Wymazani jak gumką w zeszycie
Na ewangelickich Mazurach ludność nie utożsamiała się z Rzeszą, ale Polska też nie była dla niej macierzą. Żyli w Prusach, zawieszeni w innej rzeczywistości. Używali języka przez Polaków uważanego za niemiecki, a przez Niemców za gwarę z polskimi naleciałościami. Kiedy przyszła tu polska państwowość, nie wiedziano, jak zakwalifikować miejscowych. Nasi to czy obcy? Nazwano ich wtedy „autochtonami”.
Byli kłopotliwi, bo nie zapomniano, że w 1920 r. w plebiscycie decydującym, czy Warmia i Mazury przypadną Niemcom czy Polsce, 97 procent mieszkańców opowiedziało się za państwem niemieckim. Kiedy kończyła się II wojna światowa, plebiscytów już nie organizowano. Warmia i Mazury przypadły Polsce, bo tak pod dyktando Stalina zdecydowały mocarstwa. Wraz z ludnością, którą od początku traktowano jako niemiecką grupę etniczną.
Mazurski działacz ludowy Fryderyk Leyk, w 1920 r. agitujący za polskością tych ziem, po wojnie rozczarowany i przerażony pisał:
„Wraz z wojskiem sowieckim dotarło na nasz teren inne nieszczęście i to nadchodzące z przygranicznych powiatów Polski Centralnej.
Polacy z powiatów kurpiowskich: Chorzele, Maków, Przasnysz itd. szaleli wprost na naszym terenie. Wypędzali Mazurów z przekleństwami, groźbami, kijami i siekierami z ich dobrych gospodarstw i sami się w nich osadzali. Zabierali im żywność, żywy i martwy inwentarz. Bili i maltretowali ich. Niejednego Mazura i Mazurkę zamordowali lub ciężko skaleczyli, by przywłaszczyć sobie ich mienie. Wielu Polaków rozbierało domostwa; cegły, kafle, drzwi, podłogi i drzewo, konie, bydło, motory i maszyny rolnicze, wozy i uprząż do Polski. Niektóre całe wioski przygraniczne zostały zniesione. Ubowcy i milicjanci dopomagali w tej nikczemnej robocie. Wprost cała ludność mazurska odwróciła się od Polaków, uznając po takich doświadczeniach naród niemiecki za jej właściwy naród, który da jej spokój, przytułek, chleb”1.
Dr Ewald Stefan Pollok na portalu internetowym Silesia-Schlesien-Śląsk [obecnie Silesia-Śląsk-Schlesien – przyp. red.] cytuje list pewnej Mazurki: „Nie chcę żyć w Polsce między tymi złodziejami, bo ta kradzież po przybyciu na te tereny była okropna. Co za ludzie. Uważają te tereny za swoje, a kradną w nocy co tylko się da, napadają na ludzi, mężczyźni gwałcą kobiety. Przecież odnoszą się tak jak zwierzęta i między takimi ludźmi żyć? Było nam mówione, że to jest taki lud, ale nie chciałabym i nie wierzyłam w to. Dopiero teraz, jak oni się czują panami, to wykaże się, jakimi oni są. Wolę wszystko stracić, ale żyć między ludźmi. A gdyby naprawdę był koniec wojny, a jakiś Staat obejmuje Rząd, to nigdy nie może istnieć taki chaos. A tu co macie, Milicja, która ma trzymać porządek, sama kradnie itp.”2.
Dzień trwa, jeszcze się zdumiewam
Erwin Kruk, tworzący po polsku mazurski pisarz, tak w 2009 r. w rozmowie ze mną wspominał rok 1945:
„W styczniu 1945 r., kiedy front był już blisko, władze niemieckie zarządziły przymusową ewakuację. Ja miałem cztery lata, Ryszard trzy, a Werner, najstarszy brat – siedem. Wszyscy mieszkańcy Dobrzynia ruszyli w drogę. Dotarliśmy do Rychnowa, a tam już byli Rosjanie. Umieścili naszą rodzinę w obozie infiltracyjnym we Frąknowie, to trzy kilometry od Dobrzynia. Mieszkaliśmy w stodołach i szopach. Rosjanie zabrali wszystkich mężczyzn od 15 do 55 roku życia. Wywieźli ich w nieznanym kierunku, w tym naszego ojca. Wtedy widziałem go ostatni raz w życiu, umarł gdzieś w Rosji; po latach dowiedziałem się, że już w kwietniu 1945 r. Z mamą wróciliśmy do domu. W lipcu 1945 r. mama, Meta Kruk z domu Stach, umarła na tyfus. Zabrała nas do siebie jej siostra, Ida Tybussek. Zamieszkaliśmy z nią w Elgnówku pod Olsztynkiem. Tam w 1953 r. utonął w jeziorze mój brat Werner. W tym czasie nasz dom w Dobrzyniu przydzielono innej rodzinie, zmieniono mapę geodezyjną, założono nowe księgi”.
Dom rodzinny Erwina, Ryszarda i Wernera Kruków, podobnie jak ponad 17 hektarów ziemi rolnej należącej do ich rodziców, przejęło państwo polskie. Po wielu latach pisarz rozpoczął starania o odzyskanie majątku.
Tak samo uczyniła Agnes Trawny, Mazurka spod Szczytna. Po rodzicach przypadł jej dom i 60 hektarów. W 1977 r. wyjechała do Niemiec. Tam dostała odszkodowanie za majątek pozostawiony w Polsce, ale je zwróciła. W tym czasie jej mazurską własność naczelnik gminy Jedwabno przejął na rzecz Skarbu Państwa; dom przydzielono innej rodzinie. W 2005 r. Sąd Najwyższy uznał, że decyzja urzędnika była bezprawna. 19 listopada 2009 r. Sąd Rejonowy w Szczytnie zarządził eksmisję dwóch rodzin zajmujących dom Agnes Trawny. Co ważne, orzekł, że wnioski o przydział lokali zastępczych eksmitowani mają kierować do Skarbu Państwa, a nie do właścicielki posesji. Wybuchła awantura. Znani politycy gardłowali, że to wołająca o pomstę do nieba niesprawiedliwość – Niemka pozbawia Polaków dachu nad głową.
Erwin Kruk tak te słowa komentował: „To oczywiste kłamstwa. Agnes Trawny to Mazurka, miała prawo do swojej własności. W państwie prawa nie ma znaczenia, czy ktoś jest Niemcem, Mazurem czy Polakiem. Liczy się wyłącznie jego prawo do własności, fakt, czy jest czegoś właścicielem i czy należy mu się zwrot majątku”.
On też chciał mieć prawo do spadku po rodzicach. Mówił: „Nas jako dzieci po prostu wyrzucono z domu, potem ukryto niemieckie księgi gruntowe, założono nowe i ślady zatarto. Najgorsze, że dzisiejsze prawo tak skonstruowano, że właściwie nie mamy szansy, aby przebić biurokratyczny mur. Paradoks polega na tym, że sąd przyznał nam prawo do spadku, nawet wydał postanowienie o nabyciu spadku po rodzicach. Tyle tylko, że masa spadkowa nie jest uregulowana prawnie. Sąd nie określił granic tego gospodarstwa, adresu domu naszych rodziców, numerów działek, bo w nowych, założonych po wojnie księgach wszystko pozmieniano. Wymazano nas jak gumką w zeszycie”.
***
Terror, wypędzenia, asymilacja
Ojciec Helmuta został wywieziony do Rosji sowieckiej jako łup wojenny. Podobnie potraktowano, jak się szacuje, około 50–60 tysięcy śląskich mężczyzn. 18 tysięcy już z radzieckich łagrów nie wróciło.
Na Śląsku, który formalnie przypadł Polsce, rządziły w tym czasie rosyjskie komendantury wojskowe. Panował terror, rosyjscy żołnierze bezkarnie napadali i rabowali miejscową ludność. Ile osób cywilnych zabito w tym czasie, nie wiadomo, ale w samym okręgu gliwickim zamordowano około 800 cywili, mężczyzn, kobiet i dzieci.
Na rozkaz Stalina wywożono ze Śląska co się dało – wyposażenie fabryk, tysiące ton stali, zrabowane dobra z mieszkań wysiedlanych Niemców i Ślązaków. Polskie władze niczego z tym nie mogły zrobić, bo w gruncie rzeczy były marionetkowe i całkowicie podległe rosyjskim zwycięzcom.
To samo działo się na Opolszczyźnie, Dolnym Śląsku, w Prusach Wschodnich i Zachodnich oraz na wszystkich terenach sięgających Odry i Nysy Łużyckiej, jakie miały przypaść Polsce w ramach rekompensaty za ziemie utracone na rzecz ZSRR na wschodzie i północnym wschodzie.
Gdyby wskazać fazy, jakie następowały w początkowych dniach, tygodniach i miesiącach po zdobyciu przez armię radziecką terenów należących do Rzeszy, a przekazanych Polsce, to pierwszym znakiem firmowym zwycięzców były terror i rabunek towarzyszące masowym wysiedleniom. Nazywano je różnie: przesiedleniami, zaplanowaną przez Wielką Trójkę (podczas konferencji w Jałcie w lutym 1945 r.) migracją narodu niemieckiego, akcją przemieszczania Niemców. W gruncie rzeczy jednak była to czystka etniczna zgodna z postanowieniami konferencji poczdamskiej, która odbyła się w lipcu i sierpniu 1945 r. Wysiedlenia były wypędzeniem pod przymusem w warunkach pełnego terroru. Dopiero później nastąpiła faza łagodniejsza – przymusowa asymilacja tych, którzy mimo wszystko zostali, czyli próba przerobienia ich na Polaków, odebrania przeszłości, pamięci historycznej, kultury i języka.
Jak podaje w swojej pracy Wysiedlenie czy wypędzenie? Ludność niemiecka w Polsce w latach 1945–1949 prof. Bernadetta Nitschke, po 1944 r. w krajach Europy Wschodniej przymusowej migracji poddano 11–14 milionów Niemców. Nad prawidłowością procesu przesiedlania czuwała Sojusznicza Rada Kontroli Niemiec. To ona ustaliła, że z terenu Polski w jej powojennym kształcie wysiedlonych zostanie 3,5 miliona Niemców. 2 miliony z nich trafi do radzieckiej strefy okupacyjnej (późniejsza NRD), a 1,5 miliona do strefy brytyjsko-amerykańskiej (NRF i Berlin Zachodni).
Opracowano harmonogram wywózek dopasowany do warunków klimatycznych. W grudniu 1945 r. 10 procent, czyli 350 tysięcy osób narodowości niemieckiej, w styczniu i lutym 1946 r. po 5 procent, w marcu i kwietniu po 15 procent, w maju i czerwcu po 20 procent, a cały proces miał się zakończyć w lipcu 1946 r. wywiezieniem ostatnich 10 procent.
(...)
Ewakuację ludności z Prus Wschodnich, najbardziej narażonych na radziecką ofensywę, władze Rzeszy rozpoczęły w 1944 r. Początkowo wszystko odbywało się według planu, w sposób uporządkowany. Do transportu używano taboru kolejowego, ciężarówek oraz wozów konnych. Zabierano nie tylko przedmioty codziennego użytku, ale meble, dywany, a z gospodarstw rolnych konie, krowy i świnie – wszystko, co się dało uratować. Jednak w 1945 r. Armia Czerwona posuwała się błyskawicznie i misterne plany ewakuacji się rozsypały. Nastąpiła wielka ucieczka, bezładna i chaotyczna – byle szybciej i byle dalej.
Jak pisze prof. Bernadetta Nitschke, w niektórych rejonach rozkazy ewakuacji wydano zbyt późno. We Wrocławiu gauleiter Karl Hanke do ostatniej chwili zwlekał z wywozem ludności cywilnej, bo zamierzał bronić miasta do ostatniego żołnierza, a cywile byli niezbędni do prac na rzecz wojska. Ewakuację zarządzono, kiedy Rosjanie już otaczali Festung Breslau. „(…) wprowadzono przymus pracy dla chłopców od lat 10, a dla dziewcząt od lat 12. Tych, którzy posiadali nieostemplowaną kartę pracy, rozstrzeliwano na miejscu. Wrocław stał się więc, podobnie jak Głogów i Kołobrzeg, jednym z miast twierdz, w których zginęło łącznie 600 tysięcy ludzi. W samym Wrocławiu do 6/7 maja zginęło według różnych źródeł od 40 do 80 tys. osób. Ponadto ucieczka pochłonęła dodatkowe 90 tys. osób, które zginęły, zamarzły bądź zmarły z wycieńczenia w drodze”4.
(...)
Jak umarł ojciec jego ojca, Heinrich się nie dowiedział. Podobno ranny trafił do lazaretu w jednej z koszalińskich szkół. Kiedy Ruscy zajęli miasto, w przerobionej na szpital szkole znaleźli dwudziestu dziewięciu rannych Niemców. Tych lżej rannych uciekające oddziały niemieckie zabrały ze sobą, przypadki beznadziejne pozostawiono.
Jak ustalili niemieccy historycy, Ruscy popili i dla zabawy wystrzelali wszystkich jeńców. Niemieckie pielęgniarki w obawie przed niechybnym gwałtem popełniły zbiorowe samobójstwo. Wszystko obserwowały z ukrycia szpitalna kucharka i jej córka. Po wojnie zdały dramatyczną relację z tych wydarzeń. Ciała zabitych Niemców zostały gdzieś zakopane, ale nigdy nie natrafiono na to miejsce. Nie jest pewne, że był wśród nich dziadek Heinricha, ale dzisiejszy pan Henryk jest o tym przekonany.
– Bo gdzież by się zadział? – pyta.
(...)
Po jakimś tygodniu znów załadowano ich na rozklekotane ciężarówki i przywieziono do Koszalina. Pan Henryk zapamiętał, że miasto wydawało się bardziej zniszczone, niż kiedy je opuszczali. Sporo domów spłonęło, ale budynek, w którym było ich mieszkanie, ocalał. Po wejściu do środka mama załamała ręce. Mieszkanie zostało doszczętnie splądrowane. Ktoś zabrał meble, wyrwał zlewy, zniknęły sedes i karnisze znad okien. Został jedynie stolik z fotografią ojca. Była przewrócona i brudna, jakby ktoś oblał ją nieczystościami. A na środku pokoju leżał ludzki kał. Starym obyczajem rosyjskich złodziei ktoś po zakończonym rabunku po prostu nasrał.
Nazajutrz mama wraz z sąsiadką wybrały się do komendantury miasta, aby poskarżyć się radzieckiemu majorowi. Wydawało jej się, że wojna wojną, ale ktoś powinien pilnować porządku. Wróciła po kilku godzinach w kompletnie poszarpanym ubraniu i z siniakami na twarzy. Była jak zbity pies – położyła się na podłodze i bezgłośnie łkała. Heinrich patrzył na matkę i też popłakiwał.
Nigdy nie dowiedział się, co Rosjanie zrobili jego mamie. Czy tylko ją pobili, czy także zgwałcili. Ona milczała. Przez kilka dni leżała na brudnej podłodze, a kiedy wypłakała już wszystkie łzy, nieruchomo patrzyła w sufit. Heinrich dostawał jedzenie od sąsiadek, chociaż same nie dojadały. Próbowały karmić też jego mamę, ale ona tylko kręciła głową. To było widoczne dla każdego – mama Heinricha straciła chęć do życia.
Któregoś dnia sąsiadki zauważyły, że kobieta traci świadomość, oczy jej uciekają i cała się trzęsie. Dostała wysokiej gorączki. Ściągnięto mieszkającego na sąsiedniej ulicy starego niemieckiego doktora, od lat na emeryturze. Zbadał mamę Heinricha, pokręcił smutno głową i powiedział, że nie potrafi pomóc.
Mama umarła następnego dnia. Zwyczajnie zamknęła oczy, głęboko westchnęła i przestała oddychać. Heinrich był wtedy przy niej. Nie płakał.
Transporty śmierci
Na początku maja do Köslin, które zmieniło nazwę na Koszalin, zaczęli przybywać osadnicy. Pierwsi z Gniezna i okolic – to oni weszli w skład Zarządu Miejskiego i spośród siebie wybrali burmistrza. Nowi potrzebowali mieszkań, tymczasem Koszalin był w blisko 40 procentach zniszczony, a w ocalałej części miasta lokale nadal zajmowali Niemcy. Do dzieła przystąpili polscy szabrownicy i zwykli rabusie. Grabiono jak popadnie, a polska administracja przyglądała się temu, nie interweniując. Prawdopodobnie uznano, że wprowadzony przez bandyterkę terror pomoże przekonać Niemców, że to już nie ich miejsce, że lepiej wyjechać.
Ale ci niemieccy mieszkańcy, którzy w porę nie ewakuowali się do Rzeszy, teraz wcale nie palili się do wyjazdu. Tu był ich Heimat, tu były ich groby rodzinne. Aby przejąć mieszkania dla polskich osadników, władze lokalne w uzgodnieniu z Warszawą zorganizowały więc przymusowe wysiedlenia Niemców. Ładowano ich do pociągów, które docierały do wschodniej części Niemiec, pozostającej pod okupacją radziecką. Koszalin czyszczono szybko i boleśnie, podobnie jak inne miasta i powiaty tej części Pomorza.
W powiecie sławieńskim w czerwcu 1945 r. przebywało około 70 tysięcy Niemców, w dużej mierze uchodźców z innych regionów Pomorza. W samym Sławnie około pięciu tysięcy.
„Głos Koszaliński” w wydaniu z 2012 r. cytuje wydane po wojnie w Niemczech dzienniki mieszkańca Sławna Kurta Mielkego. Wysiedlenia niemieckiej ludności trwały od września 1945 do końca 1947 roku – odbywały się na podstawie umów poczdamskich. Mielke opisuje w swoich dziennikach losy mieszkańców. Po przejęciu Sławna przez polską administrację lokalni Niemcy byli początkowo wykorzystywani jako de facto darmowa siła robocza, a potem ustalono im najniższe stawki wystarczające na skromne wyżywienie. Pracowali jako sprzątacze w urzędach, odgruzowywali ulice, byli grabarzami. Fachowców traktowano nieco lepiej – w miejscowym szpitalu zatrudniono trzech niemieckich lekarzy i kilkadziesiąt osób średniego personelu medycznego. Dostawali oni przydziały żywości: dwa kilogramy chleba na rodzinę i pół kilograma mięsa (na tydzień). Kiedy ruszyły wysiedlenia, najpierw wywożono osoby niewykwalifikowane, fachowców dopiero w późniejszych transportach.
Z ziem pozyskanych przez Polskę na Pomorzu ludzi wywożono wagonami bydlęcymi, w tłoku i często bez żadnej aprowizacji. Dr Ewald Stefan Pollok przytacza w Silesia-Schlesien-Śląsk raport Polskiej Misji Wojskowej z Berlina: „Wysyłanie z Polski transportów z Niemcami w wagonach nie zaopatrzonych w piecyki, spowodowało cały szereg wypadków ciężkich odmrożeń i związanych z tym koniecznych amputacji kończyn i wypadków śmierci w czasie transportu”9.
Szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Jakub Prawin pisał w raporcie: „Materiału do ostatniej kampanii na temat nieludzkich warunków wysiedlenia Niemców, która wydźwięk znalazła w londyńskiej enuncjacji Fynde’a – dostarczyliśmy, niestety w znacznej części sami. Sprawa złych warunków wysiedlenia, niedostosowanych do pory zimowej poruszona była już w ciągu grudnia zarówno przez prasę niemiecką, jak i w cichej plotce, jak wreszcie w ostrzeżeniach prywatnych w Egzekutywie Repatriacyjnej przy Radzie Kontroli. Powiadomiliśmy o tym Warszawę za pośrednictwem Misji Repatriacyjnej. Bardzo skrupulatnie i po kilkakroć zawiadamialiśmy również o wstrzymaniu transportów na okres świąteczny oraz później. Tymczasem transporty szły nadal mimo trwających mrozów. W związku z tym wiele z nich miało przebieg podobny do opisu przedstawionego na posiedzeniu rady brytyjskiej strefy okupacyjnej, gdzie z oburzeniem stwierdzono: «Polskie władze wysłały jeden transport Niemców z Wrocławia przy temperaturze poniżej 20 stopni w nieogrzewanych wagonach bez wystarczającej ilości żywności. W drodze, z powodu zimna, zamarzło 15 ludzi. Dalszych 31 zmarło w szpitalach w Hamel, Wittenberg i Riteln. Wielu natomiast z ciężkimi odmrożeniami również znalazło się w szpitalach»”10.
W jednym z pociągów z Pomorza 20 grudnia 1945 r. w trakcie podróży zmarło 70 osób. Kiedy pociąg dotarł do miejscowości Stendal po niemieckiej stronie, na stacji wyładowano dalsze 23 zmarłe osoby, a do końca dnia umarło jeszcze ponad 100 osób.
Wysiedlanych Niemców regularnie obrabowywano zarówno w pociągach, jak i na przypominających obozy punktach etapowych, gdzie czekali na dalszy transport. Cytowany przez dr. Polloka historyk Zenon Romanow ustalił, że na punkt etapowy w Szczecinie-Gumieńcu napadały uzbrojone bandy w mundurach niemieckich, polskich i rosyjskich. Ludzie ci rabowali i gwałcili niemieckie kobiety. „Na dworcu Szczecin-Niebuszewo wychodźców ograbiano z bagaży, a w trakcie podróży oddział żołnierzy polskich, który miał stanowić ochronę pociągu, kontynuował rabunek razem z dowódcą. W Sławnie wysiedlani zostali obrabowani przez przeprowadzających tę akcję funkcjonariuszy MO i Wiejską Straż Porządkową”11.
Henryk Kowalski, sierota wojenna
Po śmierci mamy Heinrich kilka dobrych tygodni tułał się po ulicach Koszalina. Ominęły go kolejne fale wysiedleń, które objęły też jego sąsiadki i wszystkich, których znał. Któregoś wieczoru kulącego się z zimna i wycieńczonego chłopca zatrzymał patrol milicji. O coś go pytali, ale nie znał polskiego, więc milczał. Jeden z milicjantów zapytał go po niemiecku, kim jest i gdzie mieszka. Heinrich udał, że nie rozumie, bo instynktownie wyczuł, że nie powinien się przyznać, że jest Niemcem. Milicjanci uznali, że jest albo niemową, albo dzieckiem opóźnionym w rozwoju – zapewne sierotą wojenną. Dostarczyli go do najbliższego sierocińca, a właściwie przechowalni bezpańskich dzieci, skąd kierowano je do innych placówek.
Po jakimś czasie Heinricha wysłano do domu dla sierot pod Warszawą. Przebywał w nim do 1948 r. Na początku w papierach wpisano, że ma około 9–10 lat i jest niemową. Dano mu na imię Stefan, a na nazwisko Nieznalski, bo jego prawdziwe nazwisko było nieznane.
Kolegów w sierocińcu ubywało, bo zgłaszały się rodziny i wybierały sobie kandydatów na synów. W tamtym czasie łatwo było przysposobić sierotę – nie było wielu wprowadzonych później barier i biurokratycznych utrudnień. Po sąsiada Heinricha, szczupłego blondynka Kostka przyjechali rolnicy spod Częstochowy. Kobieta była niewysoka, mocno tęga, a jej mąż miał spracowane, wielkie jak bochny dłonie. Ludzie prości w obejściu, ale ze sprecyzowanym planem.
– Chcemy zabrać tego małego, z jasnymi włosami – oświadczyli po obejrzeniu wszystkich wychowanków. – Mieszkamy na wsi, dzieciak będzie miał zdrowe powietrze, wykarmimy go jak należy i zadbamy o niego. Przyda nam się, bo własnych dzieci nie mamy.
Dyrektor zastanawiał się jeszcze, ale Kostek zapalił się do wyjazdu z nowymi rodzicami.
– Naprawdę chcesz jechać z nimi? – dopytywał dyrektor.
– Naprawdę. Chcę być ich synkiem. Chcę, żeby ona była moją mamusią, a on tatusiem.
I dyrektor przestał się zastanawiać. Podpisał zgodę.
Heinrich był ładnym chłopcem, podobał się rodzinom odwiedzającym sierociniec w poszukiwaniu dziecka do adopcji, ale kiedy dowiadywano się, że jest niemową, a do tego jest trochę dziwny, ich zapał gasł.
W placówce chodził na zajęcia szkolne i po pewnym czasie z zadowoleniem skonstatował, że rozumie już te szeleszczące słowa, jakimi porozumiewają się Polacy. Nadal jednak nie ujawniał, że potrafi mówić, i udawał niemotę. Miał już 13 lat, szybko rósł i wyglądał na starszego, niż był w istocie. Kiedy inni chłopcy, korzystając z wolnego czasu, kopali na pobliskim boisku szmaciankę, on wymykał się na dworzec, wsiadał do pociągu i jechał do Warszawy. Upodobał sobie ulice Brzeską, Stalową, Ząbkowską. Na placu Szembeka zaglądał na bazar. Łaził bez celu po Pradze i pytał przechodniów o drogę do kościoła albo na pocztę, sprawdzając, czy go rozumieją. Rozumieli. Czasem wdawał się w dłuższe rozmowy i w ten sposób szlifował język. Nikt nie zauważał jego twardego niemieckiego akcentu. Gadał jak chłopak z prawobrzeżnej Warszawy.
W sierocińcu w końcu odkryto jego mistyfikację, bo któryś z wychowawców przypadkiem natknął się na Heinricha w warszawskim sklepie, kiedy ten wykłócał się z kobietą usiłującą wepchnąć się przed niego do kolejki. Chłopak rzucił jej wiązankę, jakiej nie powstydziłby się żaden praski żulik. Kolejka przyjęła to z milczącym uznaniem, a kobieta jak niepyszna uciekła ze sklepu, bo w pyskówce z małym chuliganem była z góry na przegranej pozycji.
Heinricha wezwał dyrektor.
– Udawałeś! Dlaczego? – chciał wiedzieć.
Chłopiec uśmiechnął się.
– Niczego nie udawałem. Po prostu nie chciało mi się gadać.
– Jak się nazywasz? – naciskał dyrektor.
– Heniek jestem. – Heinrich się ukłonił. – Henryk Kowalski, sierota wojenna.
I w ten sposób Heinrich z Köslin już na zawsze został Polakiem.
Z drzewka spadają sny
Po odzyskaniu mowy i polskiego nazwiska wartość przetargowa chłopca bardzo wzrosła.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1948 roku, kiedy do sierocińca przyjechało małżeństwo spod Częstochowy, które wcześniej adoptowało Kostka. Chcieli dobrać jeszcze jednego chłopca. W obecności dyrektora przeszli po pokojach, obejrzeli dzieciaki. Heinrich, a właściwie już Heniek Kowalski, pomyślał, że fajnie byłoby pomieszkać pod jednym dachem z Kostkiem, którego pamiętał jako dobrego kolegę, chociaż z wiadomych względów nigdy sobie nie pogadali. Inne dzieci, zdarzało się, dokuczały mu, bo uważały, że niemowa to to samo co niedorajda. Kostek w takich sytuacjach brał go w obronę.
Kiedy małżonkowie spod Częstochowy weszli do jego pokoju, Heniek podbiegł i przytulił się do kobiety. Zrobił to instynktownie, ale też ze świadomością, że taki gest obudzi w niej empatię, a może i coś więcej. Odwzajemniła uścisk i spojrzała pytająco na męża. Ten przyglądał się chłopakowi uważnie, taksował go wzrokiem w sposób, w jaki ogląda się konia przed zakupem.
– Nada się? – spytała kobieta.
– A kto go tam wie. Wygląda niezgorzej, ale… – wystękał mąż i chwyciwszy Heńka za ramię, pomacał biceps.
Dyrektor zareagował:
– A co wy go tak…? To dzieciak przecież, ma 13 lat. Do czego on wam potrzebny?
Mężczyzna, niezrażony, dalej oglądał Heńka.
– A zdrowy ino? – spytał.
– Zdrowy, zdrowy. – Dyrektor pokiwał głową.
– No to jak zdrowy, to się nada – skwitował rolnik, a żona uśmiechnęła się całą gębą i spytała: – No, chłopaczku, a jak cię zwą?
Załatwianie formalności trwało ze dwa dni, a trzeciego, dokładnie w Wigilię, Heniek znalazł się w podczęstochowskiej wiosce jako drugi przysposobiony syn chłopskiej pary.
– Czy było mi u nich dobrze? – powtórzył pytanie, kiedy rozmawialiśmy po latach. – Było co zjeść, ale i roboty dużo. Ja i Kostek służyliśmy w charakterze parobków. Miłości przybranych rodziców ani razu nie odczułem, ale prawda jest też taka, że dbali o nas i nie bili.
W domu małżonkowie wspominali czasem lata wojenne. W ich wiosce jedna z rodzin przechowywała kilkoro Żydów, ktoś doniósł Niemcom i kryjówkę znaleziono. Żydów rozstrzelano na miejscu, a gospodarzy zabrało gestapo. Po kilku dniach jednak wrócili cali i zdrowi. Nie byli specjalnie rozmowni, a i sąsiedzi zanadto nie wypytywali, ale i tak wieś dowiedziała się, że za uwolnienie poszły duże pieniądze.
– Wzięli od tych Żydków – śmiał się przyszywany ojciec Heńka i Kostka. – Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Z jego opowieści wynikało, że to nie Niemców winił za całe zło tamtych czasów, ale Żydów, bo łazili po nocach, szukali kryjówek i narażali ludzi na niebezpieczeństwo. No i ci leśni, którzy co rusz zachodzili nocami i zabierali jak swoje kury, kaczki i samogonkę. A nie daj, człowieku, to cię ubiją jeszcze. Z Niemcami szło się ułożyć – dawałeś flaszkę i spokój, a do tego porządku pilnowali i ludziom brykać nie przyzwalali.
***
Panu Bernaczkowi szczególnie zapadła w pamięć relacja pewnej kobiety, potwierdzona opowieściami innych osób. W 1945 r. była dzieckiem. Po sąsiedzku mieszkała inna Niemka, młoda kobieta z córką. Obie zostały zgwałcone na oczach małych dzieci, w tym tej kobiety, która po latach zdała z tego wydarzenia relację. Zostały publicznie zhańbione i nie mogły z tym dłużej żyć. Zamknęły się w mieszkaniu, uszczelniły okna i puściły gaz. Matkę znaleziono martwą, jej córka żyła jeszcze dwa tygodnie, nim zmarła w straszliwych męczarniach.
Na podstawie zebranych relacji pan Bernaczek szacuje, że w tamtym czasie doszło w Zielonej Górze i okolicach do około pięciuset przypadków samobójczej śmierci niemieckich kobiet, a czasem całych rodzin.
– Powołano w mieście specjalnego komisarza do robienia pogrzebów – mówi. – Samobójców chowano po kryjomu, miejsca pochówków nie były ujawniane. Być może zwłoki składano w nieoznaczonych grobach na niemieckim cmentarzu. Potem został zaorany, a w tym miejscu powstał park Tysiąclecia, na środku postawiono scenę i odbywały się koncerty.
Chociaż wyliczenia pana Bernaczka – pięćset samobójstw – nie mają potwierdzenia w innych źródłach, trudno uznać je za niewiarygodne. Informacje o samobójstwach zgwałconych niemieckich kobiet pojawiają się w wielu opracowaniach historycznych. To już liczby, które krzyczą. Dwa miliony gwałtów na Niemkach dokonanych w latach 1945–1947. W samym Berlinie ofiarami gwałcicieli w rosyjskich mundurach padło ponad 100 tysięcy kobiet. Dziesięć tysięcy z nich popełniło samobójstwo.
Rosyjscy zdobywcy początkowo korzystali z cichego, a czasem wręcz ogłaszanego w formie zachęty przyzwolenia przełożonych. Jak pisze znawca II wojny światowej Dariusz Kaliński w Czerwonej zarazie, we frontowych gazetach ukazywały się hasła typu: „Niszcz, pal, weź odwet”. Gwałty były więc formą odwetu. Zdarzało się, że dowódcy osobiście wyznaczali żołnierzy do udziału w zbiorowych gwałtach; był to rodzaj nagrody. Dopiero później ochłonięto i przynajmniej oficjalnie zakazano przemocy seksualnej. Złapanych na gorącym uczynku karano, co czerwonoarmiści uznawali za kompletnie niezasłużoną i niesprawiedliwą represję. Przeważnie jednak kary były symboliczne – rok, dwa lata odosobnienia – do tego odraczane. Ale w szczególnie drastycznych przypadkach zdarzały się nawet kary śmierci. Miały skutecznie odstraszać, lecz gdy trafiła się okazja, sołdaci – niesieni gwałtowną żądzą – o konsekwencjach nie myśleli.
Karano tych, którzy ujawniali i sprzeciwiali się przemocy swoich rodaków. Radziecki oficer Lew Kopielew dostał osiem lat łagru, bo ośmielił się protestować przeciwko gwałtom. Także znany później dysydent i pisarz Aleksandr Sołżenicyn, wtedy porucznik Armii Czerwonej, trafił na wiele lat do syberyjskiej kolonii karnej, bo przechwycono jego list do przyjaciela, w którym krytycznie opisywał zachowanie sowieckich zwycięzców.
(...)
„Nie tylko Armia Czerwona niepohamowanie gwałciła i obrabowywała Niemców, robili to także Polacy. W takich miastach jak Szczecin (Stettin), Gdańsk (Danzig) i Wrocław (Breslau) Niemców zapędzano do obozów – częściowo po to, by Polacy mogli bez awantur przejąć ich majątek, ale też dla ich własnego bezpieczeństwa. W wielu miejscach na Niemców robiono obławy, po czym umieszczano ich w obozach, by wykorzystać jako niewolniczą siłę roboczą lub przetrzymać, aż (…) będą mogli zostać oficjalnie deportowani. Niektórzy Polacy byli jednak zbyt niecierpliwi, by czekać na oficjalne pozwolenie, i zaczęli przeganiać przez granicę całe grupy Niemców. Według oficjalnych polskich danych tylko w ostatnich dwóch tygodniach czerwca 1945 roku 274 206 Niemców zostało bezprawnie wygnanych przez Odrę do Niemiec”16 – stwierdza.
W reakcji na dzikie wypędzenia uczestnicy konferencji w Poczdamie zażądali od rządów Polski, Czechosłowacji i Węgier przerwania tych praktyk. Niewątpliwie spowolniło to przymusowy exodus, ale go nie powstrzymało. Wszystko odbywało się w całkowicie niehumanitarny sposób, ludzi pędzono jak zwierzęta, byle szybciej i dalej.
Anna Kientopf, mieszkanka jednej z pomorskich wsi, żona rolnika i matka trójki dzieci, w złożonym pod przysięgą pisemnym zeznaniu dla niemieckiego rządu opisała trwającą prawie tydzień wędrówkę wśród trupów ludzi i zwierząt. W jej grupie ludzie zapadali na choroby, m.in. z powodu gaszenia pragnienia brudną wodą z koryt i skażonych studni. Ciężko zachorowała także córka Anny Kientopf, Annelore. Panował nieopisany głód, umierali dorośli i dzieci.
Autorka zeznania pisała: „Większość maszerujących żywiła się wyłącznie tym, co znalazła na polach, albo jadła niedojrzałe owoce z pobocza drogi. Mieliśmy bardzo mało chleba. Rezultat był taki, że wielu ludzi zachorowało. Skutkiem tego marszu umarły niemal wszystkie małe dzieci poniżej jednego roku. Nie było mleka, a jeśli nawet matki przygotowywały im gęstą mączną zupę, podróż była dla nich zbyt długa. Codziennie posuwaliśmy się nieco dalej, czasami robiliśmy dziewięć kilometrów, jednego dnia może zaledwie trzy, potem dwadzieścia lub więcej. Często widziałam leżących na poboczu ludzi o sinych twarzach, walczących o oddech, i takich, którzy zasłabli z wyczerpania i nigdy więcej się nie podnieśli”17.
Marszowi nieustannie towarzyszyła przemoc ze strony Polaków, gwałty i rabunki. Nocami słychać było błaganie o pomoc uciszane strzałami z karabinów. Annę Kientopf szczególnie poruszyła scena, jaka rozegrała się na jej oczach: „Czterej polscy żołnierze próbowali odłączyć młodą dziewczynę od rodziców, którzy rozpaczliwie do niej przylgnęli. Polacy bili rodziców kolbami karabinów, zwłaszcza ojca. Zatoczył się, a oni pchnęli go na drugą stronę drogi i w dół obwałowania. Spadł, a jeden z Polaków wziął pistolet maszynowy i wystrzelił serię. Przez chwilę panowała cisza, a potem powietrze przeszyły krzyki obu kobiet. Pośpieszyły ku umierającemu, a czterej Polacy zniknęli w lesie”18.
Jej grupa została skierowana na granicę w Kostrzynie nad Odrą, ale Rosjanie pilnujący tego przejścia nie pozwolili się przeprawić i nakazali Niemcom wracać, skąd przyszli. W tym czasie cofano z nowych granic między Polską a wschodnimi Niemcami wszystkie grupy wypędzanych, bo w radzieckiej strefie okupacyjnej panowało przeludnienie i obawiano się wybuchu epidemii. Grupy wysiedlanych wędrowały tam i z powrotem, wypędzane przez jednych, a odganiane przez drugich. Po kilku nieudanych próbach Anna Kientopf ze swoimi dziećmi dotarła wreszcie do Niemiec.
Z Zielonej Góry do granicy było znacznie bliżej, ale też w połowie 1945 r. na drogach panował chaos. Granicę otwierano, to znowu zamykano. Ludzie, pozbawieni już swoich domów i majątku, błąkali się raz w jedną stronę, raz w drugą, bezradni i całkowicie podporządkowani polskim służbom porządkowym. Prawda jest taka, że porządku w tym żadnego nie było.
(...)
Alternatywna ścieżka Wilego
Pod koniec 1945 r. Wili z matką i młodszym bratem trafili do pensjonatu Zgoda. Tak powiedział sąsiad, który ich tam eskortował.
– Idziecie do pensjonatu, tam już o was zadbają – oświadczył, wyprowadzając ich z domu.
Miał na ramieniu biało-czerwoną opaskę i był kimś ważnym, kimś w rodzaju blockleitera z czasów Rzeszy. To on wskazywał nowej władzy, kto jest Niemcem, kto sprzyjał Hitlerowi, a kto mu się sprzeciwiał. Robił to po uważaniu.
Zgoda to był obóz dla zdrajców narodu polskiego, słynne Świętochłowice, gdzie funkcję komendanta pełnił szalony Salomon Morel. Ale Wili Morela nie zapamiętał, widać do ich baraku nie zachodził. To był pawilon kobiecy. Matki trafiały tam z małymi dziećmi, te starsze, od 13 lat w górę, szły do baraków dla dorosłych. Poza głodem niczego Wili ze Zgody nie zapamiętał. Trzymali ich tam kilka miesięcy, po czym wypuścili, uznawszy, że do kategorii hitlerowskich zbrodniarzy nie pasują.
Matka znalazła robotę – sprzątała biura na kopalni – i zaraz trafił się ten trzeci mąż, Ślązak. Też robił na kopalni, ale na dole. Trochę im się wtedy polepszyło, raz na tydzień był rosół z kury i na buty dla Wilego też starczyło. Ale potem ojczym znikł z ich życia i znów zapanowała bieda.
Wili miał ze dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy poszedł z chłopakami na wagony. Czekali na zakręcie, gdzie pociągi zwalniały, wskakiwali na węglarki i zrzucali ile się dało. Potem zbierali urobek do worków. Sokiści polowali na bandy młodocianych złodziei, czasem strzelali do nich z ostrej amunicji, ale kończyło się szczęśliwie, bo źle celowali, a może po prostu nie chcieli nikogo skrzywdzić; tego już Wili nigdy się nie dowiedział. Jednak po jakimś czasie Urząd Bezpieczeństwa wspólnie z milicją zorganizował zasadzkę na kradnących węgiel i Wili trafił na rok do zakładu poprawczego.
Po polsku mówił wtedy mało i niechętnie. Uważał się za Niemca i żeby zdenerwować wychowawców w poprawczaku, szwargotał po niemiecku. „Milcz, Szwab, bo dostaniesz po pysku!” – krzyczał wychowawca, ale Wili nic sobie z tego nie robił. Po pysku dostawał nieraz.
Naukę zakończył na podstawówce, w której bywał rzadko, z przerwą na poprawczak. Przez ostatnią, siódmą klasę przeciągnięto go za uszy, byle tylko pozbyć się krnąbrnego i kłopotliwego dzieciaka. Miał wtedy szesnasty rok życia i żadnego pomysłu, co dalej. Włóczył się po mieście z menelami, pił tanie wina, bił się na pięści z każdym, kto mu podskoczył. „Zawzięte szwabisko” – tak nazywali go pijaczkowie, z którymi spotykał się pod sklepem. To go nie obrażało, bo mówili o nim z niejakim szacunkiem.
– Miałem swój charakterek, to źle? – pyta.
A potem został biedaszybikarzem. Przystał do brygady odrzutków życiowych, którzy zbudowali własny biedaszyb, fachowo wzmocnili małą sztolnię podporami z drewnianych słupów i fedrowali na nielegalu. Był młody, silny i robotny – nadawał się. Urobek sprzedawali na targach, wystarczało na chleb i coś do chleba.
Całkowicie przeszedł na życie alternatywne. W spisach meldunkowych nie istniał, bo kiedy matka z braćmi przeprowadziła się do kwaterunkowego mieszkania w starej, rozpadającej się kamienicy, jego już z nimi nie było – nie został zameldowany. Znikł. A kiedy skończył 18 lat, nie wystąpił o wyrobienie dowodu, w urzędzie zaś o nim zapomnieli. Nawet wojsko nie upomniało się o Wilego, bo w komisji uzupełnień nie mieli pojęcia o jego istnieniu.
Mieszkał, jak mówi, na altanach. Na działkach, za zgodą właścicieli domków, albo i bez zgody. A kiedy się zestarzał, zimą nocował na dworcach – tam było cieplej. Gdy otworzyli te Monary, cumował raz w jednym ośrodku, raz w drugim. Przeganiali go, bo śmierdział gorzałą. Trafił na trochę do brata Alberta, potem do innej noclegowni, mieszkał w tunelu kanalizacyjnym i w piwnicy jednego z bloków. Raz zachorował, i to dość poważnie – gorączka, majaki, pokładał się jak trawa na wietrze – i koledzy menele umyślili, że dostarczą go do szpitala. Zabronił. „Kurwa – krzyczał – nie przyjmą człowieka, którego nie ma! Verfluchte Scheiße, nic nie rozumiecie! Wolę tu zdechnąć, dla nich mnie nigdy nie było i niech tak zostanie. Jestem nie z ich świata. Jestem Niemcem!”
Kiedy rozmawialiśmy przy piwku, które, muszę to wyznać, postawiłem mu, mówił, że żałuje tylko ojczyzny, którą utracił. Żył po swojemu w obcym kraju jako Wili-nikt. Dziecko wojny zagubione wśród polskich Ślązaków, Polaków, Ruskich i tego całego Scheiße. Wielkiej kupy gówna. Źle mówię?!
To było sporo lat temu, potem już go nigdy nie spotkałem. Nie wiem, czy żyje, nie wiem gdzie.
Piotr Pytlakowski