– A małego Rysia pani pamięta? – pytam.
– Zdolny był niesamowicie – odpowiada. – Taki poukładany: fortepian, szachy, brydż. A dookoła my, proste dzieciaki. Może pan sobie wyobrazić: lato, biegamy, bawimy się, jak to dzieci, a on siedzi i stuka w klawisze, muzyk taki. Nie ma go w naszym życiu. Na takiej wiosce w latach sześćdziesiątych taki chłopiec to był ewenement. Wychodzimy popołudniami, bawimy się w berka albo w podchody, ale nie on. Taki odludek. Do szkoły podstawowej było mniej niż półtora kilometra, ale Rysia rodzice wozili. Gdy przyszedł czas na żniwa, była taka młocarnia u sąsiada i wszyscy z okolicy zjeżdżali tam młócić zboże. Jako dzieciaki najmowaliśmy się do rzucania snopków. Parę złotych można było zarobić, niewiele, ale dla biednych dzieciaków to było coś. Rysiu tam nie przychodził. Może rodzice nie pozwalali?
– Obchodzili się z nim jak z jajkiem? Chronili?
– Oczywiście. Byli dumni, że mają tak mądrego syna. Ze szkoły same piątki przynosił. Po turniejach szachowych jego matka chwaliła się wszędzie: tu Rysio wygrał, tam wygrał. Starali się chronić go przed całym światem.
Dom rodzinny Profesora wciśnięty jest między dwa nowo wybudowane domy. Spoglądam na starą, zardzewiałą furtkę i ogrodzenie z metalowej siatki. Za bramą – także zardzewiałą – rośnie wysoka trawa. Dawno nikt tu nie kosił, nie sprzątał, podwórko jest zapuszczone. Rachityczne krzaki i dorodne świerki przysłaniają dom z elewacją pokrytą białymi panelami. W oknach firanki. Z eternitowego dachu wyrasta murowany komin. Dom ma poddasze, dobudowane – jak słyszę – już później. Rysiek mieszkał na dole, potem na górze.
Za domem, w oddali, rzucają się w oczy zarysy niewysokich, podniszczonych zabudowań gospodarczych. Wyglądają, jakby się miały zaraz zawalić.
To w nich młody chemik urządził swoje pierwsze chemiczne laboratorium.
***
– Przełamał kilka stereotypów – wspomina sędzia Adam Kabziński.
Pijemy kawę w bocznym skrzydle urokliwego sanatorium Marconi w Busku-Zdroju. Z pobliskiego parku zdrojowego słychać śpiew ptaków.
Sędzia – łysawy, w okularach, o przeszywającym spojrzeniu – od blisko dziesięciu lat jest już na emeryturze. A mimo to chemika z Kielc, z którym miał do czynienia dwie dekady temu, pamięta bardzo dobrze. Jak mógłby zapomnieć?
– Ze swojej prawie czterdziestoletniej praktyki zawodowej na palcach jednej ręki mogę wskazać takie osoby jak on. Czyli inteligentów z krwi i kości, którzy całkowicie świadomie zdecydowali się popełniać przestępstwa. Takich ludzi prawie nie ma. Dziewięćdziesiąt parę procent populacji przestępców to są ludzie, których życie, podłe, szare, nieciekawe życie, nierzadko w patologicznych warunkach, skłoniło do wejścia na taką ścieżkę. A on? On miał zgoła inaczej. Żył w fajnym środowisku, w inteligenckiej rodzinie. To pierwszy przełamany stereotyp. A mianowicie, że człowiek z inteligencji, utalentowany, laureat olimpiad chemicznych i szachowych, niemający de facto żadnych do tego powodów, wybiera to, aby być przestępcą.
– „Wybiera”? – wtrącam.
– To drugi przełamany stereotyp. Zdecydowana większość przestępców staje się nimi nie tyle z przypadku, ile siłą okoliczności. Ponieważ byli w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym towarzystwie. Niewielu jest takich, którzy w pewnym momencie życia, niezmuszeni sytuacją, powiedzieli sobie: „Tak, będę żył jako przestępca”. Ja mam nieodparte poczucie, że Ryszard J. świadomie podjął taką decyzję.
– I jak na tym wyszedł?
– Wydaje się, że ludziom takim jak on, którzy świadomie dokonują wyboru, są inteligentni, udaje się. Jemu, tak uważam, nie udało się. Jest moim rówieśnikiem, a ile lat spędził w więzieniu? Dwadzieścia?
– Jakoś tak.
– Przecież to jest klęska dla kogoś takiego. Wielokrotnie powtarzałem różnym zbirom: Posłuchaj, poszedłeś na rozbój, nakradłeś, napadłeś, miałeś pięćset złotych, pochlałeś, poużywałeś przez tydzień, a potem siedzisz cztery, pięć lat w więzieniu. Po co ci to? Ale to byli prymitywni osobnicy. I tak kalkulowali, że im się opłaca. A on, inteligent? Czy naprawdę nie umiał dostrzec, że przegrywa? Ostatnio oglądałem Sztos z Nowickim, Pazurą. Pamięta pan? Nawet ci, którzy robili te sztosy, przekręty za komuny, teraz królują. Są właścicielami hoteli, mają różne biznesy. A on, genialny chemik? Siedzi dalej w zakichanym pierdlu. Czy to wygrana, czy porażka?
***
Prokurator Tomasz Rurarz, który przez wiele lat miał do czynienia z Profesorem, nie oglądał popularnego amerykańskiego serialu Breaking Bad.
– Chyba w końcu muszę obejrzeć. Tyle się o nim mówiło – przyznaje, gdy spotykamy się w jego gabinecie (w 2022 roku jest szefem Prokuratury Rejonowej w Skarżysku-Kamiennej).
Bohaterem Breaking Bad jest gamoniowaty nauczyciel chemii w prowincjonalnej amerykańskiej szkole, Walter White, niespełniony geniusz wiodący nudne życie u boku ciężarnej żony Skyler i cierpiącego na porażenie mózgowe, ale bystrego syna Walta juniora. Aby związać koniec z końcem, po godzinach pucuje samochody w myjni. Gdy dowiaduje się, że ma raka, zdaje sobie sprawę z porażki, jaką jest jego życie, w którym nijak się nie spełnił. Chcąc zabezpieczyć finansowo rodzinę, zaczyna produkować metamfetaminę. Początkowo w kamperze, potem w coraz to nowszych miejscach. Niebieska meta jest tak czysta, że robi furorę. A Walt jest nie tylko świetnym producentem, ale też strategiem. Nawiązuje kontakt z pomniejszymi dilerami, następnie z ważniejszymi handlarzami, w końcu z kartelami narkotykowymi, a widz obserwuje, jak dokonuje się przemiana poczciwego Walta w bezwzględnego, cynicznego, okłamującego rodzinę, wyrafinowanego Heisenberga.
Gdy wydaje się, że bohater pokonał chorobę, że pieniądze nie są już żadnym problemem, bo ma ich aż nadto, nie zaprzestaje produkcji. Wręcz przeciwnie. Wydaje wyroki śmierci, eliminuje konkurencję. A to rozpuszcza w kwasie ciało narkotykowego dilera, a to eliminuje bystrego chemika, bo podejrzewa, że szef mafii przysposabia go na jego następcę. Heisenberg wkręca się tak bardzo, że wchodzi w sam środek krwawego narkobiznesu. Wszystko to dla dobra rodziny, usprawiedliwia się sam przed sobą. Ale gdy Skyler zaczyna podejrzewać, czym zajmuje się mąż, Walter staje przed dylematem moralnym: ratować rodzinę i rzucić narkobiznes czy dalej produkować metę, robić to, co odmieniło jego nudne życie. Produkuje. To świadomy wybór.
Bohater – genialny chemik, który pod pretekstem choroby wkroczył na taką, a nie inną drogę – staje się z własnego wyboru zawodowym przestępcą. Ba, podoba mu się to.
Po latach wiele osób będzie porównywać Profesora do Waltera White’a.
***
List z Aresztu Śledczego w Gdańsku, 28 stycznia 2022 roku:
Odpowiem na pytania dotyczące moich rodziców, gdyż jestem dumny z ich historii, wbrew różnym plotkom rozsiewanym przez zawistnych ludzi. Większość moich zainteresowań wyniosłem z rodzinnego domu. Rodzice grali w szachy na podobnym poziomie, tylko że poziom szachów kobiecych był znacznie niższy niż męskich, co pozwalało mamie być wielokrotnie mistrzynią woj. kieleckiego i brać udział w turniejach ogólnopolskich.
Ja ich poziom osiągnąłem w wieku 10 lat i grałem potem znacznie lepiej. Byłem wielokrotnym mistrzem województwa juniorów oraz od 1969 zdobywałem tytuł mistrza województwa i reprezentowałem region w rozgrywkach ogólnopolskich. Nie pamiętam „pierwszej” partii, pamiętam jedną z ostatnich, graną w półfinale mistrzostw Polski w grudniu 1970 roku. I pamiętam tylko dlatego, że partia ta uzyskała nagrodę za piękność i była rzadko publikowana. Około 70 minut liczyłem kilka wariantów 11-posunięciowych kombinacji poświęcenia jakości (hetman za skoczka i piona) w celu osiągnięcia forsowanego mata. Nie pomyliłem się i mistrz Rafał Marszałek poddał się. Z szachów zrezygnowałem z chwilą pójścia na studia do Krakowa. Miałem świadomość, że poziom polskich szachów jest żaden w stosunku do światowego, którego potęgą byli Rosjanie. Mecz ZSRR: „Reszta Świata” z końca lat 60-tych na 10 szachownicach wygrali „radzieccy” 20,5:19,5.
Teraz „szachy” są trochę inne niż wtedy. Obecnie czas na partię jest ograniczony, co czyni szachy mniej nudne. Wtedy było tempo 40 posunięć na 2 godziny bez ograniczenia czasowego. Obecnie można „wygrać na czas” przegraną pozycję, bo przeciwnik nie zdążył „dać mata z powodu przekroczenia” przyznanego mu czasu.
Jednym słowem, szachy są sportem bardzo pracochłonnym i na dodatek już chyba nigdy człowiek nie wygra z komputerem.
Brydż sportowy jest zdecydowanie bardziej towarzyski, bardziej emocjonujący i jak dotąd żadne komputery nie mają szans w starciu z mistrzami. Dlatego brydż stał się moją ulubioną grą.
Mylnie określono mnie „odludkiem”. Jeździłem na łyżwach, nartach, grałem w piłkę, tylko że czasu na to miałem niewiele, dwie szkoły, turnieje szachowe indywidualne i drużynowe, w które grałem od IV klasy.
Wszystko to przegrywało jednak z inną pasją Profesora. Chemią.
(...)
– Pan się interesował dziełami sztuki? – pytam.
– Niespecjalnie. Co nie znaczy, że na sztuce się nie znam – mówi. Czytał pan książkę To ja byłem Vermeerem o malarzu Hanie van Meegerenie? Nie czytał pan? Nic? Głośna sprawa. Bardzo głośna – mówi.
Gdy kręcę głową, wzdycha, jakby urażony.
– Van Meegeren był postacią wybitną – opowiada. – Niedoceniany przez krytykę, zapragnął zemsty. W latach trzydziestych zaczął realizować sen o zemście. Największy autorytet wśród znawców malarstwa holenderskiego, Abraham Bredius, napisał ogromny artykuł o zaginionych dziełach Vermeera, chodziło o kilka płócien o tematyce religijnej. Van Meegeren postanowił zakpić z Brediusa. Sfałszował obrazy – mówi z zapałem, dając poznać, że historia ta naprawdę go fascynuje.
Wyczytam potem, że Han van Meegeren przez kilka lat przygotowywał się do oszustwa. Podszkolił się z naukowych metod badania obrazów pod kątem chemicznej analizy pigmentów, zastosowania światła ultrafioletowego i fotografii rentgenowskiej przy wykrywaniu fałszerstw. Uczył się nawet najdrobniejszych szczegółów techniki malarskiej stosowanej przez Vermeera. Osobiście przygotowywał pigmenty, pędzle z włosia borsuka, naśladował spękania na powierzchni malarskiej, aby uzyskać wiarygodną krakelurę, dopieszczał obrazy wielbionym przez Veermera kolorem ultramaryny – to wszystko miało nie pozostawiać wątpliwości, że chodzi o XVII-wieczny oryginał mistrza.
– Najpierw zakupił Wskrzeszenie Łazarza, kiepskiej jakości obraz niezidentyfikowanego malarza – opowiada dalej Profesor. – Po przeprowadzeniu odpowiednich zabiegów wykorzystał go jako podobrazie i na tym namalował Wieczerzę w Emaus. Gdy Bredius dostał ją do wyceny, popłakał się ze wzruszenia. „To zaginione dzieło”, ocenił, a był w końcu najwybitniejszym ekspertem. Obraz poszedł za prawie pięć milionów dolarów na obecne pieniądze. Van Meegeren na tym nie poprzestał. Fałszował dalej. Jedno z dzieł, Chrystusa i jawnogrzesznicę, sprzedał… wie pan komu? Hermannowi Göringowi*. Obraz przejęli alianci i już po wojnie doszli, że sprzedawcą był van Meegeren. Ten został oskarżony o kolaborację. Nie miał wyjścia. W końcu zdecydował się wyznać: „Sfałszowałem obraz”. Eksperci kręcili głowami. Porównywali Chrystusa i jawnogrzesznicę z Wieczerzą w Emaus. Maniera ta sama, wszystko się zgadza. On na to: „Bo Wieczerzę też sfałszowałem”. Dalej nikt mu nie chciał uwierzyć. Zaproponował więc: „Stworzę Vermeera od początku”. Dowozili go z więziennej celi do pracowni, a on namalował kolejny obraz – młodego Chrystusa nauczającego w świątyni. Udowodnił! „To ja jestem Vermeerem”. Ten obraz wisi w RPA do tej pory, został wyceniony i kupiony za dwadzieścia tysięcy dolarów. A Chrystus i jawnogrzesznica poszli za prawie piętnaście milionów dolarów*. To nieprawdopodobne. Ten facet potrafił tak fałszować… – Chemik przytacza historię z niemałym zachwytem, aż mu się oczy świecą.
Wyczytam, że gdy siedzący za kratkami van Meegeren, któremu groziło dożywocie, zaproponował w końcu, że podrobi publicznie Vermeera, poprosił o kilka rzeczy. O morfinę, bez której „nie potrafiłby uzyskać spokoju niezbędnego do pracy”, a także o alkohol i papierosy. Gdy udowodnił, że jest fałszerzem, okrzyknięto go geniuszem, który oszukał uchodzącego za znawcę sztuki Göringa i nie tylko zresztą jego. Oszukał wszystkich.
– Przy swoim przyjacielu, kolekcjonerze dzieł sztuki, namalował obraz w stylu Picassa. Po latach Picasso uznał, że to jego dzieło. Van Meegeren był geniuszem. Miał niesamowity dar – twierdzi z ekscytacją Ryszard J.
– Ma pan pojęcie o dziełach sztuki. – Uśmiecham się pod nosem.
– Czy mam wiedzę? Poniekąd tak. Wie pan na przykład, ile kosztuje najdroższy centymetr kwadratowy na świecie?
– Nie wiem.
– Jest autorstwa Veermera. Sprzedany w dwa tysiące ósmym roku za dwadzieścia siedem milionów dolarów. Albo funtów, nie pamiętam. Miał bodajże dwadzieścia dwa na dwadzieścia pięć centymetrów*. Jak przeliczymy na centymetr kwadratowy, to wyjdzie najwyższa cena na świecie.
Gdy to mówi, przypominam sobie, że lata temu, jeszcze w PRL-u, interesował się wywozem dzieł sztuki na Zachód. Dźwięczą mi w głowie słowa syna Michała Słupczyńskiego, że wujek Rysio „chciał, aby tata postarzał mu chemicznie obraz, tak żeby wyglądał na XVI czy XVII wiek”. Przychodzi mi też na myśl sprawa miśnieńskiej porcelany z domu Wandy Górskiej, o której to miał opowiadać rabusiom, robiąc za znawcę. I relacja Łyliego, że Profesor miał odczynnikami chemicznymi sprawdzać stan ikony.
Tymczasem Ryszard J. do fascynacji sztuką raczej się nie przyznawał. Tak samo jak do fascynacji narkotykami.
(...)
Spoglądam na twarz Profesora, patrzę na mocno zarysowane zmarszczki. Ile niepotrzebnych problemów mógłby uniknąć, gdyby podążył inną drogą kariery.
– Byłem samokrytyczny – stwierdza.
Przesiedliśmy się już z chłodnego tarasu do wnętrza domu. Ewa kręci się gdzieś przy kuchence, my siedzimy w niewielkim salonie, przy stole.
– Miałem świadomość, na czym polega wirtuozeria gry, jak przebiegały kariery Chopina, Mozarta – mówi, patrząc to na mnie, to na Ewę. – Jeśli Franciszek Liszt w wieku czternastu lat, po koncertach w Paryżu, był uznawany za najlepszego pianistę świata, to na co ja mogłem liczyć? Musiałbym być idiotą, żeby wierzyć, że mam szansę. Skończyłbym pewnie jako przeciętny nauczyciel w szkole muzycznej. Miałem skalę porównawczą, wiedziałem, jak potrafią grać geniusze fortepianu.
Gdy opowiada o swojej bogatej płytotece, o tym, że uwielbia Beethovena, że woli muzykę romantyzmu – w tym Chopina, Liszta, Camille’a Sainta-Saënsa – od baroku (w jednym z artykułów niesłusznie przypisano mu miłość do Georga Philippa Telemanna), Ewa się wtrąca, mówi, że czytała o koncercie wiedeńskim gdzieś w okolicy Skarżyska. Ryszard nie wie, o co jej chodzi. Staje na tym, że Ewa sprawdzi w internecie. Może się przejdą.
– Oburzył się pan w liście, jak nazwałem pana odludkiem – przypominam.
– Szkoła zwykła, muzyczna, szachy. Inni mieli czas na grę w piłkę, a ja miałem ciągle jakieś zajęcia, ćwiczenia. Może dlatego tak mnie postrzegali?
– A może czuł się pan mądrzejszy, inteligentniejszy od dzieciaków z okolicy? – dopytuję. – Gdy jednych interesowała gra w kapsle albo musieli przerzucać snopki zboża, pana interesowały muzyka klasyczna, chemia. Był pan naturszczykiem.
– Nie zastanawiałem się nad tym.
– Nie czuł się pan mądrzejszy, lepszy? – drążę.
– Nie. Dowodem niech będzie to, że do tej pory utrzymuję kontakt ze znajomymi z dzieciństwa.
– A co z szachami? – pytam, bo to kolejna jego miłość.
– Też oceniałem się samokrytycznie – odpowiada. – Wtedy zresztą poziom polskich szachów był bardzo niski. Skończyłem z szachami, kiedy wygrałem olimpiadę chemiczną i wyjechałem do Krakowa.
– Pana znajomi opowiadali, że umiał pan grać w szachy, nie patrząc na szachownicę.
– To prawda – przyznaje. I zadaje pytanie, którego się spodziewałem. Byłem pewien, że je zada. – Gra pan?
– Nie. Tym bardziej podziwiam – odpowiadam.
– Analizowałem dużo partii szachowych – mówi. – Fascynowałem się grą Roberta Fischera. Zdobył mistrzostwo świata, rozpropagował bardzo szachy. Słyszał pan o nim? – pyta, a nie widząc reakcji, opowiada dalej: – Po drugiej wojnie światowej była olbrzymia dominacja radzieckich szachistów. A on, Amerykanin, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku na turnieju w Portorožu wypełnił normę arcymistrzowską. Jako najmłodszy w historii*. Nie wiem, czy ktoś pobił ten rekord. Był to wielki sukces. Czasy zimnej wojny, walki o prymat. Aby rywalizować o mistrzostwo świata, musiał przejść przez turnieje międzystrefowe. Ale tam arcymistrzowie radzieccy zawiązywali między sobą koalicje, a system gier powodował, że Fischera utrącali. Napisał list do Michaiła Botwinnika, że proponuje mu nieoficjalną grę o mistrzostwo świata. Tamten na to: „Dziękuję, ale przed panem jest ośmiu arcymistrzów z wyższym rankingiem, więc musiałbym przyjąć też osiem innych meczów”. Dopiero w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku w Reykjavíku doszło do słynnej partii, meczu stulecia. Fischer pokonał Borisa Spasskiego. – Profesor opowiada o pojedynku, który w Związku Radzieckim uznano, w szczytowych latach zimnej wojny, niemal za klęskę narodową. A Fischer faktycznie był postacią fascynującą. Geniuszem o IQ 180, ale też dziwakiem, który wszędzie węszył spiski, a po zdobyciu mistrzostwa świata porzucił zawodową grę i odizolował się od świata.
– Wracając do pana, to co panu dawała ta gra? – pytam 70-letniego chemika, który siedzi ze mną przy jednym stole i ma niezłą frajdę z opowiadania takich historii, jak ta o szachowym geniuszu. – Szachy to umiejętność przewidywania kilku ruchów do przodu – myślę na głos. – Mam wrażenie, że pan taką umiejętność posiadł. Pan umiał myśleć do przodu.
– Nie wiem. Trudno mi powiedzieć. Nie zastanawiałem się nad tym – odpowiada. – Gdyby tak było, to najwybitniejsi szachiści osiągaliby sukcesy w innych dziedzinach. A tak się nie dzieje. Są szachistami wysokiej klasy i tyle. Nie osiągają na przykład niczego ponadprzeciętnego w biznesie.
Mimo wszystko bystrości nie sposób mu odmówić. Jest zresztą człowiekiem wielu talentów. Gdy rozmawiamy, chwali się swoim rekordem prędkości w jeździe na nartach. Sto czterdzieści jeden kilometrów na godzinę na trasie Świętego Piotra w Szpindlerowym Młynie w Czechach w 2009 roku. „Rok później (…) włoska trenerka, patrząc na moje narty („Progressory” Fischera), powiedziała tylko: »Crazy man«” – wspominał mi w liście. Na Val Gardenie we Włoszech, swoją ulubioną, trzyipółkilometrową trasę Pucharu Świata, pokonywał w cztery minuty. Mówi, że lubi szybkość. Choć w 2012 roku, w Austrii, przydarzył mu się wypadek przy 122 kilometrach na godzinę. Odtąd jeździ z mniejszą prędkością.
– A może szukał pan dziedziny, w której będzie doskonały? – przychodzi mi na myśl, gdy słyszę o jego autokrytycznym podejściu do wszystkiego. – W chemii odnajdywał pan tę doskonałość? – pytam.
– Chemia była i jest moją pasją. Tak jak szachy, muzyka klasyczna, opera. I to nie jest tak, że dążę w niej do doskonałości, bo to niemożliwe – odpowiada.
Grzegorz Walczak
Profesor....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.