ŚWIATŁO W OCZACH SWEGO PARTNERA
Zbigniew Błażyński, redaktor audycji Światły z Radia Wolna Europa, z których powstała słynna książka Mówi Józef Światło, rysuje jego portret:
Był niskiego wzrostu, ciemny blondyn o pełnej twarzy, grubych wargach i szklanych szarych oczach, które potrafią patrzeć, nie widząc. A jednocześnie w pewnych momentach patrzył tak przenikliwie, że — wydawałoby się — przenika rozmawiającego z nim na wskroś, do najgłębszych niemal tajników tego, co rozmówca myśli. (...) Cały czas pykał fajkę. Miał ruchy powolne i opanowane, dłonie grube, o krótkich, grubych palcach. Ale równocześnie były to ruchy, które potrafią być błyskawiczne, jeżeli coś go dotknie i jeżeli zachodzi potrzeba. Często słuchał, jakby nie słyszał. Ale wiedział doskonale i pamiętał, co się powiedziało. Był elegancko, dobrze i czysto ubrany. Dbał o swój wygląd. Sprawiał czasem wrażenie dobrodusznego, niemal rozbawionego dziecka.
Z. Błażyński,
Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 1940-1955,
Warszawa 2003, s. 7
Mówi wysoki urzędnik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego...
Wieczorem 5 grudnia 1953 roku na posterunek amerykańskiej żandarmerii wojskowej MP w Berlinie Zachodnim zgłosił się dobrze ubrany, krępy, mniej więcej 40-letni mężczyzna i wyjął na kontuar pistolet, a następnie legitymację służbową, z której wynikało, iż jest Józefem Światłą, wysokim rangą oficerem polskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Kim był i jak doszło do jego ucieczki?
Urodził się i stycznia 1915 roku we wsi Medynia koło Zbaraża jako Izaak Fleischfarb w rodzinie podrzędnego urzędnika. Choć niewątpliwie inteligentny, nauką się nie przemęczał, bo zakończył ją na poziomie dzisiejszej podstawówki. Pracując w rodzinnych stronach, a następnie w Krakowie, związał się z syjonistyczną organizacją Gordonia, a później z Komunistycznym Związkiem Młodzieży; dwukrotne paromiesięczne areszty pasowały go już na działacza. Ta ideologiczna genealogia nie jest jednak oczywista, bowiem zdaniem niektórych zwierzchników Światło w ogóle nie miał do czasów wojny żadnego kontaktu z komunizmem, co zresztą paradoksalnie liczyło mu się na plus.
W swych życiorysach podawał, że w roku 1939 walczył w szeregach 6. Dywizji Piechoty i dostał się do niewoli niemieckiej. Rzekomo uciekł z niej, aby przebić się przez słabo strzeżony jeszcze kordon do „ojczyzny światowego proletariatu”. Tak jak i inni naiwniacy został wkrótce wysiedlony i wywieziony do łagru. Po amnestii roku 1941 podjął pracę jako szewc.
W tym czasie poznał Justynę Światło, uciekinierkę z Warszawy, także przed wojną komunizującą, wziął z nią ślub i przybrał jej nazwisko. Gdy w roku 1943 wcielono go do służby budowlanej (strojbatu), zbiegł i jako ochotnik zgłosił się do wojska organizowanego przez Związek Patriotów Polskich. Po ukończeniu kursu dla połitruków został zastępcą dowódcy plutonu, a po bitwie pod Lenino — był już wtedy w stopniu chorążego — zastępcą dowódcy kompanii i samodzielnego dywizjonu artylerii.
Na ziemiach polskich wypatrzyło go dwu wyższych oficerów mających bezpośrednie powiązania z Sowietami, Roman Romkowski (krajan) i Konrad Świetlik, wkrótce wiceministrowie bezpieczeństwa publicznego i generałowie. Prawdopodobnie rekomendowali go osławionemu gen. Iwanowi Sierowowi z budzącgo grozę SMIERSZ-a (kontrwywiadu wojskowego). Użył on Światły w akcji aresztowania 16 przywódców Polski Podziemnej (osądzonych następnie w Moskwie), do zatrzymania liderów ruchu ludowego: b. premiera Wincentego Witosa i b. ministra spraw wewnętrznych Władysława Kiernika, a później do zwalczania podziemia niepodległościowego.
W 1945 roku Światło znalazł się już w MBP, gdzie był kierowany na najtrudniejsze odcinki — jako zastępca szefa urzędów bezpieczeństwa na województwo warszawskie, Olsztyn i Kraków. W roku 1948 Romkow-ski ściągnął go do centrali i postawił na czele grupy specjalnej, badającej ślady prowokacji w partii. Jego zdaniem Światło nadawał się do tego najlepiej. Uchodził za bardzo rzutkiego pracownika, a nadto miał absolutnie bezbarwny, nieskalany żadnymi niewłaściwymi powiązaniami życiorys z lat II RP i II wojny światowej.
Gdy w roku 1951 powstał X Departament, Światło jako podpułkownik został jego wicedyrektorem. Z uwagi na to, że ja byłem pochłonięty całkowicie pracą śledczą — notował płk Anatol Fejgin, przedwojenny komunista i osobisty przyjaciel Bieruta, nominalny szef nowej jednostki — pozostała część spraw, poza wiązią z KC i CKKP [Centralną Komisją Kontroli Partyjnej] oraz sprawami personalnymi, spoczywała niemal wyłącznie w rękach Światły.
Wyżywał się w działaniach operacyjnych. To on osobiście, czym się chlubił, aresztował Gomułkę z żoną, b. wiceministra obrony gen. Mariana Spychalskiego (Wita się ze mną, podaje mi rękę. A ja już tę rękę trzymam i nie puszczam), marsz. Michała Rolę-Zymierskiego, biskupa Czesława Kaczmarka oraz kilku innych wysokich rangą urzędników państwowych i funkcjonariuszy partyjnych. Nie stronił od prowadzenia śledztw. Bił podczas przesłuchań, nie po to jednak, aby samemu katować więźnia, sadystą bowiem nie był, ale by dać przykład podkomendnym. On też wprowadził sowiecką „metodę ołówka” — wkładanego pomiędzy ściskane następnie palce przesłuchiwanego.
Żyło mu się dobrze, tym bardziej że za naturalne uważał swobodne dysponowanie mieniem swych ofiar, łącznie z meblami. Otrzymywał też od zwierzchników gratyfikacje, np. złote suweniry z rozgrabionych przez MBP zbiorów hrabiego Andrzeja Potockiego.
W grudniu 1953 roku Światło natarczywie prosił o pozwolenie na wyjazd z Fejginem do NRD, na co w końcu Romkowski wyraził zgodę. Celem podróży było uzgodnienie z I sekretarzem SED Walterem Ulbrichtem i wiceministrem tamtejszej bezpieki Erichem Miełkem sposobu „uciszenia” występującej od jakiegoś czasu przed mikrofonami Głosu Wolnej Polski RWE Wandy Pampuch-Brońskiej. Jako córka jednego z historycznych przywódców polskiego ruchu komunistycznego opowiadała o losach kierownictwa KPP, wymordowanego przez Stalina. Światło, korzystając z okazji, wyciągnął Fejgina na zakupy do Berlina Zachodniego i tam po prostu zwiał, pozostawiając szefa w obskurnym sklepiku w trakcie wymiany pieniędzy.
Po przewiezieniu do Stanów został poddany wyczerpującym, trwającym blisko rok przesłuchaniom, w tym badaniom na wariografie (wykrywaczu kłamstw), które dały zadowalające efekty. Amerykanie, zawsze uznający prymat swego doraźnego interesu nawet nad normy prawa międzynarodowego, przyjęli odłowioną grubą rybę nad wyraz ciepło. Wszelkie żądania ignorowania go lub nawet sądzenia jako komunistycznego zbrodniarza spłynęły po nich jak woda po kaczce. Dyrektor sekcji polskiej RWE Jan Nowak-Jeziorański także postanowił potraktować sprawę pragmatycznie (inie wolno wypuszczać z rąk niepowtarzalnej szansy zadania ciosu aparatowi represji), uznając zbiega za swego rodzaju „świadka oskarżenia”.
Fejgin, gdy Światło znikł mu z pola widzenia, odczekał dzień, mając nadzieję, że towarzysz się jednak znajdzie, i dopiero wtedy zawiadomił centralę. W MBP powołano komisję, przeprowadzono dogłębne śledztwo, a ponieważ nie przyniosło ono rezultatów, przyjęto najwygodniejszą wersję — porwania przez wywiad amerykański. Romkowski forsował przy tym tezę, że jego faworyt, być może dręczony gdzieś w lochach w Niemczech Zachodnich jako przykładny komunista opiera się z pewnością skutecznie wszelkim groźbom i torturom.
ŚWIATŁO JAKO BOHATER LITERACKI
Sprawę ucieczki Światły opisał Jerzy Putrament, czyniąc ją kanwą swej niepozbawionej głębi psychologicznej powieści Małowierni.
Bohater książki to płk Lichtner, szef specjalnej komórki w MBP, rozpracowujący zdradę we własnych szeregach. Uczciwy, choć komunista z późnego powojennego zaciągu, jest swego rodzaju marionetką, kierowaną podpowiedziami „faceta bez funkcji” (czyli, co oczywiście nie zostało napisane wprost, sowieckiego doradcy). Gdy ten po śmierci Stalina znika i na dodatek rozchodzi się wiadomość o aresztowaniu Berii, Lichtner — czując, że sam może stać się ofiarą rozrachunków — przechodzi w Berlinie Zachodnim granicę, aby następnie ze swoimi rewelacjami dostać się na pierwsze strony gazet.
CIA dodatkowo splątała ślady — sprawiła, że w jednej z zachodnio-niemieckich gazet ukazała się wzmianka o wyłowieniu ze Sprewy ciała niezidentyfikowanego topielca, którego rysopis pasował do wyglądu zaginionego.
Ostateczne ujawnienie „zdrady” Światły okazane przez Amerykanów na konferencji prasowej 28 września 1954 roku wywołało trzęsienie ziemi w MBP, a następnie na szczytach władzy PRL. Wymuszone w ten sposób oficjalne upublicznienie faktu jego ucieczki i obietnica rewizji spraw, jakie prowadził Światło, dała nieco nadziei tysiącom rodzin udręczonych losem najbliższych — aresztowanych i więzionych.
Fragmenty komunikatu Polskiej Agencji Prasowej z 25 października 1954 roku:
■ (...) Władze weszły na trop prowokatora i agenta wywiadu amerykańskiego Józefa Światły, który — fałszując dane dotyczące swej przeszłości i maskując się oraz wykorzystując brak dostatecznej kontroli — zdołał usadowić się w aparacie bezpieczeństwa publicznego. (...) Za pomocą różnych przestępczych machinacji i fabrykowanych przez siebie fałszywych dowodów prowadził zbrodniczą akcję oczerniania i uwikłania szeregu obywateli. (...) Doprowadzał w niektórych wypadkach w celach prowokacyjnych do nieuzasadnionych oskarżeń i aresztowań upatrzonych przez siebie osób. Jedną z takich osób był obywatel amerykański Hermann Field. (...) Przecięto również szereg innych bezzasadnie i fałszywie skonstruowanych oskar-żeń przeciwko niektórym obywatelom polskim, wypuszczając na wolność poszkodowanych.
Po konsultacjach z sowieckimi „towarzyszami” MBP podzielono na dwa resorty: Komitet do spraw Bezpieczeństwa, odpowiednik KGB, na którego czele stanął partyjny aparatczyk Władysław Dworakowski, oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Wiązało się to z licznymi zmianami kadrowymi, a także korektami politycznego kursu.
Nowy kierunek zapowiedziała narada aktywu partyjnego, a następnie III Plenum KC PZPR. Poddano tam ostrej, bezprecedensowej krytyce kierownictwo partii, przyznając się jednocześnie do wyolbrzymienia roli MBP, które dopuszczało się karygodnych wypaczeń w pracy z agenturą, a także do niedopuszczalnych aresztowań niewinnych osób z jednej i deprawacji części odpowiedzialnych pracowników z drugiej strony. Przekładając uchwałę na język praktyki: nakazano zwolnienie ze stanowiska i wykluczenie z partii wiceministra Romkowskiego.
Bezpośrednim następstwem [rewelacji Światły] były polowania na kozły ofiarne w aparacie bezpieczeństwa — wspominał Seweryn Bialer, były funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej, aparatczyk partyjny średniej rangi, obracający się w kręgach Politbiura — próby zrzucenia przez Bieruta i Bermana odpowiedzialności na innych (...). Przyczyniły się one poważnie (...) do dwukrotnej reorganizacji aparatu bezpieki, i wytworzyły chaos i zamieszanie w tym resorcie. Podobnie ujmował to Fejgin: pierwszy ujawnił, w jak wielkim stopniu ówczesne kierownictwo partyjne, z Bierutem na czele, ukrywało prawdę o swojej faktycznej roli w zakresie kierowania bezpieczeństwem. Zatem w chwili, gdy w 1956 roku pomoc z jego strony stała się konieczna, aby dawna ekipa utrzymała się siłą przy władzy, nie można było już na nią liczyć.
Dlaczego jednak Światło, znajdując się u szczytu kariery, uciekł? Jest na ten temat kilka sprzecznych teorii.
Pierwsza: bał się rozliczeń, jakie musiały nastąpić także w polskim aparacie bezpieczeństwa po aresztowaniu, a może już i po śmierci Ław-rientija Berii. I zdawał sobie sprawę, że po zniknięciu sowieckich doradców za ich polecenia odpowiedzą tacy jak on.
Druga: był brytyjskim agentem zwerbowanym w roku 1948, który na polecenie CIA celowo rozkręcał w Polsce kierowane przeciw komunistycznej elicie prowokacyjne represje (tę widowiskową wersję przedstawił Stewart Steven w książce Operation Splinter Factor).
Trzecia: zniechęcony do komunizmu, postanowił sprzedać swą wiedzę Amerykanom (nie wyklucza to hipotezy nr 1).
I czwarta: jako sowiecki agent miał za zadanie doprowadzić do destabilizacji sytuacji w Polsce i przyspieszyć tam wymianę ekipy politycznej, na czym zależało Chruszczowowi.
Ostatnia możliwość — bezpośredniego działania na rzecz Moskwy — wydaje się z różnych powodów najbardziej kusząca, z kilkoma jednak zastrzeżeniami. Po pierwsze, jest oczywiste, że Światło nie mógł przewidzieć nagłośnienia swej sprawy przez RWE, a dopiero jej audycje odegrały rolę zapalnika detonującego prawdziwą bombę u tronu Bieruta i nadzorującego bezpośrednio władze bezpieczeństwa Jakuba Bermana. Po drugie, nie wiemy, co w istocie powiedział Amerykanom — czy np. zgodnie z zasadą fałszywego defektora (odstępcy) mieszał umiejętnie kłamstwo i prawdę?
Po trzecie, co zresztą wiąże się z poprzednim, na pewno przygotowywał się do ucieczki: pobrał szpiegowski aparat fotograficzny i filmy. Co ciekawe z Warszawy wziął ze sobą akurat złoty zegarek i papierośnicę (z napisem „From Baba”) skonfiskowane Bolesławowi Biedze, który pytany przez CIA oba przedmioty i przesłuchującego go przed wyjazdem na Zachód oficera oczywiście rozpoznał. Ostatecznie rozwiało to wątpliwości Amerykanów, who is who. Czyżby zatem Światło został uprzednio powiadomiony, że ów fant, jakich miał dziesiątki, jeśli nie setki, będzie stanowić swego rodzaju znak identyfikacyjny i glejt?
Dość dziwne były także trwające jeszcze przez dłuższy czas manewry wokół dossier zbiega w Polsce. Generał Franciszek Szlachcic przyznawał w swoich wspomnieniach, że jako wiceminister spraw wewnętrznych w latach 60. wyczyścił niektóre materiały, aby jacyś głupawi historycy nie wyciągnęli z dokumentów operacyjnych fałszywych wniosków.
Sam Światło, wycofany z publicznego obiegu w 1955 roku, miał pracować jakiś czas jako ekspert CIA, a potem, podobno po operacji plastycznej i zmianie tożsamości, dostać w prezencie masarnię. Jedna z wersji wydarzeń mówi, że zmarł w roku 1985. Wywiad PRL podejmował kroki, aby go namierzyć w celu podjęcia „działań operacyjnych”, czyli likwidacji, ale nic z tego nie wyszło z powodu sprzeciwu Moskwy. Były szef MSW, gen. Szlachcic, który zwykł powierzać swym rozmówcom tylko cząstki prawdy, twierdzi, że to Sowieci odradzili na początku lat 60. przywiezienie za 100 tysięcy dolarów Światły do Polski — wszak był on w istocie ich agentem i mieli z nim swoje porachunki.
Sławę zapewniła mu jednak nie ucieczka, ale stała audycja na falach Radia Wolna Europa. Tam też trafił w niecodzienny sposób. Taśma z przesłuchaniami Światły wylądowała „przypadkiem” na biurku Nowaka--Jeziorańskiego, przeadresowana z konsulatu amerykańskiego w Monachium na Głos Wolnej Polski RWE. W ten sposób tajemniczy przyjaciele (z Departamentu Stanu?) złamali monopol CIA, która chciała zachować swą zdobycz w sekrecie. Amerykanie zezwolili przy tym na audycje, ale zakazali mówić na antenie o Sowietach, dokładnej strukturze UB, członkach dawnej PPS z Józefem Cyrankiewiczem itd., natomiast nakazali pozytywnie — o uwięzionym Gomułce i jego najbliższych, represjonowanych towarzyszach. Sam Światło wpadł zresztą na ten sam koncept i „Wiesław” jawi się w programach jako ofiara systemu, jedyny sprawiedliwy pomiędzy bandytami.
Na partnera rozmów Nowak wyznaczył Zbigniewa Błażyńskiego, formalnie dziennikarza, a w rzeczywistości kadrowego oficera wywiadu brytyjskiego i zapewne także amerykańskiego.
Od 28 września 1954 do końca 1955 roku nadano łącznie 141 programów zwykłych i 30 specjalnych. Pomimo zagłuszania cieszyły się one w Polsce nieprawdopodobnym zainteresowaniem. Światło, który kłamał bardzo rzadko, raczej czasem coś podkoloryzowywał, przedstawiał barwną panoramę życia politycznego toczącego się za zamkniętymi szczelnie murami Belwederu oraz innych partyjnych i rządowych budynków i rezydencji. Obraz kompromitował całą klasę rządzącą, a wrażenie było porażające. Młody aparatczyk Kazimierz Barcikowski zapamiętał, że rewelacje Światły stały się przedmiotem pytań na zebraniach partyjnych i oficjalnych komentarzy. Niewątpliwie wówczas przerwana została bariera zastraszenia i niewiedzy szerokich kręgów społecznych.
Anonim z Białegostoku, najwyraźniej wierny RWE, zwrócił się do audycji Polskiego Radia „Fala 49”: Dlaczego „Prasa Polska” i „Polskie Radio” mimo że ppłk Józef Światło zbiegł w grudniu 1953 roku, nic nie podawały? A jak dr John [szef wywiadu zachodnioniemieckiego i zarazem agent Stasi, wywiadu wschodnioniemieckiego] przeszedł do NRD, prasa aż się roiła od komentarzy. Dlaczego wy nie podajecie, kto uciekł na Zachód, tylko kto przyszedł?
Odpowiednio zredagowane opowieści Światły powielono w nakładzie ponad 820 tysięcy egzemplarzy. Wysłano je do Polski, podczepiając pod małe baloniki i korzystając ze stałego układu wiatrów z zachodu na wschód. Do zwalczania balonowej propagandy postawiono w stan gotowości nie tylko MBP i KBW, ale i wojska lotnicze. Piloci myśliwscy mieli strącać wraże baloniki, niczym ich poprzednicy z Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii rakiety V-1, tak, aby nigdy nie dotarły do celu.
Przeciw sowietyzacji LWP
Wymuszone rewelacjami Światły zwolnienie z więzienia Władysława Gomułki z jednej strony i poderwanie zaufania do władz bezpieczeństwa, co skutkowało o wiele większą śmiałością w życiu publicznym, z drugiej legło u źródeł polskiego Października. Dość daleko idące przemiany nie zahamowały jednak ucieczek funkcjonariuszy wywiadu i policji politycznej. Powody były już nieco inne: wyjeżdżali idealiści rozczarowani po-łowicznością i samoograniczaniem reform lub pragmatycy, zniechęceni ostatecznie do komunizmu. Wśród defektorów znajdowali się też czujący się gorzej w nowym układzie personalnym, a wciąż liczni w służbach oficerowie pochodzenia semickiego. I wreszcie tacy, którzy na przykładzie Światły skalkulowali opłacalność dezercji.
(...)
To ja, carewicz Aleksy
Do dzisiaj jest jednym z nielicznych Polaków, których nazwiska padają w każdym opracowaniu dotyczącym wojny wywiadów. Odegrał w niej rolę niebagatelną, jako jeden z groźniejszych defektorów. To jego informacje pozwoliły m.in. zdemaskować wybitnego sowieckiego agenta w strukturach brytyjskich tajnych służb, George a Blake a, wtyczkę KGB w wywiadzie zachodnioniemieckim Heinza Felfego, a także głęboko zakonspirowanego w Wielkiej Brytanii Gordona Lonsdale a vel Konona Mołodogo i jego siatkę oraz pracownika dowództwa lotnictwa szwedzkiego, płk. Stiga Wennerstróma, łącznie 12 osób.
Podpułkownik Michał Goleniewski, wedle najpełniejszego biogramu (opublikował go Leszek Pawlikowicz w pracy Tajny front zimnej wojny. Uciekinierzy z polskich służb specjalnych 1956-1964, wyd. Rytm, 2004), urodził się 16 sierpnia 1922 roku w Nieświeżu w rodzinie urzędniczej. Jego życiorys biegł dość typowo: niedokończone przez wojnę gimnazjum, udział w tajnej organizacji, aresztowanie przez Niemców, praca w niemieckiej firmie, dająca mocne papiery i względne poczucie bezpieczeństwa. W roku 1945 Goleniewski zgłosił się jako wartownik do MBP, gdzie dostrzegło go czujne oko jednego z mandarynów tego resortu, płk. Stefana Antosiewicza. Dość szybko doszedł do bardzo wysokich stanowisk: zastępcy szefa kontrwywiadu cywilnego i wojskowego oraz szefa wywiadu naukowo-technicznego MSW. Źle układało mu się natomiast życie prywatne: żona, schizofreniczka, była Rosjanką, co z góry niemal uniemożliwiało przeprowadzenie rozwodu.
W roku 1958 w ambasadzie USA w Warszawie znalazła się podrzucona przesyłka zawierająca materiały wywiadowcze. Gdy zaczęły pojawiać się następne (łącznie 14), sprawę potraktowano poważnie, a tajemniczy darczyńca, który przedstawiał się anonimowo jako wysoki funkcjonariusz wywiadu polskiego, otrzymał roboczy pseudonim „Sniper”. Zgodnie z wcześniejszymi obietnicami zjawił się w Berlinie Zachodnim ze swą wschodnioniemiecką przyjaciółką (i agentką) Irmgard Kampf na początku 1961 roku. CIA wydobyła wówczas wedle jego wskazówek ze skrytek w Warszawie klisze z kilkuset kluczowych dokumentów (łącznie cały łup liczył około 5000 stron tekstów polskich i 800 sowieckich!). Podobno wśród „wiana” znajdowało się mnóstwo bezcennych dla każdego wywiadu teczek personalnych, łącznie z teczkami osobowymi pracowników. Trudno się zatem dziwić, że z Goleniewskim pracowano nad tymi materiałami już w Stanach dwa do trzech lat.
Niektóre z jego wiadomości były tak sensacyjne, że budziły niedowierzanie, np. o szefie gestapo Heinrichu Mullerze, odszukanym po wojnie przez Sowietów i wywiezionym do Moskwy, a wreszcie o zwerbowaniu przez Moskwę Henryego Kissingera. Inny rzekomy agent, jakiego „zdemaskował”, to późniejszy szef kontrwywiadu brytyjskiego (MI5) Michael Hanley.
Clou miało jednak nastąpić jakiś czas potem. Goleniewski zaczął się bowiem podawać za... zamordowanego, jak powszechnie wiadomo, wraz z rodzicami następcę tronu Wszechrusi, wielkiego księcia Aleksego. Jako taki w roku 1964 wziął ślub ze swoją niemiecką konkubiną i rozpoczął wielką kampanię w prasie amerykańskiej, aby podeprzeć swe roszczenia do niebagatelnych depozytów bankowych, czekających na prawnego spadkobiercę dynastii Romanowów. Jego carskie pochodzenie potwierdzić miały testy biologiczne...
Oto jak rolę Michała Goleniewskiego widzieli szefowie wywiadu MSW.
■ Ppłk Henryk Wendrowski: Moim zdaniem Goleniewski był wariatem. Aie nie aż tak wielkimi, żeby się od razu można było na nim poznać. (.. .) Sypnął wiele ważnych spraw dotyczących naszych działań na terenie Niemiec, Wielkiej Brytanii i Izraela. Aby zneutralizować szkody wynikłe z tej ucieczki, wymyślono wiele „historyjek" na jego temat i sprzedano je na Zachód. (...) Z naszych informacji wynikało, że Amerykanie „kupili" dezinformację. (...) Aie nawet jeśli nie „kupili", to i tak było sporo zamieszania i wywiad Stanów Zjednoczonych do końca nie miał pewności, co jest naprawdę grane.
■ Płk Witold Sienkiewicz: Sprawa Goleniewskiego miała być specjalną /com-binacją operacyjną, przeprowadzoną przez wywiad MSW wspólnie z wywiadem Związku Radzieckiego. (...) Później się dowiedziałem, że od towarzyszy radzieckich otrzymał radę, aby szukał kontaktów z CIA, miał to robić w taki sposób, aby wyglądało, że Amerykanie go sami złowili. Jak wiadomo, udało mu się to doskonale. (...) Dezercja była powtórzeniem manewru wykonanego wcześniej przez Józefa Światłę.
H. Piecuch, Imperium służb specjalnych.
Od Gomułki do Kani, Warszawa 1997, s. 247-248
Podane wyżej argumenty płk. Sienkiewicza, oficera sowieckiego, szefa wywiadu MSW w latach 1950-1961, wydają się przekonujące z kilku powodów. Sowieci mieli charakterystyczny zwyczaj powtarzania czy nawet kalkowania modus operandi gier wywiadowczych do czasu, aż poznał się na nich przeciwnik. Sprawa Goleniewskiego aż nazbyt przypomina ucieczkę Światły. Ponadto w obydwu wypadkach na Zachód wydostawali się „ich” oficerowie, cieszący się najwyższym zaufaniem, bowiem podstawowym zadaniem w Warszawie, jakie wykonywali, poza prowadzeniem rutynowej działalności, był nadzór nad „Polaczkami”. Tacy ludzie nie zdradzają i tylko tacy mogli być uznani za przygotowanych do podjęcia z Amerykanami diablo trudnej podwójnej gry.
Wątpliwości co do roli „Snipera” mieli najwyżsi rangą funkcjonariusze CIA — zastępca szefa Richard Helms i szef kontrwywiadu James Angleton. Argumentem pośrednim jest także nikłe zainteresowanie KGB „zdradą” Goleniewskiego, jakby w Moskwie z góry wiedziano, co i kiedy wysypie. Jego oficerem prowadzącym, i to z ramienia KGB (lub sowieckiego wywiadu wojskowego GRU) była zapewne Kampf (po co brałby ją ze sobą na Zachód, zwiększając wielokrotnie ryzyko wpadki i w jaki sposób jej związek z Polakiem umknąłby uwadze Stasi, która w innym razie wyszłaby ze skóry, aby ujawnić aferę i dopiec znienawidzonym sojusznikom zza Odry?). I jeszcze jedno. Z uwagi na szkody wyrzą-dzone wspólnej sprawie Sowieci powinni domagać się rozliczenia winnych w Warszawie: jednym z nich był opiekujący się Golenie-wskim ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych gen. Moczar...
Przeciwko tej tezie przemawiają pozornie wymierne szkody, jakie pułkownik poczynił swymi zeznaniami. Bilansując je, wydaje się jednak, że rachunek nie jest jednoznacznie negatywny: podrzucenie wiadomości o infiltracji CIA i MI5, co sparaliżowało obydwa wywiady zajęte poszukiwaniem domniemanych „kretów” najmniej na kilka lat, za cenę wydania paru niewątpliwie wartościowych agentów. Zapomina się też o pewnej zasadzie działań sowieckich, a potem rosyjskich służb, które mają od czasu do czasu zwyczaj zasypywania swoich ludzi, albo zbyt drogich, a nieefektywnych, albo nadto samodzielnych, albo też skazanych, aby odwrócić uwagę od innych, cenniejszych agentów.
(...)
Bohater czy zdrajca
Były szef Oddziału Planowania Operacyjnego w Zarządzie Operacyjnym Sztabu Generalnego, płk Ryszard Kukliński, kandydat do pośmiertnego awansu na generała Wojska Polskiego, honorowy obywatel miasta Krakowa. Bohater narodowy. Czy aby na pewno?
Generał Kiszczak o swoim koledze:
■ Był niepozornym, drobnym, łysiejącym blondynem. Nigdy nie odzywał się nie pytany, niczym się nie wyróżniał. Idealny agent Byłem z nim na „ty", studiowaliśmy razem na kursie w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie. Był cichym, uczynnym, skromnym, pracowitym służbistą, ładnie malował mapy. Ściągał buty i w skarpetach chodził po olbrzymich mapach leżących na podłodze. Robił je dla siebie i kilkunastu kolegów. Miał też fenomenalną pamięć Jak teraz na to patrzę, to widzę, że był aż nazbyt służbisty. (...) Nigdy się nie napił i nigdy, pomimo zachęt, nie rozmawiał ze mną na tematy, które nie wchodziły w zakres jego obowiązków.
W. Bereś, J. Skoczylas, Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko,
Warszawa 1991, s. 172
Obok heroicznej wersji legendy o Konradzie Wallenrodzie w mundurze w grę wchodzą jeszcze co najmniej dwie inne, mniej miłe dla narodowej dumy. Mecenas Władysław Siła-Nowicki, jedna ze sztandarowych postaci opozycji lat 80., sądził, że choć Kukliński był co prawda tym, za kogo się potem podawał, tzn. agentem CIA, polskie służby wypuściły go jednak z kraju świadomie, aby wykonał misję, która i im przyniosła korzyść.
Inne wątpliwości miał gen. Kiszczak: Natomiast nie jest wykluczone, że (...) mógł być agentem wywiadu radzieckiego, chociaż jest to hipoteza karkołomna. (...) Możliwości zwerbowania Kuklińskiego „radzieccy” mieli setki i tysiące razy. Podobne opinie wypowiadali prywatnie i inni generałowie i admirałowie LWP/WP i Polskiej Marynarki Wojennej, mający okazję zapoznać się z tajną dokumentacją w tej sprawie.
Obowiązkiem historyka jest wątpić. Przypomina lekarza, który nie może poddawać się euforii pacjenta, którego nic już nie boli, ale musi zbadać go sumiennie, aby wykluczyć diagnozy najgorsze. Dlatego postaramy się przytoczyć tu argumenty na potwierdzenie obydwu wersji, nie rozstrzygając o ich słuszności na tych łamach. Jest i trzecia, pokrewna: nieświadomym pułkownikiem mogli posłużyć się raczej Sowieci niż Polacy. W tym wypadku nafaszerowany specjalnie preparowanymi wiadomościami miał nimi zarzucić Amerykanów (sposób nienowy, bowiem kontrwywiad sowiecki zastosował go m.in. w sprawie rozpoznanego na jakieś pół roku przed aresztowaniem amerykańskiego superszpiega na Kremlu płk. Olega Pieńkowskiego w roku 1963).
Kukliński żył w Polsce na wysokiej stopie, co musiało budzić rutynowe choćby zainteresowanie kontrwywiadu, tym żywsze, im szybciej awansował. Mówił w rozmowie jeden z jego szefów, że gdy po ucieczce pułkownika zaczęto badać wszelkie tropy, przesłuchano i wysokiego rangą oficera WSW, nadzorującego Sztab Generalny Podobno nachodził naszego bohatera i prowadził z nim następujące dialogi:
— Słuchaj, Rysiu, jak to jest, ja pułkownik, ty pułkownik, a ja mieszkam z żoną i dwójką dzieci w M-3, a ty w generalskiej willi?
— Wiesz, żona spadek dostała...
— ...
— Rysiu, jak to jest, ja pułkownik, ty też pułkownik, ja do pracy jeżdżą tramwajem, a ty podjeżdżasz do firmy swoją luksusową limuzyną?
— Ano, wiesz, za oszczędności z Wietnamu kupiłem tego trupa w Wiedniu za bezcen w składnicy używanych samochodów.
— ...
— No, Rysiek, my oba pułkowniki, ja mogą sobie kajakiem popływać, a ty posuwasz po tym Bałtyku własnym jachtem?
— Sam go latami budowałem w wakacje...
Pułkownik przekonany, że Rysio robi go w konia, zameldował o swych wątpliwościach zwierzchnikom. Usłyszał, że Kukliński jest czysty, a kierownictwo służby wie o wszystkim. Sprawdziliśmy — powiedział nasz rozmówca — kierownictwo nie wiedziało. Można się domyślać, że wiedziało, tyle że to w Moskwie, a nie to w Warszawie.
Kolejnym „dowodem” przemawiającym za Kuklińskim-Wallenrodem są setki dokumentów dowództwa Układu Warszawskiego (w tym np. pięcioletnie plany strategiczne sojuszu), jakimi miał obdarzyć Amerykanów. W swoim czasie zespół badawczy prof. Jerzego Poksińskiego [w którym brałem udział — przyp. P.W.] odbył kilkadziesiąt godzin rozmów z czołówką generalicji polskiej lat 60., 70. i 80. właśnie na temat paktu i udziału w nim Polaków. Na ich podstawie można sformułować jeden pewnik: nawet najwyżsi rangą generałowie, przewidywani na dowódców liniowych w przyszłej wojnie, o jej planach sporządzanych w Moskwie nie mieli pojęcia, ponieważ nie widzieli ich na oczy. O skali zaufania (czy też raczej nieufności) do Polaków w dowództwie Armii Sowieckiej świadczy fakt, że pierwszy przedstawiciel LWP przy dowództwie Układu Warszawskiego gen. Pióro w ramach swej pracy wchodził do biura, dostawał zeszyt w kratkę (który po zakończeniu urzędowania musiał zdać do depozytu), ołówek i najnowsze wydanie „Prawdy”. Owe dokumenty, o których piszą akolici, pułkownik musiałby zatem dostać od wysokich rangą oficerów sowieckich; inaczej zdobyć ich nie miał sposobu.
Dla propagatorów legendy superszpiega niepodważalnym dowodem są obfotografowane groby obu jego synów, zmarłych ich zdaniem nie tylko w tragicznych, ale i tajemniczych okolicznościach. I tu znowu — na zasadzie advocatus diaboli: nieznane są wypadki, aby w latach 70. i 80., a nawet wcześniej, tajne służby sowieckie, a tym bardziej satelickie, imały się zemsty nie tylko na rodzinie uciekiniera, ale nawet i na nim samym. Przeczyłoby to zresztą elementarnej zasadzie gry, jaką defektorzy podejmują z dawnymi mocodawcami, „dezerterując”. Szkodzą im, ale tylko do pewnych granic, zachowując część swej wiedzy dla siebie, jako swoisty glejt. Postąpił tak np. najwyższy rangą przed wojną sowiecki „pieriebieżczik” Aleksandr Orłów vel Lejba Feldbin, który opublikował wstrząsającą, prawdziwą i bardzo w swoim czasie pokupną pracę Tajna historia zbrodni Stalina, ale mimo to nie wydał Amerykanom agentury działającej u nich i w Wielkiej Brytanii. Oczywiście po złamaniu tego rodzaju gentlemens agreement uciekinier nie miałby już żadnych oporów. A dodajmy, że przecież synowie Kuklińskiego, podobnie jak i on, musieli podlegać procedurze, jaką określamy potocznie mianem ochrony świadków. Zatem być może zniknęli, ale nie zginęli.
I wreszcie pytanie główne: komu rewelacje Kuklińskiego zaszkodziły, a komu przyniosły zysk? Paradoksalne, ale wydaje się, że z faktu ostrzeżenia Amerykanów co do czasu i trybu wprowadzenia stanu wojennego wszyscy byli ogromnie zadowoleni. Sami Amerykanie, ponieważ mogli przestać obawiać się interwencji sowieckiej w Polsce i groźby, że rozpędzające się nad Bugiem czołgi z czerwoną gwiazdą ochłodzą silniki dopiero w wodach kanału La Manche. Szczęśliwi byli Kubańczycy, bo dzięki temu prezydent Reagan zrezygnował z planu retorsyjnej inwazji ich wyspy. Powody do satysfakcji mieli także Sowieci, wiedząc, że świadomi tego, co się zdarzy, ich rywale zachowają się w sposób przewidywalny. A wreszcie głęboką wdzięczność powinni okazać pułkownikowi Stanisław Kania i gen. Wojciech Jaruzelski, bowiem w artykule opublikowanym w grudniu 1986 roku w paryskiej „Kulturze”, a przedrukowanym niemal natychmiast w postaci niezwykle popularnej drugoobiegowej broszurki („Wojna z narodem widziana od środka”), opowiedział on — sami musieli o tym do 1991 roku milczeć — o gehennie sowieckich nacisków.
Ale rzecz najważniejsza: w jaki sposób Moskwa czy Warszawa mogła przekazać Amerykanom najbardziej wiarygodną informację o swych planach? Miał to zrobić ambasador Romuald Spasowski czy przestawiciel dyplomatyczny Związku Sowieckiego Anatolij Dobrynin?! W grę wchodziła tylko osoba ciesząca się zaufaniem... CIA. Na marginesie zastanawia fakt, że w Polsce przemilczano i zlekceważono wyznania jednego z sowieckich generałów, dyplomatów i szpiegów w jednej osobie, który kilka łat temu w rosyjskiej prasie opisał okoliczności werbunku Kuklińskiego i bodaj podał jego pseudonim w wywiadzie sowieckim. To oczywiście mogła być zemsta i prowokacja Moskwy, ale czy na pewno?!
Nikt nie zadał też jeszcze jednego, fundamentalnego pytania. Jak to się stało, że gen. Kiszczakowi — odpowiedzialnemu przez dłuższy czas za wojskowy wywiad — ta liczba skumulowanych w czasie porażek czy nawet, jak sam przyznaje, klęsk uszła zupełnie na sucho? Przecież nawet jeśli miał w Warszawie mocnego opiekuna w postaci gen. Jaruzelskiego, to pasy powinien drzeć z niego w Moskwie sowiecki odpowiednik i de facto zwierzchnik, szef złowrogiego GRU — gen. Piotr Iwaszutin. A do tego wszyscy ci Sumińscy czy Korycińscy (nie mówiąc o Kuklińskim!), jakaż to byłaby gratka dla ostro rywalizującego z Kiszczakiem o rzeczywiste zwierzchnictwo nad tajnymi służbami gen. Mirosława Milewskiego, notabene stuprocentowego człowieka Moskwy. Za o wiele mniejsze błędy wyleciał z funkcji szefa WSW gen. Włodzimierz Oliwa (na początku 1971 roku urwał mu się w Londynie bez śladu jeden jedyny ppłk Kazimierz Stefański). A może jednak w KGB i GRU wiedziano nieco więcej i według dokonanego przez obydwie te potężne służby rozpoznania na koncie gen. Kiszczaka nie widniały same tylko niepowodzenia?
Paweł Wieczorkiewicz, Justyna Błażejowska
Przez Polskę Ludową na przełaj i na przekór
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.