi żołnierze, ranni, inwalidzi zostali skazani na śmierć lub pozamykani w obozach i w najcięższych więzieniach. Niczego nie uszanowano ani żołnierskiego honoru, ani naszych rodziców, ani naszych domów.

Chwała jednak nigdy nie jest daremna. Wartości zdobyte w bólu i poświeceniu są silniejsze niż nienawiść i śmierć. I tak jak słońce odradzające się po głębokiej nocy, wcześniej czy później rozkwitną na nowo.

Przyszłość pójdzie dalej niż ta rehabilitacja. Nie tylko złoży hołd bohaterstwu żołnierzy z Frontu Wschodniego Drugiej Wojny Światowej. Lecz również przyzna, że mieli rację; że mieli rację w sensie negatywnym, bo bolszewizm jest końcem wszelkich wartości; że mieli rację w sensie pozytywnym, bo Europa Zjednoczona, dla której walczyli, jest jedyną możliwością przeżycia — i być może ostatnią — starego, wspaniałego kontynentu, przystani łagodności i ludzkiego zapału, kontynentu, który jednak został podzielony, rozdrobniony, śmiertelnie rozdarty...

Być może nadejdzie dzień, w którym pożałujemy, że obrońcy i twórcy Europy ponieśli w 1945 roku porażkę.

A na razie opowiedzmy prawdziwymi słowami o ich epopei, o tym, jak walczyli, jakie cierpienia znosiły ich ciała, jak gorące były ich serca. Poprzez opowieść o belgijskich ochotnikach — jednostce jednej z wielu — na nowo odżyje cały front rosyjski, słoneczne dni wielkich zwycięstw i jeszcze bardziej poruszające dni wielkich klęsk, klęsk, które narzucała materia, a których umysł nie chciał zaakceptować.

Tam, na bezkresnych stepach żyli nasi ludzie.

Czytelnik, przyjaciel czy wróg, przeżyje ich wskrzeszenie, ponieważ żyjemy w czasach, kiedy trzeba długo szukać, aby znaleźć prawdziwych mężczyzn, a nasi żołnierze byli prawdziwi do szpiku kości.

L. D.

***

Leon Degrelle

Urodzony 15 czerwca 1906 w Bouillon w rodzinie o tradycjach jezuickich. W latach dwudziestych pod wpływem teoretyka francuskiego nacjonalizmu Charlesa Maurrasa, wstąpił do prawicowej Action Francaise. Wydawca i publicysta. W 1930 roku założył w Walonii katolicki, radykalno-narodowy ruch: Christus Rex, a następnie Reksistowski Ruch Ludowy.

Współtwórca Legionu Ochotniczego „Walonia", przeszedł w nim drogę od szeregowca do porucznika (maj 1942) i na koniec SS-Oberführera (sierpień 1944). Jako dowódca „Walonii" od stycznia 1944 był najmłodszym dowódcą wielkiej jednostki w całych siłach zbrojnych III Rzeszy. W roku 1945 planowano powierzenie mu dowództwa Ochotniczego Korpusu SS „West" (Zachód). Podczas kontrofensywy w Ardenach był pełnomocnikiem ds. zajętych terenów belgijskich.

W maju 1942 r. został odznaczony Krzyżem Żelaznym, a następnie 20 lutego 1944 roku po wydarciu się z kotła czerkaskiego, Krzyżem Rycerskim — osobiście przez Hitlera. Następnie 27 sierpnia tegoż roku Liśćmi Dębowymi do Krzyża Rycerskiego. Odznaczenie to odebrał w Kwaterze Głównej Führera dopiero w październiku. Uznany przez sąd belgijski in absentia winnym zbrodni stanu i skazany na śmierć.

8 maja 1945 r., po kapitulacji III Rzeszy, przedostał się samolotem do Hiszpanii, gdzie uzyskał azyl polityczny. Po krótkim pobycie w Argentynie, powrócił do Madrytu, gdzie w 1973 r. udzielił słynnego wywiadu telewizji holenderskiej, w którym uznał Hitlera za największego męża stanu naszych czasów i podtrzymał wszystkie swoje wybory ideowe.

Zmarł w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1994 r. Obok „Frontu Wschodniego" {Front de 1'Est 1941-45, wydanie oryginalne ukazało się w 1969 r.), tłumaczonego m.in. na niemiecki, włoski, hiszpański i holenderski, opublikował kilkadziesiąt innych pozycji publicystycznych, a także wspomnieniowych (w tym La campagne de Russie 1941-45, wyd. 1948, nieco inną wersję niniejszego pamiętnika) i historycznych oraz zbiór wierszy. Kolportaż jego książek w Belgii był prawnie zabroniony.

Dywizja „Walonia"

Kolejno: w składzie Wermachtu, jako Legion Waloński (Wallonische Legion/Corps Franc Wallonie) i 373 Waloński Batalion Piechoty; w składzie Waffen SS, jako 5 Brygada/Brygada Szturmowa SS (SS- Freiwiligen Brigade/Sturmbrigade/La Brigade dAssault) „Wallonien" i 28 Ochotnicza Dywizja Grenadierów Pancernych SS (28 SS- Freiwilligen Panzergrenadier Division) „Wallonien".

Jednostka składała się z Walonów i reksistów. W ciągu 4 lat przewinęło się przez nią ok. 8 tys. żołnierzy, w tym ochotników walońskich (z których poległo 2,5 tys.). W ostatnim okresie wojny składała się nominalnie z 3 pułków grenadierów (69, 70, 71) oraz kompanii przeciwpancernej. Dowódcami byli: SS-Standartenführer Lucien Lippert i SS-Hauptsturmführer (następnie Oberführer) Leon Degrelle.

Żołnierze dywizji nosili typowe mundury Waffen SS; wyróżnikami były krzyż burgundzki — na patkach, takiż krzyż burgundzki na białym tle, względnie tarcza z barwami narodowymi Belgii — czarnym, żółtym i czerwonym oraz napisem „Wallonie", a także nieregulaminowa opaska z napisem „Wallonien" lub „Wallonie" — na rękawach mundurów. Weterani 373 Batalionu mieli prawo do symbolu szarotki — odznaki strzelców górskich.

***

Posłowie 

Jest to książka niezwykła. Niezwykłym człowiekiem był także jej autor. Radykalnie prawicowy działacz polityczny i ideowy ochotnik w wojnie z nienawistnym mu bolszewizmem. Szeregowy żołnierz frontu wschodniego, wyróżniony wszystkimi możliwymi odznaczeniami bojowymi, awansowany, jako dowódca brygady/dywizji „Walonia" aż do stopnia generalskiego. Skazany w ojczyźnie na śmierć in absentia, po wojnie — polityczny azylant. Wtedy z ulubieńca historii stał się jej bękartem. Ponieważ w dobrym towarzystwie nie mówi się o wyklętym potomstwie z nieprawego łoża, najważniejsza książka Degrelle' a została świadomie zapomniana.

Tymczasem samo już tylko przedstawienie wojny na Wschodzie w optyce niemieckiej, zasługuje, zwłaszcza u polskiego czytelnika, na szczególną uwagę. Mając pod ręką w każdej większej bibliotece setki tomów: od memuarów Żukowa, Koniewa, Rokossowskiego i dziesiątków innych sowieckich marszałków i generałów — po powieści Beka, Niekrasowa czy Simonowa, a w filmotece dziesiątki obrazów — od gigantycznych epopei w rodzaju „Upadku Berlina" czy „Wyzwolenia", po kameralne, dodajmy, świetne filmy, takie jak: „Ballada o żołnierzu", czy niezapomniany „Żenią, Żenieczka i katiusza". Chowany i wychowany na rodzimych „Jarzębinach czerwonych" czy „Czterech pancernych", polski odbiorca przez lata nie miał prawa i możliwości audiatur et altera pars.

Działania, racje i motywy Niemców i ich sojuszników przedstawiano w czasach PRL-u w sposób wybiórczy i skrajnie propagandowy. Co prawda w ostatnich latach pojawiło się wiele przekładów i filmów z hitami: „Stalingrad" i „Wróg u bram", weryfikujących ten jednostronny obraz, ale co by o nich nie powiedzieć, naznaczone były kompleksami klęski, winy i kary.

Wspomnienia Leona Degrelle'a stanowią na tym tle nową, jakość. Jest to, bowiem spowiedź ideowca, który z niczego się nie tłumaczy i nie poczuwa się do konieczności ekspiacji za swe uczynki, a jeżeli czegoś żałuje, to jedynie klęski sprawy, o która walczył. Nie była ona sprawą Polaków. Ale też adwokatami naszych interesów na pewno nie byli sowieccy politrucy i enkawudziści, których książki nie wzbudzają do dzisiaj, u najbardziej zaciekłych rodzimych anty komunistów: ani oburzenia, ani nawet zgorszenia. Wojna na Wschodzie była morderczym starciem dwu równie zbrodniczych totalitaryzmów: stalinowskiego i hitlerowskiego. Polacy mający z obydwoma swoje porachunki, zostali wplątani w ów konflikt od samego początku, nie z własnej woli, walcząc na frontach w mundurach równie dobrze sowieckich, jak i niemieckich. Wielu z nich, którzy pojawili się na tej wojnie w roku 1943 już w polskich uniformach, wołałoby nie przysięgać wierności Związkowi Sowieckiemu, walczyć pod innym dowództwem i w rogatywkach z innymi orzełkami.

Książka Degrelle ma niezwykłą wagę, nie tylko dokumentacyjną.

Jest jednym z najbardziej wstrząsających opisów wojny, jakie zna światowa literatura. Wielki samorodny talent autora powoduje, że przy lekturze stają przed oczami płótna flamandzkich mistrzów i „Okropności wojny" Goyi.

Nasuwają się też nieodłączne konotacje literackie z „Wojną i pokojem" hrabiego Tołstoja w jej najlepszych batalistycznych fragmentach, pamiętnikami hrabiego de Segura o odwrocie z Rosji w 1812 roku, „Podrożą do kresu nocy" Celinę'a i wojennymi reportażami Malapartego.

Degrelle pisał swoje wspomnienia krótko po klęsce. Miały pełnić rolę manifestu i mowy obrończej dla niego i jego bohaterskich żołnierzy, postawionych, dzięki sowieckiej manipulacji bez prawa do jakiegokolwiek adwokata, pod pręgierzem liberalnej opinii świata zachodniego i jego sprawnie działającego aparatu sądowniczego. Taki zamysł autora spowodował, że nadał im, na przekór historii, formę epickiej opowieści o walce dobra (europejskiej cywilizacji) ze złem (azjatyckimi watahami bolszewików). Widać to, gdy pisze z nienawiścią i pogardą o wrogach — zdziczałych hordach Mongołów, Kałmuków itp. i heroizuje własnych żołnierzy — niezwyciężonych Walonów i ich promiennych niemieckich sojuszników z runicznymi błyskawicami na patkach kołnierzy.

W taką dychotomię naprawdę nie wierzy jednak sam — cywilni Ukraińcy, czy mieszkańcy Kaukazu, z którymi stykał się po swojej stronie frontu, są, bowiem odmalowani w najbardziej pastelowych barwach, podczas gdy ich ojcowie, bracia i synowie, przebrani w sowieckie mundury, zamieniają się tym samym w najnikczemniejsze i najobrzydliwsze monstra.

Tak bywa jednak tylko w bajkach. Odrzuciwszy tolkienowską warstwę narracji, pozostaje nagi opis wojny, Degrelle-żołnierz gloryfikuje ją, jako kuźnię najbardziej elementarnych wartości. Degrelle-pisarz relacjonuje w turpistycznej tonacji jej bieg — toczonej ponad ludzkie możliwości w najbardziej nieludzkich warunkach.

Na zderzeniu tych dwóch postaw — zaangażowanego uczestnika i beznamiętnego obserwatora-portrecisty — polega wielkość tej książki, która zostałaby z pewnością obsypana najwyższymi literackimi trofeami z należną jej literacką Nagrodą Nobla, gdyby tylko posiadała słuszne konotacje ideowe. Świat jednak dążąc od lat pod amerykańskim przewodem do politycznej poprawności zawsze był po stronie zwycięskich batalionów...

Paweł Wieczorkiewicz

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

piątek, 26 kwietnia 2024

Jak słodko płakać na Love Story

 

Co znaczy sztuka filmowa, przekonałem się dopiero, gdy na seansie Love Story posłyszałem dwa rzędy za sobą już nie chlipanie – to donosiło się zewsząd – ale wręcz spazmy któregoś z widzów. Na ekranie Ali MacGraw umierała tak estetycznie, że wolałem się niedyskretnie obejrzeć: spazmowała pani koło trzydziestki. Jeszcze parę minut zbiorowego wycierania nosów i film się skończył; pani koło trzydziestki przepychała się do wyjścia, dosłownie promieniejąc. Dawno sobie tak nie użyła...

Dlaczego właściwie na Love Story tak przyjemnie się płacze? Chyba nie wystarczy odpowiedzieć, że tak samo płacze się na każdym melodramacie; prymitywne wyjaśnienia socjologiczne, które bezustannie powtarzają nasi krytycy filmowi (myślę tu przede wszystkim o tezie, jakoby sukces utworu wynikał z przesycenia współczesnego świata „seksem” i wynikającego stąd zapotrzebowania na model „romantycznej miłości” – rzeczywiście, nasze społeczeństwo ma seksu aż po dziurki w nosie...), również nie oddają całej prawdy. Fakt, że autorzy filmu utrafili w samo centrum powszechnych potrzeb, daje się natomiast wytłumaczyć w inny sposób. Świat Love Story jest mianowicie światem, który mimo najcięższych katastrof nigdy nie „wypada z formy” (żeby już, naśladując oczytaną bohaterkę filmu, zacytować Szekspira); wszelkie naruszenie istniejącego porządku rzeczy potrafi tu się w przedziwny sposób doskonale pogodzić z natychmiastowym powrotem do tego porządku. Dlatego to tak słodko jest płakać na Love Story: płacz ten nie jest bowiem podszyty jakimkolwiek niepokojem, który wytrąciłby nas z naszego dobrego samopoczucia. 

Mówiąc o naruszeniu porządku rzeczy i powrocie do tego porządku, uogólniam oczywiście kilka różnych problemów. Chodzić więc może na przykład o porządek estetyczny. Świat Love Story dzięki wszystkiemu, co składa się na język filmu – montażowi, zdjęciom, muzyce itd. – dąży do tego, aby być przede wszystkim światem  ł a d n y m.  W tej sytuacji dramatyczna katastrofa, jaką jest śmierć bohaterki, stanowiła szansę przełamania tego estetycznego porządku: wiadomo, że śmierć, agonia ładna raczej nie jest i nawet bez przesadnego naturalizmu można było osiągnąć tu efekt zakłócenia estetycznej normy. Ale Love Story nie miała być tragedią. Miała być melodramatem. Dlatego bohaterka zapada na białaczkę, a nie na raka (czy choćby na gruźlicę, jak Dama Kameliowa...), dzięki czemu nawet na łożu śmierci wygląda estetycznie i schludnie, zaś sama agonia obywa się bez rozmaitych nieprzyjemnych atrybutów. 

Dalej, chodzić może również o porządek – proszę się nie śmiać – metafizyczny. Śmierć kogoś bliskiego, i to w tak młodym wieku, mogłaby w innym filmie – utrzymywanym w innej, niemelodramatycznej konwencji – skłonić i bohatera, i odbiorcę do pewnych refleksji na tematy, jak to się mówi, zasadnicze: na temat życia i śmierci, sensu ludzkiego bytowania na ziemi, roli ślepego przypadku i nieuchronności przeznaczenia itd., itd. Film rozwiązuje te zagadnienia w sposób genialnie prosty: metodą węzła gordyjskiego. Pomijam już fakt, że nie bez powodu para głównych bohaterów kilkakrotnie podkreśla swój ateizm, który nie tylko uwalnia ich od liturgicznych kłopotów przy ślubie (ona wywodzi się wszak z rodziny katolickiej, on – z protestanckiej), ale zwalnia również z wszelkich refleksji na temat boskiej sprawiedliwości, ładu tego świata itp. rozterek. Bardziej zdumiewające jest to, że w gruncie rzeczy ani umierająca bohaterka, ani nieszczęśliwy bohater nie mają pretensji do losu: jest, jak jest – zdają się mówić – skoro już nas to nieszczęście spotkało, to trzymajmy się dzielnie. W pewnym sensie wykracza to poza granice psychologicznego prawdopodobieństwa. Umierająca dwudziestoczteroletnia dziewczyna „trzyma się”, żeby nie zrobić przykrości mężowi; ten „trzyma się”, żeby nie zrobić jej przykrości; jej ojciec także się „trzyma”, żeby nie robić przykrości im obojgu; a wszyscy razem „trzymają się” również i po to, żeby nie robić przykrości widzom. Desperackie wybuchy rozpaczy na ekranie sprawiłyby bowiem, że płakałoby się może rzęsiściej, ale nie tak przyjemnie. Bohater, który umie pogodzić się z losem, nie przyprawia nas o metafizyczny niepokój. 

Dążenie do natychmiastowego rekonstruowania zakłóconego porządku widoczne jest wreszcie – i to może najwyraźniej – w samej fabule utworu. Czy Love Story jest – jak by się mogło na pierwszy rzut oka zdawać – filmem opartym na konflikcie? Sądzę, że jest wręcz przeciwnie. Konflikt, w jakiejkolwiek formie tu występuje, przeradza się zawsze – i to na ogół dość szybko – w zgodę i stabilizację; służy jak gdyby tylko uwydatnieniu faktu, że od niezgody i sporu zawsze lepsza jest harmonia. Początkowo szorstki i nieprzyjazny stosunek do siebie obojga młodych błyskawicznie przeobraża się w sympatię, a później w miłość; konfliktu między miłością a obowiązkami w ogóle nie ma, gdyż bohater kończy studia z wyróżnieniem; fakt ten pozwala mu uzyskać doskonałą posadę, a więc również kłopoty materialne nikną jak ręką odjął; jednocześnie konflikt najważniejszy – ojca z synem – staje się w ten sposób przynajmniej po części bezprzedmiotowy, gdyż syn z niesfornego buntownika staje się szanowanym adwokatem, za co tatuś mógłby go tylko pochwalić. Nawet śmierć bohaterki, pozornie burząca ład tego ustabilizowanego świata, w gruncie rzeczy go wzmacnia: możemy być pewni, że Oliver Barrett IV, jak ordynat Michorowski, po śmierci ukochanej powróci na łono rodziny. 

Love Story, ta maszynka do wyciskania łez funkcjonująca tak doskonale i sprawnie (ja sam nie płakałem właściwie tylko z przypadkowych, osobistych względów: bohaterka wydawała mi się mianowicie tak wyjątkowo antypatyczna, że jej chorobę i śmierć przyjąłem, wstyd się przyznać, z rodzajem Schadenfreude), ma jedną wartość niezaprzeczalną: dydaktyczną. Uczy, że sentymentalizm[1] nigdy jeszcze nie zburzył Bastylii; że dążność do zachowania istniejącego stanu rzeczy jest jego właściwą naturą. Chyba że oprócz woreczków łzowych w grę wchodzą również zwoje mózgowe: ale wtedy mamy już do czynienia z zasadniczo innym typem sztuki.

Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej.

Stanisław Barańczak 

Szkic do portretu Jana Ciszewskiego

 

Kto to jest Jan Ciszewski, wiedzą doskonale nawet ludzie, którym Homer myli się z homarem; co nie powinno zresztą dziwić, bo w kształtowaniu świadomości współczesnego Polaka Jan Ciszewski odgrywa rolę niepomiernie ważniejszą niż Homer. Przypuszczam jednak, że nie każdy z wielbicieli tego sprawozdawcy sportowego potrafiłby skonstruować poprawną definicję zjawiska zwanego „Jan Ciszewski”. Oto ona: Jan Ciszewski to człowiek w każdych okolicznościach mówiący nam właśnie te rzeczy, które pragnęlibyśmy usłyszeć.

Proszę zauważyć, że definicja ta odpowiada nie tylko na pytanie „kto to jest Jan Ciszewski?”, ale również: „za co kochamy Jana Ciszewskiego?”. Wbrew pozorom sprawozdawca sportowy osiąga prawdziwą popularność rzadko i z dużym trudem. Nawet wtedy, gdy – jak u nas – nie ma zbyt wielkiej konkurencji. Słucha go wprawdzie dobre kilkanaście milionów ludzi, ale im większa liczba słuchaczy, tym trudniej zdobyć sobie jej jednomyślne uznanie czy choćby sympatię. Potrzebna tu nie tylko stuprocentowa fachowość, znajomość danej dyscypliny sportu, szybki refleks i umiejętność improwizacji; gdyby sprawozdawca dysponował tymi tylko przymiotami, wystarczyłyby mu one jedynie na samą czynność informowania czy wyjaśniania, co dzieje się na boisku. Zbiorowość kibiców żąda od sprawozdawcy czegoś więcej: zdolności współprzeżywania. Widowisko sportowe wyzwala we wszystkich kibicach, od śmieciarza do profesora uniwersytetu, te same emocje, i w tym sensie ma wobec społeczeństwa funkcję integrującą. Ale czujemy się podwójnie pokrzepieni uczestnictwem w zbiorowej emocji, kiedy ktoś do tego powołany daje jej – w imieniu nas wszystkich – wyraz.

I w tym momencie Jan Ciszewski okazuje się niezastąpiony. Ciekawe, że właściwie pod każdym innym względem kibice – w każdym razie ci bardziej krytycznie nastawieni – mają do niego rozliczne pretensje. Ktoś więc zauważa, że Jan Ciszewski jest chwilami na bakier ze znajomością pewnych przepisów (krytykowano go parokrotnie za błędy merytoryczne w sprawozdaniach z meczów hokejowych); legendarne są jego lapsusy językowe, przytrafiające się oczywiście każdemu sprawozdawcy, ale w wykonaniu Ciszewskiego wręcz rozczulające (na przykład słynne „U Gadochy raził brak lewej nogi” albo westchnienie nadziei po przegranym meczu hokejowym: „Może i nad naszymi lodowiskami zaświeci cieplejsze słońce”), czy pewne stereotypy frazeologiczne, w zasadzie poprawne, ale używane tak często, że zaczynają już śmieszyć (swoją drogą nader interesującym zjawiskiem z dziedziny socjologii języka jest przesiąkanie tych metaforycznych powiedzonek bezpośrednio do języka kibiców, którzy używają ich już w skrótowej formie; jeśli na przykład na trybunach usłyszymy okrzyk „Jak bumerang!”, musimy wiedzieć, że mamy do czynienia ze szczątkiem typowego zwrotu Ciszewskiego: „Piłka jak bumerang wraca na pole karne”). Wszelkie pretensje jednak milkną, gdy rozpoczyna się jakiś Wielki Mecz, mecz o Wielką Stawkę, mecz będący Sprawą Honoru i Kwestią Życia i Śmierci. Oto piłka mija o centymetry naszą bramkę i już Jan Ciszewski zemocjonowanym głosem zwierza nam się, że ciarki mu przeszły po plecach. Oto brutalny Anglik (Holender, Bułgar itd.) przewraca któregoś z Naszych Chłopców i już Jan Ciszewski wykrzykuje, że Anglicy (Holendrzy, Bułgarzy itd.) grają za ostro. Oto któryś z Naszych Chłopców przewraca Anglika (Holendra itd.), a Jan Ciszewski stwierdza, że Nasi Chłopcy grają ostro, ale w ramach przepisów, bo taka jest nowoczesna piłka nożna, natomiast przeciwnik mógłby przestać wić się „na murawie”, bo takie udawanie tylko przedłuża grę. Oto sędzia dyktuje rzut karny przeciwko nam, a w rozedrganym głosie Jana Ciszewskiego pobrzmiewają tony oburzenia wobec międzynarodowego spisku. Oto Nasi Chłopcy wygrywają Wielki Mecz i wołanie Jana Ciszewskiego „Proszę państwa, POLSKA!!! POLSKA!!!” brzmi w naszych uszach jak Te Deum, Warszawianka i hymn narodowy śpiewane jednocześnie przez trzy chóry serafinów. I jak nie kochać Jana Ciszewskiego?

Jest on w podobnych sytuacjach naprawdę niezastąpiony i nie do podrobienia. Znamienne jest na przykład, że popularność innego gwiazdora sprawozdawców, Bohdana Tomaszewskiego, bierze się z zupełnie innego źródła. Mówiąc językiem Edgara Morina, należałoby powiedzieć, że w stosunku publiczności do Tomaszewskiego przeważa moment projekcji, w stosunku do Ciszewskiego – moment identyfikacji. Tomaszewski imponuje, Ciszewski jest jednym z nas. Pierwszy jest sprawozdawcą „arystokratycznym”, drugi – „plebejskim” (co zresztą wiąże się z charakterem dyscyplin sportu, które obu interesują; w pierwszym wypadku lekkoatletyka i tenis, w drugim – piłka nożna, hokej i żużel). Różnica widoczna jest nawet w sylwetce i sposobie ubierania się, nie mówiąc o typie głosu i stylu wypowiedzi. Jeśli w komentarzach Tomaszewskiego literacka metaforyka – jakkolwiek napuszona nieraz i przesadnie rozbudowana – nie razi, wydaje się czymś na swoim miejscu, o tyle w wydaniu Ciszewskiego sprawia wrażenie czegoś wyraźnie doczepionego i niezręcznego: ważna jest tu bowiem nie intelektualno-estetyczna refleksja, ale „naga” emocja.

I to emocja szczególnego rodzaju. Emocja właśnie zbiorowa, integrująca społeczność kibiców – ale integrująca, paradoksalnie, dzięki dokonaniu podziału: na „swoich” i „obcych”, Naszych Chłopców i przeciwników. Oczywiście, Jan Ciszewski zdaje sobie sprawę jako doświadczony komentator, że jego wypowiedź powinna spełniać również pewne przeciwstawne funkcje: nie tyle podniecać, ile mitygować namiętności kibiców, przynajmniej w tych sytuacjach, w których mogłyby one przejść w jawny szowinizm. W przypadku niekorzystnego dla nas orzeczenia sędziego na przykład rzadko kiedy mówi nasz sprawozdawca o spisku międzynarodowym i tym podobnych brzydkich rzeczach: na ogół zadowala się stwierdzeniem: „No cóż, sędzia widocznie widział lepiej”. Ileż jednak krwawej ironii pobrzmiewa w tym zdaniu!... Tak, sport dawno przestał być zabawą dla estetów i pięknoduchów; stał się natomiast kanałem dla nieszkodliwego (czy jednak naprawdę tak całkiem nieszkodliwego?) wyładowywania emocji społeczeństwa, które potrzebuje przeciwnika i zwycięstwa (choćby „moralnego”) nad nim, aby utwierdzić się w swej spoistości i jedności duchowej. I dlatego to Jan Ciszewski, a nie Bohdan Tomaszewski, jest Homerem naszych czasów.

Barańczak

Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej.