czwartek, 21 listopada 2024

Ocalenie polskiej krwi, którą tak hojnie i bezmyślnie szafował rząd na uchodźstwie...

 Zadaniem narodu jest

szukać sobie dróg życia, a nie śmierci.


Stanisław Cat-Mackiewicz


 

Rozdział 1


Naród wyjątkowy


Jednym z dogmatów polskiej polityki historycznej jest duma z tego, że byliśmy jedynym narodem okupowanej Europy, który nie wydał z siebie Quislinga. Czyli że żaden polski polityk i żadne polskie ugrupowanie polityczne podczas II wojny światowej nie zhańbiło się współpracą z III Rzeszą. Tak oto Polacy mieli po raz kolejny udowodnić, że są narodem lepszym niż wszystkie inne. I odnieść jeszcze jedno moralne zwycięstwo, w którego blasku mogą się grzać kolejne pokolenia.

Spokojna, wyzbyta emocji analiza straszliwej tragedii, która dotknęła nas w latach 1939–1945, skłania jednak do wyciągnięcia przeciwnych wniosków.

Po pierwsze, Polacy nie powołali kolaboracyjnego rządu nie dlatego, że wszyscy byli tacy niezłomni, ale dlatego, że Niemcy sobie takiego rządu nie życzyli. Kandydatów na polskiego Quislinga było sporo. Jak pisał w tym kontekście jeden z historyków, nietrudno zachować cnotę, gdy się nie ma okazji do jej utraty.

Po drugie, należy żałować, że proniemiecki rząd w Polsce nie powstał. Jak wskazują doświadczenia innych państw okupowanych, powołanie takiej instytucji znacznie ograniczało terror okupanta. Straty narodów, które poszły na ugodę z Niemcami, były znacznie niższe niż straty narodu polskiego.

Po trzecie wreszcie, choć Polacy nie podjęli masowej kolaboracji z III Rzeszą, to podjęli ją z drugim naszym wrogiem – Związkiem Sowieckim. Opowieści o tym, że z II wojny światowej wyszliśmy „czyści jak łza”, można więc włożyć między bajki.

Samą kolaborację uważa się w Polsce za najgorszą zbrodnię, a podejmującego ją polityka za zdrajcę, zaprzańca, człowieka nie tylko bez uczuć patriotycznych, ale i zwykłej przyzwoitości. To podejście charakterystyczne dla narodu nie wyrobionego politycznie. Narodu, który nie kieruje się chłodną analizą, ale emocjami i uczuciami. A więc przesłankami, na które w polityce miejsca być nie może.

W polityce nie ma bowiem znaczenia, czy coś jest słuszne czy niesłuszne, moralne czy niemoralne. Znaczenie ma tylko to, czy jest skuteczne. Oczywiście jest to godne potępienia, ale tak po prostu jest i nic na to nie poradzimy. Takie są zasady tej brudnej gry. I każdy gracz na arenie międzynarodowej musi się do tych zasad dostosować, inaczej przepadnie. Tak jak ktoś, kto zasiadając do pokera z szulerami, zamierza grać uczciwie.

Kolaboracja jest więc li tylko narzędziem politycznym, podlegającym takiej samej ocenie jak wszelkie inne narzędzia. A więc jeżeli służy ona interesom narodowym – jest dobra, jeżeli interesom narodowym szkodzi – jest zła.

Co zaś leżało w interesie narodowym Polski, gdy przegrała kampanię 1939 roku? Oczywiście to, żeby jak najwięcej Polaków przeżyło okupację i dotrwało do końca wojny. Tak aby na koniec tego konfliktu nasz potencjał był jak najmniej uszczuplony. Wyłonienie własnych proniemieckich władz – które rządziłyby Polską zamiast Hansa Franka i bandy sadystów z Gestapo – bez wątpienia poważnie by się do tego przyczyniło.

Gdy idziemy z rodziną ulicą i ktoś próbuje nas zamordować, możemy ratować życie na dwa sposoby. Zabić napastnika albo spróbować negocjacji. Oczywiście pierwszy sposób jest znacznie bardziej honorowy. Drugi niesie ze sobą upokorzenie i konieczność ustępstw. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie jednak walczył gołymi rękami z bandziorem uzbrojonym w pistolet. Szczególnie gdy ma na tych rękach małe dziecko, a u boku żonę.

W takiej właśnie sytuacji znaleźli się Polacy jesienią 1939 roku. Kontynuowanie otwartej walki z okupantem przy tak rażącej dysproporcji sił było oczywiście dowodem bohaterstwa, ale i nieodpowiedzialności. Te dwa motywy splatają się zresztą w naszych dziejach bardzo często, a skutki tego są na ogół opłakane. Porównanie potencjałów oraz prosta kalkulacja zysków i strat – a więc rzeczy w polityce absolutnie podstawowe – powinny były skłonić Polaków do szukania jakiegoś modus vivendi z Niemcami.

Warszawski robotnik Kazimierz Szymczak w sierpniu 1942 roku notował w dzienniku: „Jestem dumny z tego, że należę do tego narodu, w którym nie ma zbiorowych zdrajców, są tylko zbiorowe mogiły i pojedynczy zdrajcy współpracujący z okupantem”. Wiem, że tym, co teraz napiszę, narażę się miłośnikom naszych narodowych rzezi, ale uważam, że znacznie lepsza byłaby sytuacja odwrotna: gdyby w Polsce byli zbiorowi „zdrajcy”, a nie było zbiorowych mogił.

Słowo „zdrajcy” celowo wziąłem w cudzysłów. Jak bowiem przekonają się państwo, czytając Opcję niemiecką, niemal wszyscy Polacy, którzy próbowali porozumieć się z Niemcami podczas II wojny światowej, nie byli wcale renegatami, ale patriotami. To właśnie oni są pozytywnymi bohaterami tej książki. Ludźmi godnymi szacunku, obdarzonymi wielką odwagą cywilną. Gotowi byli bowiem iść pod prąd, działać wbrew uczuciom i odruchom własnego narodu, byle tylko ratować go przed eksterminacją.

Od razu odpowiadam moim polemistom: Opcja niemiecka nie jest częścią żadnej pedagogiki wstydu, której zadaniem jest wywlekanie na światło dzienne i wyolbrzymianie czarnych kart naszej historii. Nie mam zamiaru upokarzać rodaków, pokazując im, że wśród nas były czarne owce. Odwrotnie. Większości opisanych w książce „polskich kandydatów na Quislinga” nie uważam wcale za żadne czarne owce, ale za postacie, z których możemy być dumni.

Głównym motywem ich postępowania była bowiem troska o biologiczne przetrwanie narodu polskiego. Ocalenie polskiej krwi, którą tak hojnie i bezmyślnie szafował rząd na uchodźstwie i dowództwo naszego podziemia. Trudna i nieprzyjemna współpraca polityczna z wrogiem miała być więc drogą do zamknięcia Auschwitz i Majdanka, wstrzymania ulicznych egzekucji, pacyfikacji i łapanek. Każdy chyba się zgodzi, że był to cel chwalebny.

Mimo to skazano ich na zapomnienie. Mówienie o nich jest niezgodne z obowiązującą linią naszej historycznej propagandy, noszącej – nie wiedzieć czemu – nazwę historiografii. Polski naród podczas ostatniej wojny był antyniemieckim monolitem i basta. Historia polskiej „opcji niemieckiej” podczas II wojny światowej ma zaś pozostać nieznana szerszej opinii publicznej. Polaków trzeba przed tą groźną wiedzą chronić niczym małe dzieci.

Gdy już zaś nie ma wyboru i trzeba o tych postaciach wspomnieć, to na ogół obrzuca się je inwektywami i opluwa. O ile podejście takie w czasach PRL nie mogło dziwić, o tyle fakt, że zostało bezkrytycznie przeniesione do wolnej, niepodległej Polski, zdumiewa.

(...)

Rozróżnianie między tymi dwoma rodzajami kolaboracji na Zachodzie nie jest niczym nowym. Pisał o tym już przed wielu laty francuski historyk Jacques Sémelin.


Po pierwsze – przekonywał – występuje kolaboracja państwa taktyczna i strategiczna, decydowana na najwyższym szczeblu władzy, która ma być sposobem obrony interesów pokonanego kraju. Należy wyraźnie odróżnić ją od kolaboracjonizmu, który jest ideologicznym wyborem polegającym na politycznej walce na rzecz okupanta, którego system się podziwia.


Mój redakcyjny kolega Piotr Semka, recenzując Obłęd ’44, napisał, że jak tak dalej pójdzie, to w kolejnej książce postawię tezę, że szkoda, iż w Polsce nie było Quislinga. Mogę go więc uspokoić. Całe szczęście, że w Polsce nie było Quislinga. Szkoda natomiast, że nie było Pétaina.

W Polsce podobne różnicowanie, choć oparte na zdrowym rozsądku i faktach, uznawane jest za herezję. U wyznawców patriotycznej poprawności wywołuje furię. Miałem już „przyjemność” odbyć na ten temat szereg dyskusji i zawsze byłem zasypywany gradem pustych frazesów. „Polacy mieliby powołać kolaboracyjny rząd?! – słyszałem. – Toż to nie do pomyślenia! Jak pan może w ogóle coś takiego mówić?! Stracilibyśmy honor i skompromitowali się po wsze czasy!”

Argument, że kolaborację podjęły wszystkie inne okupowane państwa i narody – Francuzi, Holendrzy, Belgowie, Czesi, Grecy, Duńczycy czy Norwegowie – i jakoś wcale nie „skompromitowały się po wsze czasy”, padał w próżnię. Mogłem usłyszeć, że oni wszyscy byli głupi, a my jedyni mądrzy. Przykro to pisać, ale wniosek nasuwa się zupełnie inny. Wystarczy sprawdzić, jakie straty te narody poniosły podczas wojny. I zestawić je ze stratami, jakie ponieśliśmy my.

Najgorszy jest jednak w tym wszystkim ten odwieczny polski lęk, co też by sobie pomyśleli o nas na Zachodzie. Na Zachodzie, który wszędzie, gdzie to możliwe, kolaborował z niemieckim okupantem. Gdy na szali z jednej strony jest pijar, a z drugiej życie setek tysięcy rodaków – moim zdaniem – odpowiedź może być tylko jedna. Pijar niewiele mnie obchodzi, za to los współobywateli bardzo.

Życia jednego polskiego dziecka nie warto zamienić na sto artykułów w „New York Timesie” pełnych zachwytów nad bohaterstwem Polaków. Ani na sto pustych komplementów od brytyjskiego premiera. Niestety – piszę to z przykrością – wielu moich rodaków miało i ma w tej sprawie przeciwny pogląd. Najsmutniejsze jest to, że ta nasza wspaniała honorowa postawa nie tylko nie przyniosła nam żadnych korzyści realnych – wojnę, jak wiadomo, przegraliśmy – ale nawet korzyści wizerunkowych.

Zdecydowana większość narodów, które kolaborowały z III Rzeszą, ma dziś na świecie wyśmienitą prasę i wzbudza powszechną sympatię. Polaków tymczasem się na świecie nie znosi. Oskarża się nas o antysemityzm, zaściankowość i – jakżeby inaczej – wysługiwanie się niemieckim okupantom i współudział w Holokauście. To właśnie Polak, a więc przedstawiciel „jedynego niezłomnego narodu Europy”, jest dziś uznawany za symbol kolaboranta.


Francuzów, z racji sposobu, w jaki wykręcili się od wojny, która nam przyniosła zagładę, podziwiam – napisał w wydanej niedawno książce Jakie piękne samobójstwo Rafał Ziemkiewicz. – A w każdym razie im zazdroszczę. Zazdroszczę, że w trudnym historycznym momencie trafił im się u władzy Pétain, a nie jakiś idiota, który by ogłosił, że priorytetem francuskiej polityki zagranicznej ma być honor. I że dla tego honoru warto zaryzykować nie tylko istnienie państwa francuskiego, ale nawet biologiczną zagładę francuskiego narodu.

Czy Francja w II wojnie światowej honor straciła? Z naszego punktu widzenia pewnie tak, ale nie sposób zauważyć, by ktokolwiek na świecie tak ją kiedykolwiek traktował. Czemu tak różne są nasze wizerunki w świecie, i tak bardzo odwrotne od tego, jak naprawdę historia wyglądała?

Bo za cenę dania Hitlerowi ciała zachowała Francja realny potencjał, który sprawił, że i w czasie wojny, i w polityce powojennej pozostawała wciąż liczącym się podmiotem. Tego, kto się liczy, nie depcze się i nie poniża, bo jeśli się za to obrazi, oznaczać to będzie realną stratę.

Polacy zaś, postawiwszy wszystko od razu na jedną kartę, wszystko z punktu stracili, na samym początku wojny. Od tego momentu liczyć mogli ze strony świata – i liczyli, i wciąż to robią – co najwyżej na wdzięczność i współczucie. Ani jedno, ani drugie nie jest zaś, niestety, w światowej polityce walutą wymienialną. Jako w czasie wojny światowej, tak i dziś.


Tak, podczas II wojny światowej świat udzielił nam twardej i gorzkiej lekcji, na czym polega polityka międzynarodowa. Miejmy nadzieję, że tamten konflikt był ostatnim akordem polskiego braku politycznej odpowiedzialności, a co za tym idzie – ostatnią taką wielką rzezią w dziejach naszego narodu. Miejmy nadzieję, że wyciągnęliśmy z tej wojny odpowiednie wnioski i jeżeli – odpukać – przyjdzie nam podejmować kiedyś równie dramatyczne decyzje jak pokoleniu żyjącemu w latach 1939–1945, nie popełnimy jego błędów.

Polska musi bowiem wreszcie zacząć prowadzić politykę realną. Swoją krew należy cenić.


Rafał Ziemkiewicz wspomnianą książkę rozpoczął od wyliczenia, o czym ona nie będzie. Wezmę z niego przykład.

Opcja niemiecka nie dotyczy takich zjawisk jak donosicielstwo i szmalcownictwo. Nie miały one bowiem nic wspólnego z polityką. Mieszczą się w zupełnie innej kategorii – kategorii indywidualnych podłości. Ich podłożem była na ogół chęć wzbogacenia się lub załatwienia osobistych porachunków.

Nie interesowała mnie również instytucja granatowej policji. Jej współdziałanie z Niemcami miało charakter czysto zawodowy, nie różniący się wiele od współdziałania straży pożarnej czy poczty. Indywidualne przypadki kolaboracji podejmowanej przez ludzi w granatowych mundurach miały zaś na ogół posmak kryminalno-alkoholowo-sadystyczny.

Jedynie marginalnie w książce tej poruszona zostanie sprawa współpracy agenturalnej Polaków z niemieckimi tajnymi służbami. Jest to temat, który zasługuje na odrębną książkę, kto wie, czy nie bardziej kontrowersyjną od tej. Skala infiltracji Polskiego Państwa Podziemnego przez niemieckie służby bezpieczeństwa była bowiem – w porównaniu z naszymi wyobrażeniami – bardzo duża.

W Opcji niemieckiej nie poruszam wreszcie problemu współdziałania z III Rzeszą obywateli II Rzeczypospolitej pochodzenia niemieckiego – jak choćby służba kilkuset tysięcy z nich w Wehrmachcie – ani przedstawicieli innych mniejszości: Żydów, Ukraińców czy Litwinów.

Nie piszę również o, skądinąd bardzo ciekawym, przypadku Goralenvolk. Skoro ludzie, którzy podjęli tę akcję, uznali się za odrębny naród, sami wypisali się z polskiej wspólnoty. Bohaterami Opcji niemieckiej są zaś tylko Polacy. Ludzie, którzy prowadzili swoją grę z Niemcami pod biało-czerwonym sztandarem i w imię Orła Białego. Z całym naciskiem podkreślam również, że nie wszystkie opisane w tej książce postacie można określić mianem kolaborantów. Trudno bowiem o kolaborantów – powtórzmy – w sytuacji, w której okupant na kolaborację nie pozwala.

Antybohaterami książki są zaś właśnie Niemcy. A konkretnie Adolf Hitler i skupiona wokół niego dworska kamaryla narodowosocjalistycznego betonu. To bowiem z winy tych zbrodniarzy starania i zabiegi rozsądnych Polaków zostały odrzucone i do ugody między Polakami a Berlinem nie doszło. To oni zdecydowali o wprowadzeniu i utrzymaniu – używając ich języka – „twardego kursu” wobec pokonanego wschodniego sąsiada. Za tym eufemizmem ukrywa się sześć lat bezwzględnego terroru: gwałtów, masowych egzekucji, grabieży, wypędzeń i szargania godności narodowej Polaków. Mówiąc krótko: ludobójstwo.

Führer w czasie wojny konsekwentnie odrzucał wszelką myśl o ugodzie z Polakami, nie słuchał logicznych argumentów rozsądnych doradców, dawał za to posłuch takim krwiożerczym bestiom jak Heinrich Himmler. Wściekły na Polaków za odrzucenie oferty wspólnej wyprawy na Związek Sowiecki, którą składał w latach trzydziestych, zamiast na współpracę, postawił na eksterminację. Uznał, że ze Stalinem poradzi sobie jednak bez nas. Jak wiadomo, grubo się przeliczył.

Po tym, gdy napisałem swoje dwie poprzednie książki, Pakt Ribbentrop–Beck i Obłęd ’44, często stawiano mi zarzuty, że jestem germano- czy wręcz hitlerofilem. Myślę, że Opcja niemiecka udowodni głosicielom podobnych głupstw, jak bardzo się mylą. Jest to bowiem książka antyhitlerowska. To, że akurat Adolf Hitler rządził Niemcami podczas ostatniej wojny, uważam za potworne nieszczęście Polski, Niemiec i całej Europy Środkowo-Wschodniej.

Ten żałosny człowiek – zaślepiony osobistymi urazami, rasizmem i ideologicznymi mrzonkami – wepchnął bowiem połowę Europy w bolszewicką otchłań, a obok bezmiaru zbrodni obciążają go kolosalne błędy. Pierwszym, i kto wie, czy nie największym z nich, było rozegranie sprawy Polski. Słusznie bowiem pisał jeden z bohaterów Opcji niemieckiej, pisarz Jan Emil Skiwski, że „kłótnia polsko-niemiecka jest maszynką, która miele mięso Europy tak, żeby Azjata, jak tu przyjdzie, mógł przełknąć bez gryzienia”.

Piotr Zychowicz 

Opcja niemiecka 

Polityka Polski podczas drugiej wojny światowej nosiła wszelkie znamiona obłędu

 PAKT Z DIABŁEM 

 

Rozdział 1 

Przegrana wojna 

Polska w wyniku drugiej wojny światowej poniosła największą klęskę spośród wszystkich państw, które brały udział w tym konflikcie. Była to również największa klęska w długich i tragicznych dziejach narodu polskiego. Dwaj zbrodniczy okupanci, Niemcy i Związek Sowiecki, eksterminowali nasze elity i zgładzili kilka milionów naszych obywateli. 

W gruzy obrócona została nasza stolica. Straciliśmy połowę terytorium i - na pół wieku - 

niepodległość. Przetrącono nam kręgosłup. 

Mimo wręcz apokaliptycznej skali tej katastrofy Polacy patrzą dziś na drugą wojnę światową z bezbrzeżnym samozachwytem. Już od szkolnej ławy wbija nam się do głów, że z klęski tej musimy być dumni. Że nasi ówcześni przywódcy polityczni i wojskowi byli nieomylnymi mężami stanu, którzy podejmowali „jedynie słuszne” działania. Że nie popełnili ani jednego błędu, nie zrobili żadnego fałszywego kroku, a całe zło, które na nas spadło, jest winą naszych zbrodniczych sąsiadów i wiarołomnych sojuszników. 

Niestety piękne baśnie mają na ogół niewiele wspólnego z rzeczywistością. Służą zabawianiu dzieci, którym nie wypada mówić, jak paskudne jest prawdziwe życie i jak odpychający jest prawdziwy świat. Nie można jednak być dzieckiem wiecznie. Od końca drugiej wojny światowej minie niedługo siedemdziesiąt lat i najwyższa pora wreszcie powiedzieć sobie pewne rzeczy wprost. Nawet jeżeli są to rzeczy nieprzyjemne i przykre, których wolelibyśmy nie słyszeć. 

Otóż głęboko zakorzenione w polskiej świadomości mity dotyczące drugiej wojny światowej są fałszywe. Darzony przez Polaków tak niezasłużoną miłością Napoleon Bonaparte powiedział kiedyś, że wojnę wygrywa ten, kto popełnia najmniej błędów. 

Powiedzenie to do żadnego innego narodu i do żadnego innego okresu historycznego nie pasuje lepiej niż do Polaków podczas drugiej wojny światowej. Konflikt ten z naszej strony był bowiem jednym wielkim pasmem koszmarnych błędów. 

Polityka prowadzona przez Polskę podczas drugiej wojny światowej szła wbrew polskiemu interesowi narodowemu. Polityka ta była dla sprawy polskiej ogromnie szkodliwa, spowodowała olbrzymie straty. Na najważniejszych stanowiskach wojskowych i politycznych 

- zarówno na wychodźstwie, jak i w Polskim Państwie Podziemnym - zamiast mężów stanu znaleźli się ludzie, którzy nie dorośli do rządzenia. Bez charyzmy, inteligencji, wyobraźni. 

A przede wszystkim zrozumienia, na czym polega polityka międzynarodowa. 

Elity polityczne naszego państwa w latach drugiej wojny światowej całkowicie oderwały się od rzeczywistości i zatraciły poczucie racji stanu. Ludzie, którzy decydowali o losie Rzeczypospolitej, nie podejmowali decyzji, opierając się na chłodnej analizie rzeczywistości, ale na swoich hurraoptymistycznych przewidywaniach i nadziejach. 

Nadziejach, które okazały się mirażami. 

Wskazać tu trzeba przede wszystkim na dwóch premierów - Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. A także na kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego z generałem Tadeuszem Borem-Komorowskim na czele. Byli to ludzie, których rozumowanie polityczne stało na poziomie rozumowania egzaltowanej pensjonarki. Ślepo wpatrzeni w ”sojuszników” do końca wierzyli w ”papierowe gwarancje” i byli święcie przekonani, że za 

„wielki wkład w zwycięstwo nad Niemcami” nie ominie Polski nagroda. 

Żaden naród podczas drugiej wojny światowej nie ulegał też tak łatwo jak polski prowokacjom i podszeptom obcych agentów. Żaden tak lekkomyślnie, bezsensownie i na tak wielką skalę nie szafował krwią swoich najlepszych synów i córek. Jeżeli rzeczywiście w narodzie polskim drzemią jakieś mistyczne skłonności samobójcze, to nigdy wcześniej i nigdy później nie dały one o sobie znać tak mocno jak w tragicznych dla nas latach 1939-1945. 

Wedle największego z polskich mitów dotyczących drugiej wojny światowej naród polski od pierwszego do ostatniego dnia wojny niezłomnie walczył przeciwko dwóm wrogom 

- Niemcom i Związkowi Sowieckiemu. Oparł się totalitarnej pokusie i - jako jedyny naród okupowany - nie wydał z siebie Quislinga. W efekcie rzekomo zachowaliśmy czystość i dzisiaj, chociaż wojna skończyła się dla nas straszliwą porażką polityczną, możemy ze spokojem patrzeć w lustro. Jesteśmy bowiem moralnymi zwycięzcami. 

Niestety to nieprawda. Wcale nie walczyliśmy niezłomnie przeciwko dwóm wrogom. 

Walczyliśmy niezłomnie tylko przeciwko jednemu wrogowi - Niemcom. Z drugim wrogiem, Związkiem Sowieckim, nie tylko nie walczyliśmy, ale też ochoczo współpracowaliśmy. 

Zasada podwójnych standardów, jaką stosowaliśmy wobec obu zbrodniczych najeźdźców, zaczęła obowiązywać już 17 września 1939 roku. Podczas gdy Wojsko Polskie w zachodniej Polsce dzielnie przeciwstawiało się Wehrmachtowi, marszałek Edward Śmigły-Rydz jednostkom rozlokowanym na wschodzie kraju wydał rozkaz „Z bolszewikami nie walczyć”. W efekcie oddaliśmy Stalinowi połowę ojczyzny niemal bez jednego wystrzału. 

Nieliczne starcia polsko-sowieckie, do których doszło we wrześniu 1939 roku, wynikały z tego, że rozkaz naczelnego wodza albo nie dotarł do poszczególnych oddziałów, albo został 

przez niektórych oficerów uznany za prowokację i odrzucony. 

Najbardziej fatalną konsekwencją tej zadziwiającej postawy było niewypowiedzenie wojny Związkowi Sowieckiemu przez Polskę, choć państwo to napadło na nas i oderwało połowę naszego terytorium. Rzeczpospolita znalazła się więc wobec bolszewików w dziwacznym położeniu. W stanie wojny de facto, ale nie de iure. Potem już było tylko gorzej. Kolejny polski rząd, kierowany przez generała Sikorskiego, który z taką mściwością i zacięciem zwalczał wszystko, co pachniało sanacją, akurat w tej sprawie wszedł w buty swoich poprzedników. Pod kierownictwem Sikorskiego Polska wstąpiła na otwartą drogę ugody ze Związkiem Sowieckim. Zaczęło się w 1941 roku od podpisania paktu Sikorski-Stalin, który do historii - aby nie drażnić Polaków, większą wagę przywiązujących do pozorów niż do treści układów politycznych - przeszedł jako pakt Sikorski-Majski. 

Przez cały okres trwania tego kuriozalnego „sojuszu” Polacy w sposób pożałowania godny nadskakiwali Stalinowi. Nie zmieniło się to ani na jotę w roku 1943 po ujawnieniu zbrodni katyńskiej i zerwaniu stosunków dyplomatycznych przez Sowiety. Choć bolszewicy nie ukrywali, że zamierzają odebrać Polsce połowę jej terytorium, zarówno rząd na uchodźstwie, jak i Polskie Państwo Podziemne udzielały im wszelkiej możliwej pomocy i uparcie dążyły do kompromisu. Nie ośmielono się tknąć palcem działającej na terenie Polski niezwykle groźnej bolszewickiej agentury, próby podjęcia walki z sowiecką partyzantką były surowo potępiane przez czynniki rządowe. Tak to Polacy sami kręcili stryczek na własną szyję. 

Polityka Polski podczas drugiej wojny światowej nosiła wszelkie znamiona obłędu. 

Jego apogeum przypadło na rok 1944, kiedy najpierw Polacy podjęli masową kolaborację z sowieckim okupantem. Akcja „Burza” - bo o niej mowa - była jednym z najbardziej zawstydzających epizodów naszych dziejów. A jej ukoronowanie - hekatomba Powstania Warszawskiego - największym tych dziejów dramatem. W roku 1944, w akompaniamencie chórów anielskich, patriotycznych pieśni i obleśnego rechotu Stalina, popełniliśmy zbiorowe samobójstwo. 

Powstanie Warszawskie, którego skutkiem była zagłada polskiej elity i najważniejszego polskiego ośrodka kulturalno-politycznego, leżało tylko i wyłącznie w interesie Związku Sowieckiego. Powstanie, z którego jesteśmy dzisiaj tak dumni, było nie tylko bezsensowną rzezią najlepszych Polaków, ale i otworzyło Józefowi Stalinowi drogę do sowietyzacji i łatwego ujarzmienia Polski. Po wyrżnięciu Armii Krajowej łapskami Hitlera nie miał już kto przeciwstawić się nowemu okupantowi. 

Tragiczny bezsens Powstania Warszawskiego nakazuje wreszcie zadać głośno pytanie, które można czasami usłyszeć wypowiadane szeptem w kuluarach konferencji naukowych i w gabinetach uniwersytetów. Na ile decyzja o wywołaniu powstania na ulicach milionowego miasta była suwerenna? Jaki wpływ na tę fatalną decyzję Komendy Głównej Armii Krajowej miała sowiecka prowokacja i działanie czerwonych agentów na szczytach polskiej machiny władzy? Wnioski, które nasuwają się na podstawie analizy dostępnych materiałów, są szokujące. 

Książka, którą trzymają państwo w rękach, jest przede wszystkim próbą odpowiedzi na pytanie, jak to było możliwe. Dlaczego Polacy, tak niezłomni wobec jednego okupanta, byli tak ugodowi wobec drugiego. Dlaczego do jednego okupanta strzelali, a przed drugim się płaszczyli. 

Jako Polak nie potrafię bowiem myśleć bez wstydu o roku 1944, gdy młodym żołnierzom Armii Krajowej kazano witać na polskiej ziemi chlebem i solą morderców z katyńskiego lasu. Nie mogę myśleć bez wstydu o tym, że 200 tysięcy moich rodaków zostało pogrzebanych pod gruzami stolicy mojego kraju, bo kilku panów wpadło na pomysł, że 

będą 

uroczyście 

witać 

w Warszawie 

„sojusznika 

naszych 

sojuszników”. 

A w rzeczywistości - czego nie mogli lub nie chcieli zrozumieć - największego z wrogów, jakich kiedykolwiek miała Polska: Związek Sowiecki. 

Liczne fakty i tezy zawarte w tej książce dla wielu czytelników mogą być wstrząsające. Są one bowiem sprzeczne z utartymi poglądami i propagandowymi tezami, którymi faszerują nas media, podręczniki szkolne, dyżurni telewizyjni historycy i przede wszystkim politycy. Uważam jednak, że nie ten jest prawdziwym patriotą, kto powtarza piękne frazesy, żeby utrzymać swoich rodaków i siebie w błogim samozadowoleniu. Patriotą jest ten, kto ma odwagę cywilną wskazać popełnione błędy. Bez uznania tych błędów i wyciągnięcia z nich wniosków będziemy bowiem skazani na ich powtarzanie w przyszłości. 

 

Rozdział 2 

Na wschodzie trzymamy kciuki za Wehrmacht 

Pierwszym ogniwem łańcucha kolejnych fatalnych pomyłek, które uczyniły z nas największą ofiarę drugiej wojny światowej, było zarzucenie logicznego rozumowania. Logika jasno wskazywała bowiem, że skoro we wrześniu 1939 roku Rzeczpospolita została napadnięta przez dwóch wrogów i przez dwóch wrogów została rozebrana, to niepodległość odzyska, jeżeli obaj ci wrogowie zostaną pokonani. 

Oprócz logiki wskazywało na to również niedawne doświadczenie historyczne. 

W wyniku pierwszej wojny światowej Rzeczpospolita odrodziła się niczym feniks z popiołów właśnie dlatego, że konflikt ten przegrały zarówno Niemcy, jak i Rosja. Najpierw w roku 1917 Niemcy rozbiły Rosję, a rok później same załamały się na froncie zachodnim. W efekcie Polacy nie tylko odzyskali wolność, ale jeszcze rozepchnęli się łokciami na mapie Europy. 

Jasne więc było, że podczas kolejnego światowego konfliktu Polska będzie mogła odzyskać niepodległość, tylko jeśli ten scenariusz się powtórzy. Dla wielu Polaków wychowanych na PRL-owskiej propagandzie to teza szokująca, ale jest ona niepodważalna. 

Polska mogła wyjść zwycięska z ostatniego konfliktu europejskiego tylko i wyłącznie wtedy, gdyby na froncie wschodnim III Rzesza pokonała Związek Sowiecki, a w drugiej fazie wojny kapitulowała na zachodzie na rzecz Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Obaj nasi wrogowie leżeliby wówczas w gruzach i wybiłaby nasza godzina. 

Bezsporność tej tezy potwierdził przebieg wydarzeń. Polska przegrała drugą wojnę światową wyłącznie dlatego, że wygrał ją Związek Sowiecki. Załamanie się III Rzeszy nie przyniosło nam automatycznie - jak to się wydawało naszym „genialnym strategom” 

z Londynu i podziemnej Warszawy - odzyskania wolności. Na placu boju pozostał bowiem zwycięski Związek Sowiecki, który naszą ojczyznę zalał swoimi armiami i ujarzmił. 

W efekcie na niepodległość musieliśmy czekać aż do czasu, gdy to państwo się załamało, co niestety nastąpiło dopiero w roku 1991. 

Jest więc oczywiste, że w interesie Polski leżało, żeby Sowiety upadły już podczas wojny, i do takiego rozwoju wypadków Polacy powinni się byli przyczyniać. Niestety postąpiliśmy na opak, robiąc wszystko, by pomóc bolszewikom zwyciężyć Niemcy i zająć naszą ojczyznę. Było to skutkiem błędnej polityki sterowanego przez Brytyjczyków rządu na uchodźstwie i suflującego mu kierownictwa ruchu oporu w kraju. 

Nie, nie są to żadne wydumane teorie snute po latach zza biurka. Podczas drugiej wojny światowej byli Polacy, którzy właśnie tak rozumowali i usiłowali zawrócić naród z drogi wiodącej prosto ku przepaści. Mało tego, przez pewien, niestety bardzo krótki czas zdrowy rozsądek zdawał się dominować nawet wśród czynników kierowniczych Polskiego Państwa Podziemnego. 

Zacznijmy od „Biuletynu Informacyjnego”, oficjalnego organu Związku Walki Zbrojnej, poprzednika Armii Krajowej. W pierwszym numerze tego pisma, który ukazał się po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, zamieszczony został artykuł pod wiele mówiącym tytułem Panu Bogu chwała i dziękczynienie. 

Żaden z nas nigdy nie wątpił w zwycięstwo Wielkiej Brytanii nad Niemcami - pisał 

jego autor. - Ale dalekowzroczni politycy polscy z troską myśleli o tej chwili, w której runie wreszcie potęga germańska, gdyż oprócz nas na ten dzień zachwiania się Niemiec czekał 

również olbrzym rosyjski, potężnie uzbrojony, nietknięty wyczerpaniem wojny. To, co się stało 22 czerwca 1941 roku, wyzwala nas od zmory nierównej walki z Moskwą nazajutrz po załamaniu się Rzeszy. Albowiem przed własnym upadkiem Rzesza przygotuje Polsce cudny dzień na odrodzenia podarunek: podważenie, a może nawet rozbicie imperium sowieckiego! 

I dalej: 

Gdyby nawet Rzeszy udało się zdobyć całą Rosję - nie wzmocni to Niemiec. Łatwo sobie wyobrazić, ile ten kraj wchłonie po przypuszczalnym pobiciu niemieckich wojsk okupacyjnych. Zwycięstwo nad Rosją nie da Rzeszy żadnych korzyści. Na odwrót - niesie z sobą same tylko straty! Hitler tak samo dobrze jak my zdaje sobie sprawę, że zwycięstwo nad Rosją będzie zwycięstwem nikomu na nic nie przydatnym. Nikomu na nic nie przydatnym? Źle powiedzieliśmy! Zwycięstwo to będzie zbawienne dla Rzeczypospolitej Polskiej i ludów ciemiężonych przez Sowiety. 

Czytając te ustępy, trudno nie pochylić czoła przed rozumem politycznym autora. 

I trudno nie czuć żalu na myśl o tym, że ta przenikliwa analiza sytuacji nie stała się podstawą do opracowania polskiej strategii wobec konfliktu dwóch naszych zaborców. Ileż cierpień i ile upokorzeń zostałoby wówczas oszczędzone narodowi polskiemu. 

Anonimowy autor Panu Bogu chwała i dziękczynienie nie był zresztą wcale odosobniony. W podobnym duchu pisała „Rzeczpospolita Polska”, organ podziemnych władz cywilnych, czyli Delegatury Rządu na Kraj, piłsudczykowska „Polska Walczy”, a także narodowy „Szaniec”. Dowcip opowiadany wówczas na ulicach Warszawy mówił, że tory, którymi niemieckie pociągi wiozły wojsko na front wschodni, Polacy chętnie wysmarowaliby masłem. 

W ”Biuletynie Informacyjnym” z 3 lipca 1941 roku napisano tymczasem, że w wojnie między Hitlerem a Stalinem „dla wyzwolenia naszej Ojczyzny korzystniejsza jest przegrana Sowietów”. A trzy tygodnie później artykuł wstępny pisma nosił charakterystyczny tytuł Niemartwmy się niemieckimi zwycięstwami. „Sukcesy niemieckie na Wschodzie wywołały w niektórych środowiskach polskich zdenerwowanie i przygnębienie - pisał autor. - Czy istnieją choćby najmniejsze powody do smutku? Stanowczo nie. Rozbicie zaborczej potęgi moskiewskiej jest nieodzownym warunkiem dla odzyskania przez nas wolności”. 

Święte słowa! Musimy zdać sobie sprawę i wreszcie przyjąć do wiadomości to, co pisał „Biuletyn”. Że „rozbicie zaborczej potęgi moskiewskiej było nieodzownym warunkiem dla odzyskania przez nas wolności”. Jest to jedno z najmądrzejszych zdań napisanych przez Polaków podczas drugiej wojny światowej. Szkoda, że tak szybko o nim zapomniano. 

Wydaje się, że na ówczesne ideowe oblicze Polskiego Państwa Podziemnego olbrzymi wpływ miał pierwszy dowódca ZWZ generał Stefan Grot-Rowecki. W rozkazie wysłanym jeszcze w 1940 roku do komendantów okręgów wschodnich pisał on: „Najwygodniejszym dla nas rozwiązaniem byłoby, gdyby Niemcy, zaatakowawszy Rosję, zniszczyli jej siłę militarną”. Jak widać, był to nie tylko znakomity żołnierz, oficer obdarzony olbrzymim autorytetem i charyzmą, ale również człowiek zdolny do racjonalnego politycznego myślenia. 

Aresztowanie go w roku 1943 przez Niemców było jedną z największych polskich tragedii drugiej wojny światowej. Po jego odejściu polskie podziemie znalazło się na równi pochyłej. 

Piotr Zychowicz 

Oblęd ' 44

fprowadzimy symbole graficzne. najmlodsi jusz od dawna sie nimi poslugujom

 Sto lat temu sądzono, że nasz mózg jest w pełni rozwinięty po zakończeniu okresu dojrzewania. Nowsze badania wskazują, że rozwój trwa jeszcze w 3. dekadzie życia, niedawno ukazała się też praca sugerująca, że rozwój mózgu kończy się w wieku 60 lat.

Uwaga – ważne, rzadkie dobro

By móc się rozwijać, mózg musi wchodzić ze światem w interakcje. Żeby to było możliwe, musimy być czujni i skupieni. W obu wypadkach chodzi o uwagę, chociaż o dwa różne stany czy funkcje. Czujnością uwagi nazywamy ogólną aktywację umysłową, świadomość otoczenia. Sięga ona od „głębokiej śpiączki” do „pełnego rozbudzenia” i jest sterowana przez określone ośrodki mózgowe. Nasza zdolność skupienia się na określonej rzeczy i wyciszenia wszystkiego, co nieistotne, także bywa potocznie określane mianem uwagi. Naukowym pojęciem jest tu jednak uwaga selektywna, ponieważ jest to coś innego niż czujność. Intensywne korzystanie z mediów cyfrowych zakłóca obie funkcje uwagi – zwiększa zmęczenie w ciągu dnia (więcej o tym w rozdziale 10) i zaburza uwagę selektywną.

W klinicznym zaburzeniu uwagi – dziś często określanym jak zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD) – zaburzona jest przede wszystkim uwaga selektywna. Już dawno udowodniono, że korzystanie z elektronicznych mediów wizualnych jest czynnikiem współodpowiedzialnym za występowanie tego zaburzenia2. Wykazano to później eksperymentalnie w pracy, która ukazała się w renomowanym pediatrycznym czasopiśmie „Pediatrics”3. Sześćdziesięcioro czterolatków przydzielonych losowo do trzech dwudziestoosobowych grup oglądało albo fantastyczną kreskówkę z bardzo szybką akcją, albo realistyczny film edukacyjny, albo przez 9 minut rysowało. Potem wszystkie dzieci poddano 4 wystandaryzowanym testom na koncentrację i uwagę selektywną – w tym kontekście mówi się też o funkcjach wykonawczych: dzieci wcześniej rysujące wypadły najlepiej. Szybka kreskówka miała natomiast katastrofalne skutki dla funkcjonowania umysłowego.

Dalsze badania4 tej samej grupy roboczej potwierdziły wcześniejsze wyniki i je rozszerzyły: pokazanie kreskówki z bardzo szybką fantastyczną treścią prowadziło – w porównaniu z wolniejszym i bardziej realistycznym filmem lub dowolną zabawą w grupie łącznie 160 dzieci w wieku 4 i 6 lat – do wyraźnego zakłócenia koncentracji i uwagi. W drugim eksperymencie wykazano, że w grupie 60 czterolatków oglądanie telewizji pokazującej szybkie fantastyczne filmy edukacyjne skutkuje takimi samymi zakłóceniami jak kreskówki z fantastyczną treścią. I wreszcie – w trzecim eksperymencie z udziałem 80 dzieci czteroletnich próbowano oddzielić skutki szybkości, z jaką pokazywane są obrazy, od przedstawianych fantastycznych treści. Okazało się, że negatywne skutki ma nie tylko szybkie przedstawianie obrazów, ale także fantastyczne treści same w sobie. Wygląda na to, że bombardowanie dzieci nazbyt niedorzecznymi bzdurami prowadzi u nich do czegoś w rodzaju wyłączenia mózgu. Ponieważ uwaga i zdolność koncentracji człowieka mają bardzo znaczący wpływ na jego dalsze życie, i ponieważ telewizja wywiera jednoznacznie negatywny wpływ na te funkcje, i ponieważ dzieci bardzo często oglądają takie programy, autorzy badania traktują wyniki jako warte zastanowienia w kontekście zdrowia całej populacji.

Inne zespoły badawcze potwierdziły negatywne skutki telewizji dla zdolności koncentracji i uwagi5. Na dłuższą metę niekorzystnym wpływom ulega też rozwój ruchowy i poznawczy, a także rozwój mowy6. Podobnie negatywne konsekwencje mają gry wideo i gry komputerowe. W pracy przeglądowej zatytułowanej Die Bildschirmkultur: Auswirkungen auf ADHD (Kultura ekranów: konsekwencje dla ADHD) autorzy stwierdzają: „Różne badania potwierdzają, że choroby psychiczne, zwłaszcza ADHD, wiążą się z nadmiernym korzystaniem [z gier komputerowych] i że zwłaszcza ciężkość zaburzeń uwagi koreluje z intensywnością takiego korzystania. Dzieci z ADHD są szczególnie podatne na wciągnięcie się w świat gier, ponieważ gry składają się z krótkich fragmentów niestanowiących szczególnego wyzwania dla procesów uwagi. Ponadto dostarczają bezpośrednich nagród z silnymi zachętami i obietnicami jeszcze większej nagrody, jeśli gracz wypróbuje grę na kolejnym poziomie. Także czas poświęcany na gry może nasilić objawy ADHD, jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio poprzez utratę czasu na inne, bardziej rozwojowe czynności”7.

Obok serfowania po internecie i grania w gry komputerowe, na konsoli, tablecie czy korzystania z iPoda dziś przede wszystkim smartfony stanowią duże zagrożenie dla umysłowego rozwoju dzieci i młodzieży. W samych tylko Chinach, największym dziś rynku na te urządzenia, ponad pół miliarda ludzi korzysta ze smartfonów w celu serfowania po sieci. Nie dziwi zatem, że największe badanie nad konsekwencjami telefonów komórkowych dla uwagi przeprowadzono właśnie w Chinach. Łącznie u 7102 uczniów w wieku od 12 do 20 lat (średnia wieku: 15,3 roku, połowa chłopców, połowa dziewcząt) określono objawy zakłóceń uwagi (ADHD) i zadano pytania o sposób korzystania z mediów. Wyniki nie mogły być jaśniejsze: stwierdzono nasiloną nieuwagę, (1) im więcej czasu spędzano ze smartfonem w celach rozrywkowych, (2) kiedy smartfon w ciągu dnia był w kieszeni spodni i (3) kiedy nie był wyłączany w nocy. Szczególnie silną nieuwagę stwierdzano u uczniów poświęcających ponad godzinę dziennie na granie na smartfonie w gry8.

Najnowsze w tym momencie badanie dotyczące negatywnych konsekwencji scyfryzowanego życia na uwagę pochodzi z kanadyjskiej filii firmy Microsoft. Jego publikacja nie mogła być mniej sensacyjna – oto, jak się zaczyna: „Średni zakres uwagi człowieka w roku 2000 wynosił 12 sekund, w roku 2013 skrócił się do 8 sekund (czyli sekundę krócej niż u złotej rybki!) […]. Czy dziś młodzi ludzie robią to samo, co robili ludzie od tysięcy lat – rozwijają się i dopasowują do nowych realiów?”9.

Wiadomo, że w badaniu wcale nie sprawdzano zakresu uwagi ani u złotej rybki, ani u człowieka i że ewolucja biologiczna postępuje za wolno, by dotrzymać kroku rozwojowi cyfrowego świata. Ale faktem jest również, że nie można zakładać krytycznego nastawienia autorów badania wobec mediów i podejrzewać, że wykazane zależności są skutkiem ich sceptycyzmu. W tej kwestii nie ma najmniejszych wątpliwości, że Microsoft jest poza wszelkimi podejrzeniami. Dlatego to, że Microsoft Kanada publikuje wyniki tak głośno bijące na alarm, jest doniosłym wydarzeniem.

Ciekawe jest tło badania, opisane w przedmowie następującymi słowami: „Ponieważ coraz więcej sfer życia Kanadyjczyków ulega cyfryzacji, uznaliśmy, że ważne jest zrozumienie skutków dzisiejszego scyfryzowanego stylu życia dla konsumentów i ich uwagi oraz znaczenia tychże skutków dla rynku. Tak narodził się ten projekt badawczy. Prawdę mówiąc, wyniki badania potwierdzają, że nie zawsze dostajemy wszystko, czego się spodziewamy…”10.

Nie mamy tu więc do czynienia ze zmartwionymi nauczycielami czy profesorami, nie ze specjalistami zajmującymi się edukacją ani z pedagogami czy psychologami, ale ze specami od marketingu martwiącymi się o to, że żeby kupić dany produkt, ludzie muszą w jakimś momencie zwrócić na niego uwagę. A ponieważ w czasach małych (smartfony), dużych (TV, komputer) i olbrzymich (powierzchnie reklamowe) ekranów nasza uwaga stała się „dobrem limitowanym”, ludzie chcący coś sprzedać muszą zacząć ją badać. „Jeżeli wiadomości zostały zredukowane do 140 znaków, a rozmowy kondensowane są do emotikonów, to jak wpływa to na sposób, w jaki Kanadyjczycy spostrzegają świat i sobie w nim radzą?”11 – słusznie brzmi pytanie postawione w badaniu, skoro rzeczywiście emotikony (patrz ryc. 9.3) trafiły do rozmów prowadzonych za pośrednictwem smartfonów. (...)

Co ciekawe, te niekorzystne ustalenia sprzedawane są później jako wynik pozytywny: młodzi ludzie nawet wtedy, kiedy podczas oglądania telewizji nie patrzą na ekran, i tak odbierają, co się na nim dzieje, kiedy na przykład (w TV) ludzie się śmieją, a wtedy rzucają okiem na telewizor. (A więc ich uwaga odwracana jest od czynności, którą wtedy wykonują; ale to zdaje się nie mieć znaczenia dla reklamowych strategów).

Całe 67% ankietowanych w tym badaniu Kanadyjczyków podało, że wielozadaniowość jest jedynym sposobem na podołanie pracy, którą muszą wykonać16. W tej kwestii w sposób oczywisty się mylą, ponieważ wiemy już z rozdziału 2, że ludzie nie potrafią robić wielu rzeczy na raz. Szczególnie martwi jednak, że właśnie tak uważa 76% osób w wieku od 18 do 24 lat. Ponad trzy czwarte młodych ludzi nie wie, jak pracować wydajnie (i uważnie), a jak zdecydowanie się tego nie robi! (Wśród ludzi powyżej 65. roku życia odsetek ten spada do 38%)17.

Kanadyjczycy są zatem dość nieuważni, zarówno w kontekście czujności, jak i uwagi selektywnej. I są tym bardziej nieuważni, im są młodsi. Wniosek końcowy autorów jest w pewnym sensie godny uwagi: trzeba szybko dochodzić do sedna (inaczej konsument wcześniej zaśnie), mówić w bardzo prosty sposób (inaczej konsument ulegnie rozproszeniu) i bombardować wszystkimi kanałami (czytaj: reklama telewizyjna, przez konsole, smartfony, komputery i internet), żeby wiadomość rzeczywiście dotarła do odbiorcy. Należy coraz agresywniej walczyć o deficytowy towar „uwaga”!

Ekrany w edukacji?

Wiele dzieci rozpoczyna dziś naukę w szkole podstawowej od zajęć z iPada – bez wcześniejszych naukowych badań i rozważań na temat ryzyka i działań niepożądanych. W medycynie coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Ale tu chodzi przecież „tylko” o nasze dzieci, można zatem eksperymentować do woli. Rynek jest ważniejszy od nauki. A ta ostatnia pokazuje (w fachowym czasopiśmie „Science”), że cyfrowe podręczniki właśnie wtedy przynoszą gorsze rezultaty, jeżeli są interaktywne18. Google o wiele gorzej nadaje się do przyswajania wiedzy niż książki i zeszyty, co wyraźnie pokazują 4 eksperymenty prowadzone przez psychologów z uniwersytetów Columbia czy Harvard, opublikowane także na łamach „Science”19. Podobnie klepanie po klawiaturze nie sprzyja kodowaniu wiedzy w pamięci długotrwałej tak jak pisanie odręczne, co udowodnili naukowcy z Princetown i Doliny Krzemowej20. Ich praca nosi piękny tytuł Pióro jest potężniejsze od klawiatury: zalety pisma odręcznego w porównaniu z pisaniem na laptopie.Katastrofalny wpływ pisania na klawiaturze na zdolność czytania nie został nigdzie wykazany z taką mocą jak w Chinach21. Badano tam umiejętność czytania u prawie 6 tysięcy uczniów klas 3, 4 i 5 za pomocą tych samych testów, które stosowano już 20 i 10 lat wcześniej. Wtedy odsetek uczniów z poważnymi zaburzeniami czytania wynosił od 2 do 8%. Chińskie pismo wykorzystuje mniej więcej 5 tysięcy znaków, które uczniowie zapamiętują wyłącznie dzięki częstemu pisaniu ich odręcznie. Kiedy Chińczycy piszą na klawiaturze, korzystają ze zwyczajnej klawiatury i piszą fonetycznie, a więc na przykład „li”, po czym wyskakuje lista wszystkich wyrazów brzmiących jak „li”. Za pomocą myszki można wtedy wybrać znak z właściwym znaczeniem, który pojawia się w miejscu „li”. Taki sposób pisania po chińsku – metoda Pinyin – jest bardzo wydajny i nauczany jest w chińskich szkołach podstawowych w drugiej połowie 3 klasy.

A oto skutki uboczne takiego podejścia: ponad 40% uczniów klasy 4 nie potrafi już czytać; w klasie 5 to już 50%. Dodatkowo okazało się, że ci uczniowie, którzy sporadycznie w domu piszą chińskie znaki odręcznie, w klasie 4 i 5 radzą sobie z czytaniem lepiej od tych, którzy praktycznie całkowicie przeszli na pisanie elektroniczne. Ryzyko i działania niepożądane mediów cyfrowych w obszarze edukacji trudno pokazać wyraźniej!

Myli się ten, kto sądzi, że my tutaj [w Niemczech – przyp. tłum.] jesteśmy w te klocki o wiele lepsi. Także w Niemczech pismo odręczne zostało w niektórych landach zniesione. Dzieci posługują się literami drukowanymi i nie opanowują w związku z tym złożonych umiejętności motorycznych, wspierających procesy pamięciowe podczas zapisywania. W Stanach Zjednoczonych wiosną 2013 roku w 46 stanach wykreślono pismo odręczne z programu nauczania szkoły podstawowej. Celem zajęć do klasy 4 jest opanowanie pisania na klawiaturze dziesięcioma palcami. Wiemy jednak ze stosownych badań, że pismo odręczne wspiera rozwój mózgu, natomiast pisanie na klawiaturze w żadnej mierze nie odpowiada złożoności mózgowych procesów rozwojowych, a coś, co zapiszemy ręcznie, zapamiętujemy lepiej niż coś, co wystukamy na klawiszach22. A zatem nieuczenie dzieci w szkole pisania odręcznego można przyrównać do pozbawienia młodych ludzi ważnego narzędzia wspierania pamięci. Tym samym szkodzimy im w procesie kształcenia.

Mimo tej wiedzy jesienią tego roku w Korei Południowej wiele pierwszych klas rozpocznie edukację z iPadem, także w Holandii powstają klasy nazwane za założycielem firmy Apple „klasami Steve’a Jobsa” – z iPadem zamiast podręcznika i zeszytu. Warto przy tym wspomnieć, że pan Jobs zakazał swoim dzieciom korzystania z iPadów, ponieważ jego zdaniem urządzenia te nie były dla nich odpowiednie23.

Czy podręczniki szkolne umierają? – to pytanie z tytułu artykułu zamieszczonego 1 października 2014 roku w „ZEIT”24, uzupełnionego 6 tygodni później o kolejny: Przespane połączenie25. W oparciu o publikację Komisji Badawczej Bundestagu dot. internetu i cyfrowego społeczeństwa z roku 2013 i badanie z jesieni 2014 roku26 ubolewa się, że kompetencje komputerowe niemieckich ósmoklasistów, z których tylko 1,8% codziennie korzysta ze szkolnego komputera, w porównaniach międzynarodowych wypadają zaledwie gdzieś pośrodku. Jedynie całkowite ogólnokrajowe wyposażenie szkół w cyfrową technologię informacyjną może zapewnić naszemu społeczeństwu dobre wykształcenie kolejnego pokolenia. I tylko w taki sposób można sprawić, aby Niemcy w dłuższej perspektywie pod względem wykształcenia swoich obywateli nadal byli konkurencyjni. „Im bardziej cyfrowo, tym lepiej” brzmi jednogłośna dewiza. Bernadette Thielen z rady ds. mediów przy ministerstwie szkolnictwa kraju związkowego Nadrenia Północna-Westfalia skarży się na przykład we wspomnianym artykule w „Zeit”, że wydawanie podręczników szkolnych po prostu w formacie pdf (co robi dziś większość wydawnictw) absolutnie nie wystarcza. Jakby tego było mało, jej zdaniem: „Cyfrowe podręczniki są szczególnie wartościowe wtedy, kiedy w pełni wykorzystują możliwości, jakie daje cyfryzacja”27. (...)

Wnioski

Cyfrowa technologia informacyjna nas rozprasza i szkodzi koncentracji i uwadze. Zakłóca procesy kształcenia zamiast – jak często się słyszy – je wzmacniać. Badania dotyczące zastosowania komputerów podczas zajęć szkolnych są jak zimny prysznic, czasami zaś są wręcz zawstydzające; w żadnej mierze nie uzasadniają inwestycji w technologie informacyjne.

Także te często przywoływane dodatkowe argumenty za takimi inwestycjami – wyposażanie w kompetencje medialne i wyrównywanie szans dzieci ze społecznie mniej uprzywilejowanych środowisk – nie znajdują empirycznego potwierdzenia w danych. Wręcz przeciwnie: komputery wzmacniają różnice w poziomie wykształcenia między bogatymi a biednymi.

Ponieważ rozpraszające działanie dostępu do internetu w szkołach i uczelniach jest od dawna znane (patrz rozdział 2), podobnie jak poznana jest zmniejszona przez technologie cyfrowe głębokość przetwarzania, wyniki te nikogo nie zaskakują. Tak samo nie jest żadną niespodzianką, że z perspektywy psychologicznej i neurobiologicznej odręczne notatki o wiele lepiej służą przyswajaniu wiedzy niż pisanie na klawiaturze.

Czytanie i pisanie są podstawowymi narzędziami kultury. Dobre opanowanie języka pisanego zdecydowanie przyczynia się do szkolnego i – później – zawodowego sukcesu. Dobrze prowadzone szkolne zajęcia bazujące na neurobiologicznych zasadach uczenia się, czytania i pisania są teoretycznie w stanie pokonać trudności z czytaniem i pisaniem (wynikające ze zmian obszarów mózgu odpowiadających za przetwarzanie mowy) – i zapobiec nierzadko poważnym konsekwencjom dla przebiegu indywidualnej szkolnej i akademickiej kariery. Daleko nam jednak do tego. Pedagogiczny chaos w Niemczech, uwidaczniający się chociażby w całkowitej dowolności nauczania pisma odręcznego, prowadzi między innymi do tego, że uczeń musi powtarzać pierwszą klasę, jeżeli przeprowadzi się z Berlina do oddalonej o 2 kilometry miejscowości w kraju związkowym Brandenburgia57. I prowadzone są poważne dyskusje, czy aby całkowicie nie zrezygnować z pisma odręcznego, co w innych miejscach już zrobiono lub co się zamierza, jak w Finlandii, niebawem zrobić. Trudno przy tym o głupszą argumentację: dzieci nie są już motorycznie do tego zdolne, więc dajmy sobie spokój. Co się stanie, kiedy dojdziemy do wniosku, że dzieci nie radzą sobie z matematyką?

Kolejny skutek intensywnego wykorzystywania cyfrowych mediów to bezprzykładny brak ruchu dorastającego pokolenia. Konsekwencje to nadwaga i dalsze wynikające z niej niedomagania młodych ludzi, od nadciśnienia i cukrzycy po płaskostopie. Leczenie młodzieży i młodych dorosłych z zaburzeniami uwagi, problemami szkolnymi, uzależnieniem od gier komputerowych i nadwagą jest ogromnym wyzwaniem i trwa miesiącami lub wręcz latami. Rodzice i nauczyciele muszą więc poważnie traktować najwcześniejsze oznaki tych problemów i we właściwym czasie konsekwentnie im przeciwdziałać.

Inwestycje w cyfrową technologię informacyjną w państwowym systemie szkolnictwa są zatem w obliczu tak jednoznacznych danych, jakimi dziś dysponujemy, marnowaniem środków, o ewidentnych działaniach niepożądanych i ryzyku nie wspominając. Oszczędzanie na etatach dla nauczycieli przy jednoczesnym wydawaniu milionów na informatyzację szkolnictwa jest nieodpowiedzialne i szkodzi edukacji. Nie można dopuścić do oddania kształcenia kolejnego pokolenia – fundamentu naszej kultury, gospodarki i całego społeczeństwa – w ręce powodowanych zyskiem kilku światowych koncernów. Kształcenie młodych ludzi jest naszą przyszłością!

Epilog

Jeżeli uczniowie nie muszą już uczyć się pisma odręcznego, ponieważ ich to przerasta, to bądźmy konsekwentni i zaplanujmy krok po kroku kolejne ułatwienia. Z odrobiną fantazji w ramach nowej reformy pisowni [dotyczy języka niemieckiego – przyp. tłum.] „ph” zostało zastąpione przez „f”. Ale taka reforma doprawdy wypada nieco blado. Należy postąpić bardziej zdecydowanie – Szwedzi w swojej ortografii już dawno pokazali, jak wziąć byka za rogi. Tak jak Anglicy, tak i Szwedzi pozbyli się kłopotliwej pisowni wielkimi literami, idźmy ich śladem. W języku polskim już prawie to zrobiliśmy, postawmy więc kropkę nad i. wyrzućmy przy okazji 2 rodzaje u: jak wielu frustracji dzięki temu unikniemy. i za ciosem: po co nam te dziwne litery w stylu „ą” czy „ę”. teraz wreszcie bendzie jasne, że muwi sie włonczać a nie włanczać. zastompmy „ż” przez „rz” albo „sz”, do wyboru: asz trudno uwierzyć, jakie rzycie stanie sie łatwe.

nastempnie pod nurz pujdzie „ch”, samo „h” jest wszak krutsze i praktyczniejsze. taka drobna zmiana w alfabecie, a świat od razu wydaje sie pienkniejszy. umufmy sie terz, rze „w” i „f”, a takrze „s” i „z”, „k” i „g” oras „i” i „j” morzemy stosować zamiennie, po co tracić czas na wybur nic nieznaczoncej literki. mała modyfikacja, a skrucenie szkoły podstawowej i gimnazjum z łoncznie dziewienciu do cztereh lat staje sie morzliwe. zamiast osiemdziesienciu procent czasu na ortografie morzna teras poswiencić wiencej uwagi przedmiotom ścisłym, jak fizyka, hemia i liczenie. skrucenie obowionsku szkolnego staje sie morzliwe i bezproblemowe.

zrezygnujmy jeszcze z tyh fszystkih kresek przy „ć”, „ś”, „ń”, „ł”, same s tym klopoty, zwlaszcza na smartfonah i umufmy sie, rze zapis fonetyczny jest zasadom nadrzendnom. teras polski wreszcie nabierze eleganckiej prostoty. zanim te ulatfienia zostanol fszendzie pszetrawione minie szacunkowo kolo dwuh lat.

nastempnym celem bendom ulatfienia gramatyczne. nieh normom stanol sie zdania trzywyrazowe, zdania powyrzej szesciu wyrazuf bendom pisane wyloncznie na pisemne zamuwienie. od zdan majoncyh wiencej nirz dziesienc sluf nalerzy pobierac specjalny podatek, zlotufke za karzde slowo, co pozwoli szypko postawic na nogi finanse panstfa. prewencyjnie morzna od razu przekierowac w calosci zarobki prawnikuf i filozofuf do skarbufki, a gazetom w stylu fakt z urzendu zagwarantowac zwolnienia podatkowe.

poniewarz liczenie takrze nastrencza trudnosci, zrupmy to samo, co s pisaniem odrencznym: zlikfidujmy! inne przedmioty jak wuef, fizyka i muzyka nieh terz nie utrudniajom rzycia uczniom, podobnie jak uczenie sie wierszy na pamienc.

mimo podjentyh wysilkuf pisanie wcionsz jest trudne. wielu hlopcuf i dziefczynek czeka na to, rze wreszcie fprowadzimy symbole graficzne. najmlodsi jusz od dawna sie nimi poslugujom :). to jest fajne. zastempowanie sluf. pszyloncz

Cyberchoroby 

Manfred Spitzer

wtorek, 19 listopada 2024

Jak Niemcy bronili Polaków przed swołoczą z UPA

 Wróg mojego wroga…

Sytuacja zmieniła się radykalnie wiosną 1943 roku, gdy na Wołyniu wybuchła upowska rebelia i doszło do pierwszych masowych mordów na polskiej ludności. Współpraca Polaków z Niemcami znacznie się wówczas poszerzyła i zintensyfikowała. A współpraca Ukraińców z Niemcami została w wielu miejscach zamrożona lub wręcz zerwana.

W polskiej publicystyce do dziś można się spotkać ze starą komunistyczną tezą, jakoby niemieckie władze okupacyjne patrzyły na rzeź wołyńską przychylnym okiem. A niekiedy można nawet przeczytać, że całą banderowską kampanię eksterminacyjną wymierzoną w polskich cywilów zorganizowali Niemcy.

To nieprawda. Konto Niemców obciąża kolosalna liczba zbrodni na narodzie polskim. Auschwitz, Piaśnica, Palmiry, Wola. Te nazwy do dziś wzbudzają w Polsce grozę. A pamięć o ofiarach okrutnego niemieckiego terroru nigdy nie może przeminąć. Nie ma jednak powodu, by obarczać Niemców także zbrodniami, których nie popełnili.

Za gehennę Wołynia odpowiedzialność ponosi wyłącznie Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia. Nie ma żadnych dowodów, iż to Niemcy napuścili banderowców na Polaków. Tak jak nie ma żadnych dowodów, że banderowców napuścili na Polaków Sowieci.

Tę ostatnią tezę głosi część historiografii ukraińskiej, utrzymując, że ludobójstwo na Wołyniu było dziełem… przebranych za banderowców oddziałów specjalnych NKWD. W rzeczywistości są to bajki mające na celu zdjęcie odpowiedzialności za tragedię Polaków z ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Podobną bajką jest próba zrzucania winy za to, co się stało, na Niemców.

Prawda jest zupełnie inna. Masowa dezercja ukraińskich policjantów w marcu i kwietniu 1943 roku stała się impulsem do wybuchu banderowskiej rebelii. Ostrze tej rebelii – której ogień błyskawicznie objął olbrzymią część Wołynia – było skierowane przeciwko polskim cywilom. Ale również przeciwko Niemcom.

Banderowcy podpalali magazyny z żywnością, stogi siana i tartaki. Zrywali mosty i linie telegraficzne. Urządzali zasadzki na drogach i ostrzeliwali niemieckie konwoje. Znosili pomniejsze posterunki rozrzucone po wioskach i miasteczkach. W efekcie na bezpośrednim zapleczu frontu wschodniego zapanowały anarchia i chaos. Nie była to sytuacja, która mogłaby wywoływać zadowolenie władz okupacyjnych.

Najdotkliwszym ciosem było jednak niemal całkowite sparaliżowanie przez banderowców dostaw kontyngentów rolnych. Zboża, warzyw i mięsa nie dostarczali bowiem ani zrewoltowani przez UPA chłopi ukraińscy, ani mordowani przez UPA chłopi polscy. Tymczasem wołyńskie płody rolne były Niemcom niezbędne do zaopatrywania dywizji Wehrmachtu walczących z bolszewikami.

Władze okupacyjne Wołynia wiosną 1943 roku utraciły kontrolę nad sytuacją. Niemcy niemal całkowicie wycofali się do miast oraz większych miasteczek i zamknęli się w tamtejszych garnizonach. Pilnowali też strategicznych linii kolejowych biegnących ze wschodu na zachód. Pozostałą część olbrzymiego, słabo zaludnionego Wołynia z braku sił zmuszeni zaś byli oddać ukraińskim partyzantom.

Doszło do tego, że Niemcy bali się poruszać po wołyńskich drogach. Ruch między poszczególnymi miastami odbywał się tylko w ramach konwojów ochranianych przez uzbrojoną w granaty i broń maszynową eskortę. O zapuszczaniu się głębiej na terytorium opanowane przez banderowców lub sowieckich partyzantów w ogóle nie było mowy. Wołyń zamienił się w Dzikie Pola.

O ciężkiej sytuacji na tym terenie – napisano w raporcie polskiego podziemia z 3 sierpnia 1943 roku – świadczy najwymowniej fakt, że w połowie czerwca nad wsiami wołyńskimi, do których wojsko nie miało już dostępu, samoloty niemieckie zrzucały ulotki w języku ukraińskim wzywające ludność pod groźbą śmierci, aby do dnia 25 czerwca złożyła na posterunkach broń i amunicję. Nie odniosło to jednak żadnego skutku. Rozgrywające się obecnie wypadki dowodzą całkowitej bezradności władz niemieckich na terenie Wołynia. Do likwidacji band wysyłano policję niemiecką. I policjanci nie mieli odwagi zapuszczać się w pola i lasy. Siedzieli tylko w większych osiedlach, a na zwiady wysyłali patrole.

Aby opanować krytyczną sytuację i wyjść z impasu, Niemcy musieli znaleźć na terenie Wołynia sojusznika. Ukraińcom już nie ufali. Nawet ci policjanci, którzy nie uciekli do lasu, uznawani byli za element niepewny. W obawie przed kolejną falą dezercji niechętnie kierowano ich w teren. Dochodziło nawet do rozbrajania niepewnych posterunków.

Z kim więc mogli sprzymierzyć się Niemcy? Na kim się oprzeć? Wybór mógł być tylko jeden – Polacy. Zadziałała tu oczywiście stara, sprawdzona zasada, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. W efekcie podczas banderowskiego ludobójstwa na Wołyniu Niemcy okazali Polakom pomoc na pięć zasadniczych sposobów:

stworzyli w miastach strefy bezpieczeństwa dla polskiej ludności,

ewakuowali pogorzelców i mieszkańców zagrożonych wsi,

przekazali broń polskim samoobronom,

sprowadzili na Wołyń polskie siły policyjne z Generalnego Gubernatorstwa,

stworzyli na miejscu silne polskie oddziały policyjne złożone z Wołyniaków.

W kolejnych rozdziałach postaram się ukazać, jak pomoc ta wyglądała w praktyce.

Najpierw należy jednak odpowiedzieć na pytanie, jak zmianę niemieckiej taktyki na Wołyniu przyjęły czynniki kierownicze miejscowego polskiego podziemia. Reakcja była oczywiście skrajnie negatywna. Struktury wojskowe i cywilne, na co dzień skłócone, w tej sprawie przemówiły jednym głosem.

Zakazuję w akcjach samoobrony jakiejkolwiek współpracy z niemieckimi władzami – pisał pułkownik Kazimierz Bąbiński w rozkazie z kwietnia 1943 roku. – Nie wolno za miskę soczewicy w postaci uzbrojenia zaciągnąć się do milicji, wszelkich straży lub oddziałów w służbie i pod komendą niemiecką.

Z kolei Kazimierz Banach w odezwie do społeczeństwa wołyńskiego z 28 lipca 1943 roku apelował: „Pod żadnym pozorem nie wolno współpracować z Niemcem. Wstępowanie do milicji i żandarmerii niemieckiej jest najcięższym przestępstwem wobec Narodu Polskiego”.

Jak więc widać, dobry Polak powinien raczej dać się z całą rodziną porąbać siekierami, niż skorzystać z niemieckiej pomocy. Obawiam się, że jeżeli ktoś tu popełniał „najcięższe przestępstwo wobec Narodu Polskiego”, to właśnie delegat Banach, a nie mężni Wołyniacy, którzy z bronią w ręku chcieli się bronić przed banderowcami.

Sytuacja była tak dramatyczna – komentował jego odezwę historyk Grzegorz Motyka – że ludność polska nie mogła traktować tego typu apeli poważnie. Jedynym racjonalnym wyjściem wydawała się albo ucieczka albo organizowanie samoobrony w porozumieniu z każdym, kto tylko mógł dać broń.

Podobnego zdania jest ukraiński badacz Ihor Iljuszyn: „Polacy często nie kierowali się radami dowódców AK i działaczy miejscowej Delegatury. O podejmowanym działaniu decydowały nie rozkazy dowództwa, ale instynkt samozachowawczy”.

Tak, ta gra szła o życie. Jeżeli Niemcy dawali broń, to należało tę broń brać i z niej strzelać. A nie oglądać się na to, co pomyślą sobie o nas w Warszawie, Waszyngtonie czy Londynie. Nie jest bowiem tajemnicą, że głównym powodem sprzeciwu polskiego podziemia wobec współpracy z Niemcami była obawa, że informacje o tym dotrą do naszych sojuszników. W świetle koszmaru rozgrywającego się na Wołyniu trudno nie uznać tych obaw za niedorzeczne.

Polskie podziemie oczywiście mogłoby o to apelować do Wołyniaków, ale pod jednym warunkiem. Gdyby samo wcześniej zatroszczyło się o wołyńskich Polaków i uzbroiło ich. Tymczasem Armia Krajowa sama nie dała broni mordowanym rodakom, a teraz zabraniała im jej brać od Niemców. Powstrzymam się od cisnącego mi się na usta komentarza.

Należy przy tym podkreślić, że w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego – na niższych i średnich jego szczeblach – byli ludzie rozsądni. Rozumiejący, że ważniejsze jest życie rodaków niż to, co sobie o nas pomyślą sojusznicy.

Problem dostarczania broni dla tego terenu powinien być problemem najważniejszym – napisano w opracowaniu Kierownictwa Akcji Podziemnej z 27 lipca 1943 roku. – Toteż nie należałoby zaniechać również myśli uzyskania broni z rąk niemieckich. Zgodnie z tym winna być rozwinięta akcja petycyjna do władz niemieckich, że ludność polska nie czuje się bezpieczna, że żąda ochrony, ewentualnie, że gotowa jest sama się bronić, ale że domaga się w tym celu broni.

Niestety takie pragmatyczne głosy należały do rzadkości. Stanowisko „góry” było pryncypialne i nieprzejednane – lepiej zginąć, niż „zhańbić się” współpracą ze szkopami! Zajęcie takiego stanowiska przez dygnitarzy naszego podziemia było oczywiście o tyle ułatwione, że dylemat ten nie dotyczył ich samych. Ani ich rodzin.

Z kolei Niemcy nie pomagali oczywiście Polakom dlatego, że nagle zapałali do nich gorącym braterskim uczuciem. Przy ich pomocy chcieli po prostu okiełznać ukraińską rebelię. Nie bez znaczenia były również względy prawne i międzynarodowe konwencje, których sygnatariuszem była III Rzesza. „Nie należy zapominać – pisał profesor Motyka – że zgodnie z prawem międzynarodowym zapewnienie bezpieczeństwa ludności cywilnej było obowiązkiem władz okupacyjnych”.

Wcale nie tak rzadko Niemcy, zwłaszcza oficerowie, pomagali Polakom, kierując się po prostu ludzkim odruchem. Widok zmasakrowanych ofiar banderowców robił na nich wstrząsające wrażenie. Jak wynika z relacji ocalałych Polaków, część Niemców im współczuła. A to z kolei skłaniało do pomocy.

Tak było choćby w Ostrogu nad Horyniem, którego samoobrona zamknęła się w tamtejszym klasztorze Kapucynów. Niemcy zauważyli, że budynek został obsadzony przez jakichś uzbrojonych ludzi. Otoczyli klasztor i ostrzelali go, zabijając jednego z Polaków. Dowódca samoobrony, dzielny ojciec Remigiusz Kranc, wyszedł do nich na pertraktacje. „Prowadzę ich poza klasztor – wspominał duchowny – i wskazuję na ciała pomordowanych 38 Polaków. Zrozumieli i zostawili kilka skrzynek amunicji. Podobnie postąpili przy powtórnej wizycie”.

Tak, Niemcy także potrafili być ludźmi…

Nawiasem mówiąc, podobna sytuacja wytworzyła się również w sąsiednim Dystrykcie Galicja, gdzie Polacy także mieszkali obok Ukraińców.

Jakkolwiek jest to dla napastników bardzo niemiłe – napisano w raporcie komendy Okręgu Lwów Armii Krajowej z przełomu lipca i sierpnia 1943 roku – trzeba stwierdzić, że dziś głównym czynnikiem wstrzymującym Ukraińców od rzezi Polaków są Niemcy, którzy w Galicji mają do dyspozycji znacznie poważniejsze siły niż na Wołyniu, a którym ze zrozumiałych względów zależy na utrzymaniu jakiego takiego spokoju.

Autor meldunku pisał, że kiedy banderowcy dopuścili się kilku ataków na polskie rodziny mieszkające na terenie Galicji Wschodniej, niemieccy Kreishauptmanni, czyli starostowie, zareagowali bardzo stanowczo. Wezwali do siebie ukraińskich wójtów i zagrozili im, że jeżeli napady na Polaków się powtórzą, niemiecka policja spali ukraińskie wsie.

Do zdumiewającego z perspektywy warszawiaka zdarzenia doszło również we Lwowie. Gdy ukraińscy policjanci aresztowali Polaków zbierających datki na pomoc ofiarom Wołynia, interweniowali Niemcy. Uwolnili aresztowanych, a skonfiskowane im pieniądze przekazali do polskiej Rady Głównej Opiekuńczej zajmującej się pomocą wołyńskim uchodźcom.

Z zachowanych dokumentów wynika, że Niemcy starali się skłonić Ukraińską Powstańczą Armię do wstrzymania rzezi. Robili to dwoma metodami. Zarówno mieczem, jak i dyplomacją. Zdarzało się bowiem, że Niemcy urządzali ekspedycje karne i w odwecie za mordy na Polakach wyrzynali całe ukraińskie wioski.

Z drugiej strony przedstawiciele niemieckich władz bezpieczeństwa, wykorzystując stare kontakty z OUN, podjęli tajne rokowania z członkiem Centralnego Prowodu OUN-B Iwanem Hryniochem. Podczas nich, wiosną 1944 roku, zażądali, aby UPA natychmiast zaprzestała eksterminacji polskiej ludności cywilnej.

Hrynioch odpowiedział, że owszem, banderowcy mogą powstrzymać rzeź, ale pod warunkiem, że „Niemcy zagwarantują Ukraińcom powstrzymanie polskiego terroru wobec nich”. W tej sytuacji rozmowy rzecz jasna nie mogły się powieść. Należy jednak odnotować, że się odbyły.

Niektórych może oburzać, że Polacy z Wołynia przyjmowali pomoc od wroga. Niesłusznie. Tonący brzytwy się chwyta i ma do tego święte prawo. Dlaczego mielibyśmy odmawiać tego prawa Wołyniakom? Dlatego, że brzytwa była niemiecka?

***

Wehrmacht przybywa na odsiecz

W filmie Wojciecha Smarzowskiego Wołyń jest taka scena. Główna bohaterka, Zosia, uciekając przed banderowcami, wbiega między oddział żołnierzy Wehrmachtu. Następnie – z dzieckiem przytulonym do piersi – maszeruje otoczona Niemcami przez ukraińskie wsie. Ukraińcy wygrażają jej, pokazują na migi podrzynanie gardła. Nie ośmielają się jednak zaatakować dziewczyny, która jest pod opieką Niemców. Zosia zostaje wyprowadzona ze strefy zagrożenia.

Pewien znany polski publicysta, kiedy zapytałem go o wrażenia z Wołynia, bardzo się na tę scenę zżymał. Jak można pokazać tak Niemców?! Jako ludzi, którzy ratowali Polaków? – pytał zirytowany. Rzeczywiście u osoby, której poglądy historyczne ukształtowały peerelowskie filmy wojenne i komunistyczna literatura historyczna, scena taka może wywołać szok. Ale na Wołyniu w czasie banderowskiego ludobójstwa takie obrazy były na porządku dziennym. Wystarczy zajrzeć do wspomnień ocalałych.

Po pewnym czasie – pisał Jerzy Krasowski – powracał patrol Wehrmachtu, przy którym szły kobiety z dziećmi na ręku, płacząc i złorzecząc Ukraińcom. Grupa kobiet uprosiła dowódcę załogi niemieckiej, by dał im ochronę, ażeby mogły pójść do odległej o 3–4 kilometry Zygmuntówki po odzież i żywność. Dowódca wysłał patrol.

Z kolei po bitwie z UPA stoczonej pod Radowiczami niemiecki patrol przeczesujący pobliskie lasy natknął się na grupkę przerażonych miejscowych Polaków, którzy uciekli ze swoich domów przed rezunami. Żołnierze Wehrmachtu – jak pisał Marek A. Koprowski – pozwolili cywilom iść ze sobą. I odprowadzili ich do najbliższego miasteczka.

Podczas wspomnianej bitwy, 7 września 1943 roku, Niemcy ocalili przed zagładą setki Polaków zgromadzonych w bazie polskiej samoobrony w Zasmykach. Trzy kurenie UPA szykujące się do generalnego ataku na Polaków nacięły się tam na maszerującą drogą kolumnę Wehrmachtu.

Wywiązała się zacięta dwudniowa bitwa, w której wzięły udział pociąg pancerny, działa i samoloty. Partyzanci ze słabego jeszcze wówczas oddziału „Jastrzębia” i zgromadzeni we wsi cywile z niepokojem nasłuchiwali odgłosów walki. Na szczęście Niemcy pobili banderowców, którzy musieli zarzucić krwawe plany wobec Polaków.

Dwadzieścia sześć zebranych z pola bitwy ciał żołnierzy niemieckich – pisał Wincenty Romanowski – zmasakrowanych w okrutny sposób celem wzbudzenia grozy wśród Niemców, pochowano w uroczystym pogrzebie na cmentarzu w Kowlu. Pomordowanych żołnierzy wystawiono na widok publiczny w domu przy ulicy Łuckiej, po powiadomieniu ludności plakatami. Leżeli w trumnach ubrani w nowe mundury, z poobcinanymi nosami i uszami. Bez oczu, z powyrywanymi językami.

Przez uszy niektórych przeciągnięto kolczaste druty. Inni mieli odcięte głowy lub połamane kości. Jest w tym odpowiedź na pytanie, dlaczego niemiecki zbrodniarz i sadysta wachtmeister Manthei, strzelający do ludzi bez powodu, był łagodniejszy wobec Polaków aniżeli wobec aresztowanych Ukraińców.

Rzeczywiście trudno się dziwić, że Niemcy szukali sprzymierzeńców wśród Polaków. Odsiecz dla Zasmyków można uznać za przypadkową, ale historycy znają wiele przykładów, że oddziały Wehrmachtu i policji spieszyły na ratunek mordowanej polskiej ludności.

Według Ernesta Komońskiego Niemcy przybyli z odsieczą samoobronom polskim w Bokujmie, Koniuchach, Uhrynowie, Hromowcach i Andrzejówce. 12 maja 1943 roku niemiecka interwencja ocaliła życie Polakom ze Stachówki. Schwytani żołnierze UPA zostali po kilku dniach powieszeni we Włodzimiercu.

Wkrótce rzezie nasiliły się i 8 sierpnia, jak pisał profesor Grzegorz Motyka, niemiecki oddział musiał ratować Polaków również z tego miasteczka. Zaatakowani przez banderowców mieszkańcy Włodzimierca zabarykadowali się w kościele. Upowców, którzy próbowali się wedrzeć do świątyni, polewali kwasem solnym. Wehrmacht przybył na ratunek w ostatniej chwili. Banderowcy wzięli nogi za pas, a Niemcy ewakuowali całą ocalałą polską ludność.

Dużo informacji o niemieckiej pomocy zawiera relacja Ireny Sandeckiej z Krzemieńca, która po latach opowiedziała o swoich przeżyciach Markowi A. Koprowskiemu. Dzielna Polka poprosiła Niemców, aby przydzielili jej zbrojną eskortę i ciężarówki w celu ewakuacji Polaków z zaatakowanej przez banderowców Wiszni. I dostała to, o co prosiła.

Gdy wysłany z nią pododdział znalazł się w tej miejscowości, grupa UPA, nic o tym nie wiedząc, przystąpiła do „rzezania Lachów” w sąsiednim Stożku.

Niemcy, którzy nas eskortowali – wspominała pani Sandecka – słysząc strzały dochodzące od strony Stożka i widząc łunę, natychmiast ruszyli w jego stronę. Banderowcy, którzy kończyli rzeź, na widok Niemców uciekli, dzięki temu kilka osób jeszcze przez nich nie zarżniętych przeżyło.

Irena Sandecka zapamiętała również takie zdarzenie:

W Kątach polska samoobrona stawiła Ukraińcom opór, odpierając atak. Na pomoc przybyła niemiecka żandarmeria, pod osłoną której wieś została uformowana w konwój i odprowadzona do Krzemieńca. Końcówkę tego konwoju, liczącą około 30 furmanek, Ukraińcom udało się jednak odciąć i wymordować.

Według ocalałej z tej rzezi pani Leokadii Wawrzykowskiej ludność Kątów została ewakuowana w eskorcie żołnierzy Wehrmachtu i uzbrojonych w karabiny członków polskiej samoobrony na niemieckich ciężarówkach. Po przybyciu do Krzemieńca Polakom odebrano broń i wysłano ich na roboty do Niemiec.

Z kolei według raportów UPA w czasie bitwy o Hutę Stepańską w sukurs Polakom przybyły niemieckie samochody z wojskiem. Niemcy dostali się jednak pod silny ostrzał banderowców i – poniósłszy straty – wycofali z walki.

30 sierpnia 1943 roku, podczas krwawej rzezi w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, od opisu której rozpocząłem tę książkę, niemieccy żołnierze wkroczyli do wsi, gdy Ukraińcy jeszcze mordowali Polaków. Od razu rozwinęli się do ataku i zaczęli strzelać do banderowców z broni maszynowej. Nad polem bitwy krążył samolot zwiadowczy.

Oto trzy relacje ocalałych:

Józef Trusiuk: Usłyszałem odgłosy walki. Wychyliłem głowę z otworu [kryjówki – red.] i zorientowałem się, że ktoś atakuje Ukraińców, i to przy wsparciu moździerzy. Chwilę później rozległy się nawoływania do zdejmowania posterunków i wycofywania się. Wyszedłem z kryjówki. Widać było, że Ukraińcy uciekali w popłochu, bo nie zdążyli zabrać zwierząt. Wróciłem do schronu. Po pewnym czasie usłyszałem rozmowę w języku niemieckim, następnie poznałem głos sąsiada. Wyszliśmy z ukrycia. Niemcy powiedzieli mi, że zaraz odjeżdżają. Namawiali nas także do wyjazdu do Jagodzina.

Antoni Wasiuk: Do wsi wjechali Niemcy, którzy zaczęli ostrzeliwać z karabinu maszynowego Ukraińców. Ukraińcy zatrzymali nas i kazali kłaść się. Strzelili do mnie, ale chybili. W tym czasie Niemcy zaczęli ostrzeliwać okolicę z moździerza. Cały czas leżałem nieruchomo i udawałem zabitego. Po kilkudziesięciu minutach usłyszałem głos Jana Trusiuka. Wstałem i zobaczyłem jego oraz dwóch żandarmów niemieckich.

Tomasz Trusiuk: Ukraińcy zrealizowaliby swój zamiar, ale przeszkodzili im w tym Niemcy, którzy kolumną jechali od strony Huszczy do Ostrówek. Widząc ich, bandyci zarządzili odwrót. Ucieczkę przyspieszył niemiecki ostrzał. Ukraińcy nie zdążyli wymordować kobiet i dzieci zgromadzonych w kościele. Wyprowadzili zebranych ludzi i popędzili w kierunku ukraińskiej wsi Sokół, gdzie ich zamordowali.

Niemcy ratowali też Polaków, którzy zdecydowali się na ucieczkę w pola. I byli ścigani przez banderowców.

Jan Palec: Zacząłem biec przez otwartą przestrzeń. Nagle poczułem silny, piekący ból w łokciu i okolicach lewej skroni. Czerwona lepka krew zalała mi oko. Słyszałem głuche trzaski strzałów, głosy goniących mnie Ukraińców i dalekie ujadanie psów. Niespotykanym zbiegiem okoliczności po torach wolno posuwała się lokomotywa. Obsługujący ją niemiecki maszynista obserwował to zdarzenie wychylony przez okno. Widząc wyczerpanego i rannego zbiega, zatrzymał ze zgrzytem kół maszynę. Pomógł mi wejść do środka. Ukraińcy stanęli jak wryci w połowie pościgu. Oniemieli ze zdziwienia.

Ewa Szwed: Ukrainiec strzelił mi w plecy. Kula przeszyła bok i palec u ręki, a piach zasypał oczy. Gdy nabrałam sił, wstałam z pobojowiska. Przyjechałam do Jagodzina. Na stacji kolejowej żołnierze niemieccy udzielili mi pierwszej pomocy, a następnie przewieźli do Dorohuska, gdzie zaopiekował się mną doktor Wadowski.

Po przepędzeniu banderowców żołnierze Wehrmachtu zostali w Ostrówkach na noc, aby chronić ocalałych z rzezi. Istniało bowiem niebezpieczeństwo, że oddział UPA wróci dokończyć krwawego dzieła.

Pierwszą noc po tym strasznym dniu – wspominał Jan Kloc – spędziłem w szkole w Rymaczach, gdzie zgrupowali się uratowani mieszkańcy. Ubezpieczenie zapewnili nam Niemcy, którzy okopali się naokoło szkoły i nas pilnowali. W nocy dotarła do nas wiadomość, że nazajutrz Niemcy wywiozą nas do Lubomla, a następnie transportem kolejowym do Rzeszy na roboty przymusowe.

Zdając sobie sprawę, że zaatakowani Polacy oczekują niemieckiej odsieczy, banderowcy posuwali się do podstępu. Podszywali się pod okupantów i w ten sposób usiłowali się dostać do polskich miejscowości.

Bandyci ukraińscy zorganizowali napad na folwark Naręczyn i Beresteczko – czytamy w raporcie powiatowej Delegatury Rządu na Kraj. – W Naręczynie było szesnastu członków policji polskiej. Bandyci przyjechali do Naręczyna dwoma autami, w mundurach niemieckich. W pierwszej chwili Polacy myśleli, że to Niemcy, i policja ich salutowała, wkrótce przekonano się, że to są bandyci – wywiązała się walka, w rezultacie której policja się wycofała do Beresteczka. Tam wraz z wszystką ludnością polską schroniono się do klasztoru, gdzie broniono się przez szesnaście godzin, aż przyjechała żandarmeria z Horochowa i bandę odparto.

Jak wynika ze wspomnień ocalałych, banderowcy często stosowali ten podstęp. Sprawę ułatwiało to, że ukraińscy policjanci, którzy zdezerterowali i dołączyli do leśnych oddziałów UPA, nosili niemieckie mundury. W tych uniformach łatwiej im było wprowadzić w błąd Polaków.

Nasi strażnicy sądzili, że to idą Niemcy, którzy wtedy stwarzali nam opiekę – wspominał biskup Jan Bagiński, który przeżył rzeź jako mały chłopak – więc mogli podejść dosyć blisko. Gdy już znaleźli się niedaleko naszych ludzi okopanych w lasku, krzyknęli po ukraińsku: „Hurra, rezat´ Lachow!”. Nasza ochrona, mając broń maszynową, karabiny i granaty, broniła się jak mogła, lecz oni byli jak lawina.

Skala ludobójstwa, szybkość banderowskich ataków i wielkie przestrzenie Wołynia sprawiały, że Wehrmacht nie zawsze mógł przybyć na ratunek atakowanym polskim wsiom. Zanim Polakom udawało się zaalarmować najbliższy posterunek, często było za późno. Czasami dochodziło też do sytuacji skandalicznych i haniebnych, gdy Niemcy odmawiali pomocy.

W nocy 27 maja 1943 roku niemiecki posterunek w Bereźnem nie przybył z odsieczą, gdy banderowcy wyrzynali Polaków w odległej zaledwie o trzy kilometry Niemilii. Mimo że w Bereźnem – jak wspominali świadkowie – słychać było „straszliwy krzyk żywcem palonych i mordowanych w mongolski sposób” cywilów. Niemcy odważyli się przyjechać do Niemilii dopiero nazajutrz. A ich pomoc ograniczyła się do eskortowania siedmiu wozów z ciężko rannymi.

Do jeszcze większego blamażu doszło we wsi Jankowce, która została zaatakowana w nocy 31 sierpnia 1943 roku. Strzały i krzyki słychać było na pobliskiej stacji kolejowej. Zaniepokojeni niemieccy kolejarze wezwali na miejsce pociąg ratowniczy z oddziałem żandarmerii z Lubomla.

Komendant oddziału żandarmerii – wspominał Jan Kupracz – po rozpoznaniu sytuacji skontaktował się ze swoimi przełożonymi w Lubomlu i rzekł do zawiadowcy stacji: „To są osobiste porachunki ukraińsko-polskie. To nie jest znów tak źle. Odjeżdżamy”.

Dlaczego dochodziło do takich sytuacji? Wydaje się, że wszystko zależało od człowieka. Część niemieckich oficerów była po prostu uprzedzona wobec Polaków. Inni wychodzili z założenia, że nie będą się mieszać – jak ujął to oficer z Lubomla – do „miejscowych wewnętrznych porachunków”. Niech Polacy i Ukraińcy nawzajem się wyrzynają! Co nam do tego?

Ten ostatni argument często przykrywał tchórzostwo. Niemcy nie chcieli iść na ratunek szczególnie podczas nocnych ataków UPA, gdy wśród służących na Wschodzie żołnierzy i policjantów dawała o sobie znać szerząca się psychoza partyzancka.

Inni dowódcy po prostu nie chcieli narażać życia własnego i swoich ludzi do obrony „tubylców”. Wojna zbliżała się do końca, wielu żołnierzy myślami było już w domach i szykowało się do cywilnego życia. Kto chciałby ginąć na „ostatniej prostej”? W dodatku na jakimś dalekim Wołyniu w niezrozumiałym dla Niemców konflikcie.

Wszystko to sprawiało, że Niemcy często przyjeżdżali na miejsce banderowskich rzezi dopiero nad ranem. Ograniczali się do spisania protokołu, oględzin zwłok i zrobienia fotografii. Następnie zaś zarządzali ewakuację wszystkich ocalałych do najbliższego miasta. Oczywiście pod silną eskortą Wehrmachtu, który od tej pory przejmował odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo.

We wspomnieniach Wołyniaków motyw niemieckiej pomocy pojawia się bardzo często. Weźmy pierwszy masowy pogrom Polaków, czyli masakrę w Parośli. Nazajutrz na miejsce mordu przyjechali niemieccy żołnierze.

Banderowcy rąbali siekierami, gdzie popadło – relacjonował Władysław Kobylański. – Kobieta zrobiła unik, chroniąc się przed cięciem siekierą w głowę, ale odrąbano jej ramię. Niemcy zaopiekowali się tą kobietą i odwieźli ją do szpitala w Sarnach.

Podobne informacje znalazły się w relacji Bronisławy Murawskiej-Żygadły z kolonii Głuboczanka. Po latach to wstrząsające świadectwo opublikowali w swojej książce państwo Ewa i Władysław Siemaszkowie. Pani Murawska opowiadała, jak na jej dom rodzinny napadli uzbrojeni po zęby banderowcy.

Jej dwuletnia siostrzyczka Basia została kilkukrotnie dźgnięta bagnetem i wyrzucona na podwórze, a braciszek Marian odniósł dwie rany postrzałowe. Jedną obok łopatki, drugą w twarz. Banderowska kula urwała mu lewą stronę żuchwy. Gdy na miejsce zbrodni przyjechali Niemcy, pani Bronisława zwróciła się do nich o ratunek.

Prosiłam dowódcę hitlerowskiego oddziału – wspominała – by zabrał brata do jakiegoś lekarza. Ten oglądnął pobieżnie rannego i kazał żołnierzom zwolnić jedną podwodę, na którą złożono półprzytomnego chłopca. Jechali razem do Bystrzyc w kolumnie wojskowej. Wreszcie dotarliśmy do celu.

Warunki były tu prymitywne, nie było żadnego chirurga. O ile się nie mylę, z inicjatywy tego Niemca załadowano brata na ukraińską furmankę, z rozkazem, by Ukrainiec zwiózł go do szpitala w Bereźnem. Miał polecenie powrócić z adnotacją na piśmie, które wziął ze sobą, że szpital przyjął żywego na stan.

W celu zabezpieczenia wykonania rozkazu Niemcy aresztowali rodzinę furmana jako zakładników. W przypadku jeżeli rannego dobiliby po drodze banderowcy, odpowiadał głową swoją i rodziny.

Tego typu postępowanie w stosunku do nacjonalistów ukraińskich na tym terenie było stosowane. Gwarantowało bowiem, że Ukrainiec włoży cały swój spryt i siły, aby uchronić swoją rodzinę i siebie od niechybnej śmierci z rąk niemieckich żołnierzy.

A oto relacja pani Natalii Frontczak-Walasik:

Na stacji Wyżwa spotkaliśmy niemieckich kolejarzy-robotników, którzy ujrzawszy zmasakrowanego Henia, ulitowali się nad nim, zabrali go na kolejowy wózek zwany drezyną i zawieźli do szpitala w Kowlu.

Niemcy wraz z Polakami urządzali również niebezpieczne wyprawy głęboko na terytorium opanowane przez banderowców, do polskich wsi i miasteczek, które padły ofiarą rezunów. Tak było chociażby po tym, gdy oddział UPA dokonał pogromu Polaków szukających schronienia w klasztorze w Wiśniowcu.

Postanowiłam zorganizować tam miniekspedycję – wspominała cytowana już wielokrotnie Irena Sandecka – żeby sprawdzić, czy ktoś nie wyszedł cało z rzezi. Poszłam do generała dowodzącego niemieckim garnizonem w Krzemieńcu, żeby mnie zabrał. Dałam mu za to złoty zegarek. Następnego dnia przysłał do mnie żołnierza z informacją, że w stronę Wiśniowca jedzie oddział. Pamiętam, że nasza wizyta w Wiśniowcu była krótka. Oficer dowodzący oddziałem strasznie się bał, że zaraz zaatakują nas banderowcy.

W drodze powrotnej do Krzemieńca niemiecki oddział i towarzyszące mu Polki zostali ostrzelani przez UPA. Jeden z żołnierzy poległ. Niemiecki generał, gdy się o tym dowiedział, wedle pani Sandeckiej zachował się honorowo i wkrótce wysłał do Wiśniowca kolejną zbrojną wyprawę.

Pojechaliśmy do Wiśniowca dużymi saniami – opowiadała ta dzielna kobieta – w których zmieściła się nasza trójka, a także niemiecka eskorta składająca się z oficera i kilku żołnierzy. Oficer liczył 27 lat, a najmłodszy żołnierz 16 lat. Jak rozmawiałam z nimi w trakcie jazdy do Wiśniowca, to okazało się, że są to Austriacy, nie bardzo przejęci ideologią hitlerowską. Zadeklarowali, że pomogą mi szukać moich Polaków. W Wiśniowcu kościół leżał już w ruinach. Jeden z niemieckich chłopców stanął na straży, a dwóch poszło za mną. W piwnicy znaleźliśmy kupę gruzów i trupy. Pierwsza rzuciła się nam w oczy kobieta. Głowę miała przywaloną gruzami. Obok niej leżało niemowlę, też z przysypaną głową. Na dziedzińcu bardzo serdecznie tym młodym Niemcom podziękowałam. Dla nich przecież chodzenie po piwnicach i szukanie trupów nie było miłym zajęciem.

Inny Polak z Wołynia, Wacław Świetlicki, opowiadał zaś o masakrze, do której doszło w kolonii Mataszówka. Krewni zamordowanych zwrócili się o pomoc do niemieckiego komendanta w Łucku. Chodziło o przydzielenie im eskorty wojskowej Wehrmachtu podczas wyprawy, której celem było wyciągnięcie trupów pomordowanych Polaków ze studni. Komendant niemiecki przystał na tę prośbę i przydzielił Polakom dwa samochody wypełnione żołnierzami.

Zdarzało się również, że Niemcy załatwiali sprawy „po swojemu”, czyli po przybyciu na miejsce rzezi udawali się do sąsiedniej ukraińskiej wioski i w odwecie za śmierć Polaków okrutnie ją pacyfikowali. Tak było choćby we wsi Szpikłosy, gdzie ukraińscy nacjonaliści ponabijali polskie dzieci na widły. Według Marka A. Koprowskiego wzburzeni masakrą Niemcy otoczyli domy należące do Ukraińców i puścili je z dymem.

Tak więc kwestionowana scena w filmie Wojciecha Smarzowskiego, w której Niemcy pomogli uciekającej przed banderowcami Polsce, była zgodna z prawdą historyczną.

Piotr Zychowicz 

Wołyń zdradzony czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA

Ich matki, nasi ojcowie - wypisy

 Wymazani jak gumką w zeszycie

Na ewangelickich Mazurach ludność nie utożsamiała się z Rzeszą, ale Polska też nie była dla niej macierzą. Żyli w Prusach, zawieszeni w innej rzeczywistości. Używali języka przez Polaków uważanego za niemiecki, a przez Niemców za gwarę z polskimi naleciałościami. Kiedy przyszła tu polska państwowość, nie wiedziano, jak zakwalifikować miejscowych. Nasi to czy obcy? Nazwano ich wtedy „autochtonami”.

Byli kłopotliwi, bo nie zapomniano, że w 1920 r. w plebiscycie decydującym, czy Warmia i Mazury przypadną Niemcom czy Polsce, 97 procent mieszkańców opowiedziało się za państwem niemieckim. Kiedy kończyła się II wojna światowa, plebiscytów już nie organizowano. Warmia i Mazury przypadły Polsce, bo tak pod dyktando Stalina zdecydowały mocarstwa. Wraz z ludnością, którą od początku traktowano jako niemiecką grupę etniczną.

Mazurski działacz ludowy Fryderyk Leyk, w 1920 r. agitujący za polskością tych ziem, po wojnie rozczarowany i przerażony pisał:

„Wraz z wojskiem sowieckim dotarło na nasz teren inne nieszczęście i to nadchodzące z przygranicznych powiatów Polski Centralnej.

Polacy z powiatów kurpiowskich: Chorzele, Maków, Przasnysz itd. szaleli wprost na naszym terenie. Wypędzali Mazurów z przekleństwami, groźbami, kijami i siekierami z ich dobrych gospodarstw i sami się w nich osadzali. Zabierali im żywność, żywy i martwy inwentarz. Bili i maltretowali ich. Niejednego Mazura i Mazurkę zamordowali lub ciężko skaleczyli, by przywłaszczyć sobie ich mienie. Wielu Polaków rozbierało domostwa; cegły, kafle, drzwi, podłogi i drzewo, konie, bydło, motory i maszyny rolnicze, wozy i uprząż do Polski. Niektóre całe wioski przygraniczne zostały zniesione. Ubowcy i milicjanci dopomagali w tej nikczemnej robocie. Wprost cała ludność mazurska odwróciła się od Polaków, uznając po takich doświadczeniach naród niemiecki za jej właściwy naród, który da jej spokój, przytułek, chleb”1.

Dr Ewald Stefan Pollok na portalu internetowym Silesia-Schlesien-Śląsk [obecnie Silesia-Śląsk-Schlesien – przyp. red.] cytuje list pewnej Mazurki: „Nie chcę żyć w Polsce między tymi złodziejami, bo ta kradzież po przybyciu na te tereny była okropna. Co za ludzie. Uważają te tereny za swoje, a kradną w nocy co tylko się da, napadają na ludzi, mężczyźni gwałcą kobiety. Przecież odnoszą się tak jak zwierzęta i między takimi ludźmi żyć? Było nam mówione, że to jest taki lud, ale nie chciałabym i nie wierzyłam w to. Dopiero teraz, jak oni się czują panami, to wykaże się, jakimi oni są. Wolę wszystko stracić, ale żyć między ludźmi. A gdyby naprawdę był koniec wojny, a jakiś Staat obejmuje Rząd, to nigdy nie może istnieć taki chaos. A tu co macie, Milicja, która ma trzymać porządek, sama kradnie itp.”2.

Dzień trwa, jeszcze się zdumiewam

Erwin Kruk, tworzący po polsku mazurski pisarz, tak w 2009 r. w rozmowie ze mną wspominał rok 1945:

„W styczniu 1945 r., kiedy front był już blisko, władze niemieckie zarządziły przymusową ewakuację. Ja miałem cztery lata, Ryszard trzy, a Werner, najstarszy brat – siedem. Wszyscy mieszkańcy Dobrzynia ruszyli w drogę. Dotarliśmy do Rychnowa, a tam już byli Rosjanie. Umieścili naszą rodzinę w obozie infiltracyjnym we Frąknowie, to trzy kilometry od Dobrzynia. Mieszkaliśmy w stodołach i szopach. Rosjanie zabrali wszystkich mężczyzn od 15 do 55 roku życia. Wywieźli ich w nieznanym kierunku, w tym naszego ojca. Wtedy widziałem go ostatni raz w życiu, umarł gdzieś w Rosji; po latach dowiedziałem się, że już w kwietniu 1945 r. Z mamą wróciliśmy do domu. W lipcu 1945 r. mama, Meta Kruk z domu Stach, umarła na tyfus. Zabrała nas do siebie jej siostra, Ida Tybussek. Zamieszkaliśmy z nią w Elgnówku pod Olsztynkiem. Tam w 1953 r. utonął w jeziorze mój brat Werner. W tym czasie nasz dom w Dobrzyniu przydzielono innej rodzinie, zmieniono mapę geodezyjną, założono nowe księgi”.

Dom rodzinny Erwina, Ryszarda i Wernera Kruków, podobnie jak ponad 17 hektarów ziemi rolnej należącej do ich rodziców, przejęło państwo polskie. Po wielu latach pisarz rozpoczął starania o odzyskanie majątku.

Tak samo uczyniła Agnes Trawny, Mazurka spod Szczytna. Po rodzicach przypadł jej dom i 60 hektarów. W 1977 r. wyjechała do Niemiec. Tam dostała odszkodowanie za majątek pozostawiony w Polsce, ale je zwróciła. W tym czasie jej mazurską własność naczelnik gminy Jedwabno przejął na rzecz Skarbu Państwa; dom przydzielono innej rodzinie. W 2005 r. Sąd Najwyższy uznał, że decyzja urzędnika była bezprawna. 19 listopada 2009 r. Sąd Rejonowy w Szczytnie zarządził eksmisję dwóch rodzin zajmujących dom Agnes Trawny. Co ważne, orzekł, że wnioski o przydział lokali zastępczych eksmitowani mają kierować do Skarbu Państwa, a nie do właścicielki posesji. Wybuchła awantura. Znani politycy gardłowali, że to wołająca o pomstę do nieba niesprawiedliwość – Niemka pozbawia Polaków dachu nad głową.

Erwin Kruk tak te słowa komentował: „To oczywiste kłamstwa. Agnes Trawny to Mazurka, miała prawo do swojej własności. W państwie prawa nie ma znaczenia, czy ktoś jest Niemcem, Mazurem czy Polakiem. Liczy się wyłącznie jego prawo do własności, fakt, czy jest czegoś właścicielem i czy należy mu się zwrot majątku”.

On też chciał mieć prawo do spadku po rodzicach. Mówił: „Nas jako dzieci po prostu wyrzucono z domu, potem ukryto niemieckie księgi gruntowe, założono nowe i ślady zatarto. Najgorsze, że dzisiejsze prawo tak skonstruowano, że właściwie nie mamy szansy, aby przebić biurokratyczny mur. Paradoks polega na tym, że sąd przyznał nam prawo do spadku, nawet wydał postanowienie o nabyciu spadku po rodzicach. Tyle tylko, że masa spadkowa nie jest uregulowana prawnie. Sąd nie określił granic tego gospodarstwa, adresu domu naszych rodziców, numerów działek, bo w nowych, założonych po wojnie księgach wszystko pozmieniano. Wymazano nas jak gumką w zeszycie”. 

***

Terror, wypędzenia, asymilacja

Ojciec Helmuta został wywieziony do Rosji sowieckiej jako łup wojenny. Podobnie potraktowano, jak się szacuje, około 50–60 tysięcy śląskich mężczyzn. 18 tysięcy już z radzieckich łagrów nie wróciło.

Na Śląsku, który formalnie przypadł Polsce, rządziły w tym czasie rosyjskie komendantury wojskowe. Panował terror, rosyjscy żołnierze bezkarnie napadali i rabowali miejscową ludność. Ile osób cywilnych zabito w tym czasie, nie wiadomo, ale w samym okręgu gliwickim zamordowano około 800 cywili, mężczyzn, kobiet i dzieci.

Na rozkaz Stalina wywożono ze Śląska co się dało – wyposażenie fabryk, tysiące ton stali, zrabowane dobra z mieszkań wysiedlanych Niemców i Ślązaków. Polskie władze niczego z tym nie mogły zrobić, bo w gruncie rzeczy były marionetkowe i całkowicie podległe rosyjskim zwycięzcom.

To samo działo się na Opolszczyźnie, Dolnym Śląsku, w Prusach Wschodnich i Zachodnich oraz na wszystkich terenach sięgających Odry i Nysy Łużyckiej, jakie miały przypaść Polsce w ramach rekompensaty za ziemie utracone na rzecz ZSRR na wschodzie i północnym wschodzie.

Gdyby wskazać fazy, jakie następowały w początkowych dniach, tygodniach i miesiącach po zdobyciu przez armię radziecką terenów należących do Rzeszy, a przekazanych Polsce, to pierwszym znakiem firmowym zwycięzców były terror i rabunek towarzyszące masowym wysiedleniom. Nazywano je różnie: przesiedleniami, zaplanowaną przez Wielką Trójkę (podczas konferencji w Jałcie w lutym 1945 r.) migracją narodu niemieckiego, akcją przemieszczania Niemców. W gruncie rzeczy jednak była to czystka etniczna zgodna z postanowieniami konferencji poczdamskiej, która odbyła się w lipcu i sierpniu 1945 r. Wysiedlenia były wypędzeniem pod przymusem w warunkach pełnego terroru. Dopiero później nastąpiła faza łagodniejsza – przymusowa asymilacja tych, którzy mimo wszystko zostali, czyli próba przerobienia ich na Polaków, odebrania przeszłości, pamięci historycznej, kultury i języka.

Jak podaje w swojej pracy Wysiedlenie czy wypędzenie? Ludność niemiecka w Polsce w latach 1945–1949 prof. Bernadetta Nitschke, po 1944 r. w krajach Europy Wschodniej przymusowej migracji poddano 11–14 milionów Niemców. Nad prawidłowością procesu przesiedlania czuwała Sojusznicza Rada Kontroli Niemiec. To ona ustaliła, że z terenu Polski w jej powojennym kształcie wysiedlonych zostanie 3,5 miliona Niemców. 2 miliony z nich trafi do radzieckiej strefy okupacyjnej (późniejsza NRD), a 1,5 miliona do strefy brytyjsko-amerykańskiej (NRF i Berlin Zachodni).

Opracowano harmonogram wywózek dopasowany do warunków klimatycznych. W grudniu 1945 r. 10 procent, czyli 350 tysięcy osób narodowości niemieckiej, w styczniu i lutym 1946 r. po 5 procent, w marcu i kwietniu po 15 procent, w maju i czerwcu po 20 procent, a cały proces miał się zakończyć w lipcu 1946 r. wywiezieniem ostatnich 10 procent.

(...)

Ewakuację ludności z Prus Wschodnich, najbardziej narażonych na radziecką ofensywę, władze Rzeszy rozpoczęły w 1944 r. Początkowo wszystko odbywało się według planu, w sposób uporządkowany. Do transportu używano taboru kolejowego, ciężarówek oraz wozów konnych. Zabierano nie tylko przedmioty codziennego użytku, ale meble, dywany, a z gospodarstw rolnych konie, krowy i świnie – wszystko, co się dało uratować. Jednak w 1945 r. Armia Czerwona posuwała się błyskawicznie i misterne plany ewakuacji się rozsypały. Nastąpiła wielka ucieczka, bezładna i chaotyczna – byle szybciej i byle dalej.

Jak pisze prof. Bernadetta Nitschke, w niektórych rejonach rozkazy ewakuacji wydano zbyt późno. We Wrocławiu gauleiter Karl Hanke do ostatniej chwili zwlekał z wywozem ludności cywilnej, bo zamierzał bronić miasta do ostatniego żołnierza, a cywile byli niezbędni do prac na rzecz wojska. Ewakuację zarządzono, kiedy Rosjanie już otaczali Festung Breslau. „(…) wprowadzono przymus pracy dla chłopców od lat 10, a dla dziewcząt od lat 12. Tych, którzy posiadali nieostemplowaną kartę pracy, rozstrzeliwano na miejscu. Wrocław stał się więc, podobnie jak Głogów i Kołobrzeg, jednym z miast twierdz, w których zginęło łącznie 600 tysięcy ludzi. W samym Wrocławiu do 6/7 maja zginęło według różnych źródeł od 40 do 80 tys. osób. Ponadto ucieczka pochłonęła dodatkowe 90 tys. osób, które zginęły, zamarzły bądź zmarły z wycieńczenia w drodze”4.

(...)

Jak umarł ojciec jego ojca, Heinrich się nie dowiedział. Podobno ranny trafił do lazaretu w jednej z koszalińskich szkół. Kiedy Ruscy zajęli miasto, w przerobionej na szpital szkole znaleźli dwudziestu dziewięciu rannych Niemców. Tych lżej rannych uciekające oddziały niemieckie zabrały ze sobą, przypadki beznadziejne pozostawiono.

Jak ustalili niemieccy historycy, Ruscy popili i dla zabawy wystrzelali wszystkich jeńców. Niemieckie pielęgniarki w obawie przed niechybnym gwałtem popełniły zbiorowe samobójstwo. Wszystko obserwowały z ukrycia szpitalna kucharka i jej córka. Po wojnie zdały dramatyczną relację z tych wydarzeń. Ciała zabitych Niemców zostały gdzieś zakopane, ale nigdy nie natrafiono na to miejsce. Nie jest pewne, że był wśród nich dziadek Heinricha, ale dzisiejszy pan Henryk jest o tym przekonany.

– Bo gdzież by się zadział? – pyta.

(...)

Po jakimś tygodniu znów załadowano ich na rozklekotane ciężarówki i przywieziono do Koszalina. Pan Henryk zapamiętał, że miasto wydawało się bardziej zniszczone, niż kiedy je opuszczali. Sporo domów spłonęło, ale budynek, w którym było ich mieszkanie, ocalał. Po wejściu do środka mama załamała ręce. Mieszkanie zostało doszczętnie splądrowane. Ktoś zabrał meble, wyrwał zlewy, zniknęły sedes i karnisze znad okien. Został jedynie stolik z fotografią ojca. Była przewrócona i brudna, jakby ktoś oblał ją nieczystościami. A na środku pokoju leżał ludzki kał. Starym obyczajem rosyjskich złodziei ktoś po zakończonym rabunku po prostu nasrał.

Nazajutrz mama wraz z sąsiadką wybrały się do komendantury miasta, aby poskarżyć się radzieckiemu majorowi. Wydawało jej się, że wojna wojną, ale ktoś powinien pilnować porządku. Wróciła po kilku godzinach w kompletnie poszarpanym ubraniu i z siniakami na twarzy. Była jak zbity pies – położyła się na podłodze i bezgłośnie łkała. Heinrich patrzył na matkę i też popłakiwał.

Nigdy nie dowiedział się, co Rosjanie zrobili jego mamie. Czy tylko ją pobili, czy także zgwałcili. Ona milczała. Przez kilka dni leżała na brudnej podłodze, a kiedy wypłakała już wszystkie łzy, nieruchomo patrzyła w sufit. Heinrich dostawał jedzenie od sąsiadek, chociaż same nie dojadały. Próbowały karmić też jego mamę, ale ona tylko kręciła głową. To było widoczne dla każdego – mama Heinricha straciła chęć do życia.

Któregoś dnia sąsiadki zauważyły, że kobieta traci świadomość, oczy jej uciekają i cała się trzęsie. Dostała wysokiej gorączki. Ściągnięto mieszkającego na sąsiedniej ulicy starego niemieckiego doktora, od lat na emeryturze. Zbadał mamę Heinricha, pokręcił smutno głową i powiedział, że nie potrafi pomóc.

Mama umarła następnego dnia. Zwyczajnie zamknęła oczy, głęboko westchnęła i przestała oddychać. Heinrich był wtedy przy niej. Nie płakał.

Transporty śmierci

Na początku maja do Köslin, które zmieniło nazwę na Koszalin, zaczęli przybywać osadnicy. Pierwsi z Gniezna i okolic – to oni weszli w skład Zarządu Miejskiego i spośród siebie wybrali burmistrza. Nowi potrzebowali mieszkań, tymczasem Koszalin był w blisko 40 procentach zniszczony, a w ocalałej części miasta lokale nadal zajmowali Niemcy. Do dzieła przystąpili polscy szabrownicy i zwykli rabusie. Grabiono jak popadnie, a polska administracja przyglądała się temu, nie interweniując. Prawdopodobnie uznano, że wprowadzony przez bandyterkę terror pomoże przekonać Niemców, że to już nie ich miejsce, że lepiej wyjechać.

Ale ci niemieccy mieszkańcy, którzy w porę nie ewakuowali się do Rzeszy, teraz wcale nie palili się do wyjazdu. Tu był ich Heimat, tu były ich groby rodzinne. Aby przejąć mieszkania dla polskich osadników, władze lokalne w uzgodnieniu z Warszawą zorganizowały więc przymusowe wysiedlenia Niemców. Ładowano ich do pociągów, które docierały do wschodniej części Niemiec, pozostającej pod okupacją radziecką. Koszalin czyszczono szybko i boleśnie, podobnie jak inne miasta i powiaty tej części Pomorza.

W powiecie sławieńskim w czerwcu 1945 r. przebywało około 70 tysięcy Niemców, w dużej mierze uchodźców z innych regionów Pomorza. W samym Sławnie około pięciu tysięcy.

„Głos Koszaliński” w wydaniu z 2012 r. cytuje wydane po wojnie w Niemczech dzienniki mieszkańca Sławna Kurta Mielkego. Wysiedlenia niemieckiej ludności trwały od września 1945 do końca 1947 roku – odbywały się na podstawie umów poczdamskich. Mielke opisuje w swoich dziennikach losy mieszkańców. Po przejęciu Sławna przez polską administrację lokalni Niemcy byli początkowo wykorzystywani jako de facto darmowa siła robocza, a potem ustalono im najniższe stawki wystarczające na skromne wyżywienie. Pracowali jako sprzątacze w urzędach, odgruzowywali ulice, byli grabarzami. Fachowców traktowano nieco lepiej – w miejscowym szpitalu zatrudniono trzech niemieckich lekarzy i kilkadziesiąt osób średniego personelu medycznego. Dostawali oni przydziały żywości: dwa kilogramy chleba na rodzinę i pół kilograma mięsa (na tydzień). Kiedy ruszyły wysiedlenia, najpierw wywożono osoby niewykwalifikowane, fachowców dopiero w późniejszych transportach.

Z ziem pozyskanych przez Polskę na Pomorzu ludzi wywożono wagonami bydlęcymi, w tłoku i często bez żadnej aprowizacji. Dr Ewald Stefan Pollok przytacza w Silesia-Schlesien-Śląsk raport Polskiej Misji Wojskowej z Berlina: „Wysyłanie z Polski transportów z Niemcami w wagonach nie zaopatrzonych w piecyki, spowodowało cały szereg wypadków ciężkich odmrożeń i związanych z tym koniecznych amputacji kończyn i wypadków śmierci w czasie transportu”9.

Szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Jakub Prawin pisał w raporcie: „Materiału do ostatniej kampanii na temat nieludzkich warunków wysiedlenia Niemców, która wydźwięk znalazła w londyńskiej enuncjacji Fynde’a – dostarczyliśmy, niestety w znacznej części sami. Sprawa złych warunków wysiedlenia, niedostosowanych do pory zimowej poruszona była już w ciągu grudnia zarówno przez prasę niemiecką, jak i w cichej plotce, jak wreszcie w ostrzeżeniach prywatnych w Egzekutywie Repatriacyjnej przy Radzie Kontroli. Powiadomiliśmy o tym Warszawę za pośrednictwem Misji Repatriacyjnej. Bardzo skrupulatnie i po kilkakroć zawiadamialiśmy również o wstrzymaniu transportów na okres świąteczny oraz później. Tymczasem transporty szły nadal mimo trwających mrozów. W związku z tym wiele z nich miało przebieg podobny do opisu przedstawionego na posiedzeniu rady brytyjskiej strefy okupacyjnej, gdzie z oburzeniem stwierdzono: «Polskie władze wysłały jeden transport Niemców z Wrocławia przy temperaturze poniżej 20 stopni w nieogrzewanych wagonach bez wystarczającej ilości żywności. W drodze, z powodu zimna, zamarzło 15 ludzi. Dalszych 31 zmarło w szpitalach w Hamel, Wittenberg i Riteln. Wielu natomiast z ciężkimi odmrożeniami również znalazło się w szpitalach»”10.

W jednym z pociągów z Pomorza 20 grudnia 1945 r. w trakcie podróży zmarło 70 osób. Kiedy pociąg dotarł do miejscowości Stendal po niemieckiej stronie, na stacji wyładowano dalsze 23 zmarłe osoby, a do końca dnia umarło jeszcze ponad 100 osób.

Wysiedlanych Niemców regularnie obrabowywano zarówno w pociągach, jak i na przypominających obozy punktach etapowych, gdzie czekali na dalszy transport. Cytowany przez dr. Polloka historyk Zenon Romanow ustalił, że na punkt etapowy w Szczecinie-Gumieńcu napadały uzbrojone bandy w mundurach niemieckich, polskich i rosyjskich. Ludzie ci rabowali i gwałcili niemieckie kobiety. „Na dworcu Szczecin-Niebuszewo wychodźców ograbiano z bagaży, a w trakcie podróży oddział żołnierzy polskich, który miał stanowić ochronę pociągu, kontynuował rabunek razem z dowódcą. W Sławnie wysiedlani zostali obrabowani przez przeprowadzających tę akcję funkcjonariuszy MO i Wiejską Straż Porządkową”11.

Henryk Kowalski, sierota wojenna

Po śmierci mamy Heinrich kilka dobrych tygodni tułał się po ulicach Koszalina. Ominęły go kolejne fale wysiedleń, które objęły też jego sąsiadki i wszystkich, których znał. Któregoś wieczoru kulącego się z zimna i wycieńczonego chłopca zatrzymał patrol milicji. O coś go pytali, ale nie znał polskiego, więc milczał. Jeden z milicjantów zapytał go po niemiecku, kim jest i gdzie mieszka. Heinrich udał, że nie rozumie, bo instynktownie wyczuł, że nie powinien się przyznać, że jest Niemcem. Milicjanci uznali, że jest albo niemową, albo dzieckiem opóźnionym w rozwoju – zapewne sierotą wojenną. Dostarczyli go do najbliższego sierocińca, a właściwie przechowalni bezpańskich dzieci, skąd kierowano je do innych placówek.

Po jakimś czasie Heinricha wysłano do domu dla sierot pod Warszawą. Przebywał w nim do 1948 r. Na początku w papierach wpisano, że ma około 9–10 lat i jest niemową. Dano mu na imię Stefan, a na nazwisko Nieznalski, bo jego prawdziwe nazwisko było nieznane.

Kolegów w sierocińcu ubywało, bo zgłaszały się rodziny i wybierały sobie kandydatów na synów. W tamtym czasie łatwo było przysposobić sierotę – nie było wielu wprowadzonych później barier i biurokratycznych utrudnień. Po sąsiada Heinricha, szczupłego blondynka Kostka przyjechali rolnicy spod Częstochowy. Kobieta była niewysoka, mocno tęga, a jej mąż miał spracowane, wielkie jak bochny dłonie. Ludzie prości w obejściu, ale ze sprecyzowanym planem.

– Chcemy zabrać tego małego, z jasnymi włosami – oświadczyli po obejrzeniu wszystkich wychowanków. – Mieszkamy na wsi, dzieciak będzie miał zdrowe powietrze, wykarmimy go jak należy i zadbamy o niego. Przyda nam się, bo własnych dzieci nie mamy.

Dyrektor zastanawiał się jeszcze, ale Kostek zapalił się do wyjazdu z nowymi rodzicami.

– Naprawdę chcesz jechać z nimi? – dopytywał dyrektor.

– Naprawdę. Chcę być ich synkiem. Chcę, żeby ona była moją mamusią, a on tatusiem.

I dyrektor przestał się zastanawiać. Podpisał zgodę.

Heinrich był ładnym chłopcem, podobał się rodzinom odwiedzającym sierociniec w poszukiwaniu dziecka do adopcji, ale kiedy dowiadywano się, że jest niemową, a do tego jest trochę dziwny, ich zapał gasł.

W placówce chodził na zajęcia szkolne i po pewnym czasie z zadowoleniem skonstatował, że rozumie już te szeleszczące słowa, jakimi porozumiewają się Polacy. Nadal jednak nie ujawniał, że potrafi mówić, i udawał niemotę. Miał już 13 lat, szybko rósł i wyglądał na starszego, niż był w istocie. Kiedy inni chłopcy, korzystając z wolnego czasu, kopali na pobliskim boisku szmaciankę, on wymykał się na dworzec, wsiadał do pociągu i jechał do Warszawy. Upodobał sobie ulice Brzeską, Stalową, Ząbkowską. Na placu Szembeka zaglądał na bazar. Łaził bez celu po Pradze i pytał przechodniów o drogę do kościoła albo na pocztę, sprawdzając, czy go rozumieją. Rozumieli. Czasem wdawał się w dłuższe rozmowy i w ten sposób szlifował język. Nikt nie zauważał jego twardego niemieckiego akcentu. Gadał jak chłopak z prawobrzeżnej Warszawy.

W sierocińcu w końcu odkryto jego mistyfikację, bo któryś z wychowawców przypadkiem natknął się na Heinricha w warszawskim sklepie, kiedy ten wykłócał się z kobietą usiłującą wepchnąć się przed niego do kolejki. Chłopak rzucił jej wiązankę, jakiej nie powstydziłby się żaden praski żulik. Kolejka przyjęła to z milczącym uznaniem, a kobieta jak niepyszna uciekła ze sklepu, bo w pyskówce z małym chuliganem była z góry na przegranej pozycji.

Heinricha wezwał dyrektor.

– Udawałeś! Dlaczego? – chciał wiedzieć.

Chłopiec uśmiechnął się.

– Niczego nie udawałem. Po prostu nie chciało mi się gadać.

– Jak się nazywasz? – naciskał dyrektor.

– Heniek jestem. – Heinrich się ukłonił. – Henryk Kowalski, sierota wojenna.

I w ten sposób Heinrich z Köslin już na zawsze został Polakiem.

Z drzewka spadają sny

Po odzyskaniu mowy i polskiego nazwiska wartość przetargowa chłopca bardzo wzrosła.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1948 roku, kiedy do sierocińca przyjechało małżeństwo spod Częstochowy, które wcześniej adoptowało Kostka. Chcieli dobrać jeszcze jednego chłopca. W obecności dyrektora przeszli po pokojach, obejrzeli dzieciaki. Heinrich, a właściwie już Heniek Kowalski, pomyślał, że fajnie byłoby pomieszkać pod jednym dachem z Kostkiem, którego pamiętał jako dobrego kolegę, chociaż z wiadomych względów nigdy sobie nie pogadali. Inne dzieci, zdarzało się, dokuczały mu, bo uważały, że niemowa to to samo co niedorajda. Kostek w takich sytuacjach brał go w obronę.

Kiedy małżonkowie spod Częstochowy weszli do jego pokoju, Heniek podbiegł i przytulił się do kobiety. Zrobił to instynktownie, ale też ze świadomością, że taki gest obudzi w niej empatię, a może i coś więcej. Odwzajemniła uścisk i spojrzała pytająco na męża. Ten przyglądał się chłopakowi uważnie, taksował go wzrokiem w sposób, w jaki ogląda się konia przed zakupem.

– Nada się? – spytała kobieta.

– A kto go tam wie. Wygląda niezgorzej, ale… – wystękał mąż i chwyciwszy Heńka za ramię, pomacał biceps.

Dyrektor zareagował:

– A co wy go tak…? To dzieciak przecież, ma 13 lat. Do czego on wam potrzebny?

Mężczyzna, niezrażony, dalej oglądał Heńka.

– A zdrowy ino? – spytał.

– Zdrowy, zdrowy. – Dyrektor pokiwał głową.

– No to jak zdrowy, to się nada – skwitował rolnik, a żona uśmiechnęła się całą gębą i spytała: – No, chłopaczku, a jak cię zwą?

Załatwianie formalności trwało ze dwa dni, a trzeciego, dokładnie w Wigilię, Heniek znalazł się w podczęstochowskiej wiosce jako drugi przysposobiony syn chłopskiej pary.

– Czy było mi u nich dobrze? – powtórzył pytanie, kiedy rozmawialiśmy po latach. – Było co zjeść, ale i roboty dużo. Ja i Kostek służyliśmy w charakterze parobków. Miłości przybranych rodziców ani razu nie odczułem, ale prawda jest też taka, że dbali o nas i nie bili.

W domu małżonkowie wspominali czasem lata wojenne. W ich wiosce jedna z rodzin przechowywała kilkoro Żydów, ktoś doniósł Niemcom i kryjówkę znaleziono. Żydów rozstrzelano na miejscu, a gospodarzy zabrało gestapo. Po kilku dniach jednak wrócili cali i zdrowi. Nie byli specjalnie rozmowni, a i sąsiedzi zanadto nie wypytywali, ale i tak wieś dowiedziała się, że za uwolnienie poszły duże pieniądze.

– Wzięli od tych Żydków – śmiał się przyszywany ojciec Heńka i Kostka. – Łatwo przyszło, łatwo poszło.

Z jego opowieści wynikało, że to nie Niemców winił za całe zło tamtych czasów, ale Żydów, bo łazili po nocach, szukali kryjówek i narażali ludzi na niebezpieczeństwo. No i ci leśni, którzy co rusz zachodzili nocami i zabierali jak swoje kury, kaczki i samogonkę. A nie daj, człowieku, to cię ubiją jeszcze. Z Niemcami szło się ułożyć – dawałeś flaszkę i spokój, a do tego porządku pilnowali i ludziom brykać nie przyzwalali.

***

Panu Bernaczkowi szczególnie zapadła w pamięć relacja pewnej kobiety, potwierdzona opowieściami innych osób. W 1945 r. była dzieckiem. Po sąsiedzku mieszkała inna Niemka, młoda kobieta z córką. Obie zostały zgwałcone na oczach małych dzieci, w tym tej kobiety, która po latach zdała z tego wydarzenia relację. Zostały publicznie zhańbione i nie mogły z tym dłużej żyć. Zamknęły się w mieszkaniu, uszczelniły okna i puściły gaz. Matkę znaleziono martwą, jej córka żyła jeszcze dwa tygodnie, nim zmarła w straszliwych męczarniach.

Na podstawie zebranych relacji pan Bernaczek szacuje, że w tamtym czasie doszło w Zielonej Górze i okolicach do około pięciuset przypadków samobójczej śmierci niemieckich kobiet, a czasem całych rodzin.

– Powołano w mieście specjalnego komisarza do robienia pogrzebów – mówi. – Samobójców chowano po kryjomu, miejsca pochówków nie były ujawniane. Być może zwłoki składano w nieoznaczonych grobach na niemieckim cmentarzu. Potem został zaorany, a w tym miejscu powstał park Tysiąclecia, na środku postawiono scenę i odbywały się koncerty.

Chociaż wyliczenia pana Bernaczka – pięćset samobójstw – nie mają potwierdzenia w innych źródłach, trudno uznać je za niewiarygodne. Informacje o samobójstwach zgwałconych niemieckich kobiet pojawiają się w wielu opracowaniach historycznych. To już liczby, które krzyczą. Dwa miliony gwałtów na Niemkach dokonanych w latach 1945–1947. W samym Berlinie ofiarami gwałcicieli w rosyjskich mundurach padło ponad 100 tysięcy kobiet. Dziesięć tysięcy z nich popełniło samobójstwo.

Rosyjscy zdobywcy początkowo korzystali z cichego, a czasem wręcz ogłaszanego w formie zachęty przyzwolenia przełożonych. Jak pisze znawca II wojny światowej Dariusz Kaliński w Czerwonej zarazie, we frontowych gazetach ukazywały się hasła typu: „Niszcz, pal, weź odwet”. Gwałty były więc formą odwetu. Zdarzało się, że dowódcy osobiście wyznaczali żołnierzy do udziału w zbiorowych gwałtach; był to rodzaj nagrody. Dopiero później ochłonięto i przynajmniej oficjalnie zakazano przemocy seksualnej. Złapanych na gorącym uczynku karano, co czerwonoarmiści uznawali za kompletnie niezasłużoną i niesprawiedliwą represję. Przeważnie jednak kary były symboliczne – rok, dwa lata odosobnienia – do tego odraczane. Ale w szczególnie drastycznych przypadkach zdarzały się nawet kary śmierci. Miały skutecznie odstraszać, lecz gdy trafiła się okazja, sołdaci – niesieni gwałtowną żądzą – o konsekwencjach nie myśleli.

Karano tych, którzy ujawniali i sprzeciwiali się przemocy swoich rodaków. Radziecki oficer Lew Kopielew dostał osiem lat łagru, bo ośmielił się protestować przeciwko gwałtom. Także znany później dysydent i pisarz Aleksandr Sołżenicyn, wtedy porucznik Armii Czerwonej, trafił na wiele lat do syberyjskiej kolonii karnej, bo przechwycono jego list do przyjaciela, w którym krytycznie opisywał zachowanie sowieckich zwycięzców.

(...)

„Nie tylko Armia Czerwona niepohamowanie gwałciła i obrabowywała Niemców, robili to także Polacy. W takich miastach jak Szczecin (Stettin), Gdańsk (Danzig) i Wrocław (Breslau) Niemców zapędzano do obozów – częściowo po to, by Polacy mogli bez awantur przejąć ich majątek, ale też dla ich własnego bezpieczeństwa. W wielu miejscach na Niemców robiono obławy, po czym umieszczano ich w obozach, by wykorzystać jako niewolniczą siłę roboczą lub przetrzymać, aż (…) będą mogli zostać oficjalnie deportowani. Niektórzy Polacy byli jednak zbyt niecierpliwi, by czekać na oficjalne pozwolenie, i zaczęli przeganiać przez granicę całe grupy Niemców. Według oficjalnych polskich danych tylko w ostatnich dwóch tygodniach czerwca 1945 roku 274 206 Niemców zostało bezprawnie wygnanych przez Odrę do Niemiec”16 – stwierdza.

W reakcji na dzikie wypędzenia uczestnicy konferencji w Poczdamie zażądali od rządów Polski, Czechosłowacji i Węgier przerwania tych praktyk. Niewątpliwie spowolniło to przymusowy exodus, ale go nie powstrzymało. Wszystko odbywało się w całkowicie niehumanitarny sposób, ludzi pędzono jak zwierzęta, byle szybciej i dalej.

Anna Kientopf, mieszkanka jednej z pomorskich wsi, żona rolnika i matka trójki dzieci, w złożonym pod przysięgą pisemnym zeznaniu dla niemieckiego rządu opisała trwającą prawie tydzień wędrówkę wśród trupów ludzi i zwierząt. W jej grupie ludzie zapadali na choroby, m.in. z powodu gaszenia pragnienia brudną wodą z koryt i skażonych studni. Ciężko zachorowała także córka Anny Kientopf, Annelore. Panował nieopisany głód, umierali dorośli i dzieci.

Autorka zeznania pisała: „Większość maszerujących żywiła się wyłącznie tym, co znalazła na polach, albo jadła niedojrzałe owoce z pobocza drogi. Mieliśmy bardzo mało chleba. Rezultat był taki, że wielu ludzi zachorowało. Skutkiem tego marszu umarły niemal wszystkie małe dzieci poniżej jednego roku. Nie było mleka, a jeśli nawet matki przygotowywały im gęstą mączną zupę, podróż była dla nich zbyt długa. Codziennie posuwaliśmy się nieco dalej, czasami robiliśmy dziewięć kilometrów, jednego dnia może zaledwie trzy, potem dwadzieścia lub więcej. Często widziałam leżących na poboczu ludzi o sinych twarzach, walczących o oddech, i takich, którzy zasłabli z wyczerpania i nigdy więcej się nie podnieśli”17.

Marszowi nieustannie towarzyszyła przemoc ze strony Polaków, gwałty i rabunki. Nocami słychać było błaganie o pomoc uciszane strzałami z karabinów. Annę Kientopf szczególnie poruszyła scena, jaka rozegrała się na jej oczach: „Czterej polscy żołnierze próbowali odłączyć młodą dziewczynę od rodziców, którzy rozpaczliwie do niej przylgnęli. Polacy bili rodziców kolbami karabinów, zwłaszcza ojca. Zatoczył się, a oni pchnęli go na drugą stronę drogi i w dół obwałowania. Spadł, a jeden z Polaków wziął pistolet maszynowy i wystrzelił serię. Przez chwilę panowała cisza, a potem powietrze przeszyły krzyki obu kobiet. Pośpieszyły ku umierającemu, a czterej Polacy zniknęli w lesie”18.

Jej grupa została skierowana na granicę w Kostrzynie nad Odrą, ale Rosjanie pilnujący tego przejścia nie pozwolili się przeprawić i nakazali Niemcom wracać, skąd przyszli. W tym czasie cofano z nowych granic między Polską a wschodnimi Niemcami wszystkie grupy wypędzanych, bo w radzieckiej strefie okupacyjnej panowało przeludnienie i obawiano się wybuchu epidemii. Grupy wysiedlanych wędrowały tam i z powrotem, wypędzane przez jednych, a odganiane przez drugich. Po kilku nieudanych próbach Anna Kientopf ze swoimi dziećmi dotarła wreszcie do Niemiec.

Z Zielonej Góry do granicy było znacznie bliżej, ale też w połowie 1945 r. na drogach panował chaos. Granicę otwierano, to znowu zamykano. Ludzie, pozbawieni już swoich domów i majątku, błąkali się raz w jedną stronę, raz w drugą, bezradni i całkowicie podporządkowani polskim służbom porządkowym. Prawda jest taka, że porządku w tym żadnego nie było.

(...)

Alternatywna ścieżka Wilego

Pod koniec 1945 r. Wili z matką i młodszym bratem trafili do pensjonatu Zgoda. Tak powiedział sąsiad, który ich tam eskortował.

– Idziecie do pensjonatu, tam już o was zadbają – oświadczył, wyprowadzając ich z domu.

Miał na ramieniu biało-czerwoną opaskę i był kimś ważnym, kimś w rodzaju blockleitera z czasów Rzeszy. To on wskazywał nowej władzy, kto jest Niemcem, kto sprzyjał Hitlerowi, a kto mu się sprzeciwiał. Robił to po uważaniu.

Zgoda to był obóz dla zdrajców narodu polskiego, słynne Świętochłowice, gdzie funkcję komendanta pełnił szalony Salomon Morel. Ale Wili Morela nie zapamiętał, widać do ich baraku nie zachodził. To był pawilon kobiecy. Matki trafiały tam z małymi dziećmi, te starsze, od 13 lat w górę, szły do baraków dla dorosłych. Poza głodem niczego Wili ze Zgody nie zapamiętał. Trzymali ich tam kilka miesięcy, po czym wypuścili, uznawszy, że do kategorii hitlerowskich zbrodniarzy nie pasują.

Matka znalazła robotę – sprzątała biura na kopalni – i zaraz trafił się ten trzeci mąż, Ślązak. Też robił na kopalni, ale na dole. Trochę im się wtedy polepszyło, raz na tydzień był rosół z kury i na buty dla Wilego też starczyło. Ale potem ojczym znikł z ich życia i znów zapanowała bieda.

Wili miał ze dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy poszedł z chłopakami na wagony. Czekali na zakręcie, gdzie pociągi zwalniały, wskakiwali na węglarki i zrzucali ile się dało. Potem zbierali urobek do worków. Sokiści polowali na bandy młodocianych złodziei, czasem strzelali do nich z ostrej amunicji, ale kończyło się szczęśliwie, bo źle celowali, a może po prostu nie chcieli nikogo skrzywdzić; tego już Wili nigdy się nie dowiedział. Jednak po jakimś czasie Urząd Bezpieczeństwa wspólnie z milicją zorganizował zasadzkę na kradnących węgiel i Wili trafił na rok do zakładu poprawczego.

Po polsku mówił wtedy mało i niechętnie. Uważał się za Niemca i żeby zdenerwować wychowawców w poprawczaku, szwargotał po niemiecku. „Milcz, Szwab, bo dostaniesz po pysku!” – krzyczał wychowawca, ale Wili nic sobie z tego nie robił. Po pysku dostawał nieraz.

Naukę zakończył na podstawówce, w której bywał rzadko, z przerwą na poprawczak. Przez ostatnią, siódmą klasę przeciągnięto go za uszy, byle tylko pozbyć się krnąbrnego i kłopotliwego dzieciaka. Miał wtedy szesnasty rok życia i żadnego pomysłu, co dalej. Włóczył się po mieście z menelami, pił tanie wina, bił się na pięści z każdym, kto mu podskoczył. „Zawzięte szwabisko” – tak nazywali go pijaczkowie, z którymi spotykał się pod sklepem. To go nie obrażało, bo mówili o nim z niejakim szacunkiem.

– Miałem swój charakterek, to źle? – pyta.

A potem został biedaszybikarzem. Przystał do brygady odrzutków życiowych, którzy zbudowali własny biedaszyb, fachowo wzmocnili małą sztolnię podporami z drewnianych słupów i fedrowali na nielegalu. Był młody, silny i robotny – nadawał się. Urobek sprzedawali na targach, wystarczało na chleb i coś do chleba.

Całkowicie przeszedł na życie alternatywne. W spisach meldunkowych nie istniał, bo kiedy matka z braćmi przeprowadziła się do kwaterunkowego mieszkania w starej, rozpadającej się kamienicy, jego już z nimi nie było – nie został zameldowany. Znikł. A kiedy skończył 18 lat, nie wystąpił o wyrobienie dowodu, w urzędzie zaś o nim zapomnieli. Nawet wojsko nie upomniało się o Wilego, bo w komisji uzupełnień nie mieli pojęcia o jego istnieniu.

Mieszkał, jak mówi, na altanach. Na działkach, za zgodą właścicieli domków, albo i bez zgody. A kiedy się zestarzał, zimą nocował na dworcach – tam było cieplej. Gdy otworzyli te Monary, cumował raz w jednym ośrodku, raz w drugim. Przeganiali go, bo śmierdział gorzałą. Trafił na trochę do brata Alberta, potem do innej noclegowni, mieszkał w tunelu kanalizacyjnym i w piwnicy jednego z bloków. Raz zachorował, i to dość poważnie – gorączka, majaki, pokładał się jak trawa na wietrze – i koledzy menele umyślili, że dostarczą go do szpitala. Zabronił. „Kurwa – krzyczał – nie przyjmą człowieka, którego nie ma! Verfluchte Scheiße, nic nie rozumiecie! Wolę tu zdechnąć, dla nich mnie nigdy nie było i niech tak zostanie. Jestem nie z ich świata. Jestem Niemcem!”

Kiedy rozmawialiśmy przy piwku, które, muszę to wyznać, postawiłem mu, mówił, że żałuje tylko ojczyzny, którą utracił. Żył po swojemu w obcym kraju jako Wili-nikt. Dziecko wojny zagubione wśród polskich Ślązaków, Polaków, Ruskich i tego całego Scheiße. Wielkiej kupy gówna. Źle mówię?!

To było sporo lat temu, potem już go nigdy nie spotkałem. Nie wiem, czy żyje, nie wiem gdzie.

Piotr Pytlakowski