piątek, 27 września 2024

Ostatnie dni Konstantynopola oczami Waltari

 Zapytałem:

— Protostratorze, czy rzeczywiście wierzysz, że potrafisz obronić Konstantynopol?

Odpowiedział mi pytaniem na pytanie:

— Czy masz talię kart, panie Jeanie Ange?

Wyjąłem talię kart, tłoczonych z drzeworytów, takich, jakie żeglarze zwykli sprzedawać w portach. Zmieszał je z roztargnieniem i zaczął układać przed sobą obrazkami do góry. A potem powiedział:

— Nigdy bym nie dożył tego wieku i nie osiągnął takiej pozycji, jaką mam, gdybym nie umiał grać w karty. Los rozdaje nam karty. Doświadczony człowiek bierze je, sprawdza i ocenia, nim zdecyduje, czy weźmie udział w grze, czy nie. Nie jest konieczne grać w każdym rozdaniu. Można zawsze odłożyć swoje karty i czekać na lepsze. Prawdziwego gracza nie skusi nawet największa stawka, jeśli spostrzeże, że jego karty są zbyt kiepskie. Nie można wprawdzie widzieć kart przeciwnika, ale można je zawsze wyliczyć i odgadnąć. A oprócz dobrych kart potrzebna jest biegłość w grze. Nade wszystko zaś szczęście. Dotychczas miałem szczęście, panie Jeanie Ange!


Tak, dotychczas miałem szczęście w grze — ciągnął i opróżnił puchar kilkoma głębokimi łykami. — Dotychczas, jak powiedziałem. I nawet książęca korona nie może zwabić mnie do złej gry. Ale zbadałem mury. Przez wiele pokoleń oparły się Turkom. Dlaczego nie miałyby się oprzeć i tym razem. Przejrzałem arsenały i sprawdziłem żołnierzy cesarza. Dopiero po głębokim namyśle postawiłem na kartę moją sławę i życie. Jak z tego widzisz, myślę, że mam dość przydatne karty.


— Ponadto masz swoje okręty — dorzuciłem.

— Słusznie — przyznał bez wstydu. — Ponadto mam swoje okręty. Ostatnią kartę, w najgorszym wypadku. Ale nie obawiaj się. Jeśli Giovanni Giustiniani postanawia się bić, to się bije. Tak jak nakazuje mu jego cześć i rozsądek. Aż do ostatniej możliwości. Ale nie więcej. Nie, nie więcej.


Życie jest wysoką stawką — ciągnął. — Wyższej nikt nie może wymagać. Nawet najmocniejszy pancerz nie powstrzyma ołowianej kuli. Oszczep zawsze może się wślizgnąć pod pancerz. Podnosząc miecz do ciosu, trzeba odsłonić pachę. Strzała może wtargnąć przez przyłbicę u hełmu. Pancerz nie przyda się na nic na miotacze ognia i roztopiony ołów. Wiem, w co się wdaję. To mój zawód. Mam także swój honor. Bić się do ostatniej możliwości. Ale nie poza nią, nie dalej niż do niej.


Nalałem mu więcej wina.

— Giustiniani, co chcesz za zatopienie swoich okrętów? — zapytałem, tak jakby to była całkiem powszednia sprawa.

Wzdrygnął się i przeżegnał krzyżem na sposób łaciński.

— Też pleciesz — powiedział. — Tego nie uczynię.

— Te oto kamienie... — rzekłem zgarniając błyszczące klejnoty w małą kupkę na stole — za nie mógłbyś wystawić dziesięć nowych okrętów w Genui.

— Być może — przyznał, patrząc chciwie na blask rubinów i białoniebieskie iskrzenie się diamentów między moimi palcami. — Być może. Gdybym miał je w Genui. Nie, Jeanie Ange. Nie jesteśmy w Genui. Gdybym zatopił moje statki, te kamienie nie miałyby może dla mnie wcale wartości. Nawet gdybyś mi zaofiarował dziesięć czy sto razy tyle, ile warte są moje okręty, nigdy bym ich nie zatopił.

— Tak mało zatem ufasz swoim kartom? — zapytałem.

Odparł:

— Ufam im. Będę nimi grał. Ale jestem rozsądnym człowiekiem.

Przeciągnął dłonią po nabrzmiałej twarzy, uśmiechnął się lekko i stwierdził:

— No, no zaczynamy pewnie być troszkę pijani, ponieważ gadamy takie rzeczy. — Ale to nie było prawdą. Mógłby wlać w swoje bycze ciało cały antałek wina nie upijając się zbytnio.

Zebrałem kamienie w obie dłonie.

— Dla mnie są one bezwartościowe — rzekłem. — Ja zatopiłem swoje okręty.

Tak oto bez wartości są one dla mnie — powtórzyłem chrapliwie i cisnąłem je, aż zagrzechotały jak grad o ścianę i podłogę. — Masz je! Weź je sobie, jeśli chcesz. To przecież tylko kamienie.

— Jesteś pijany! — wykrzyknął. — Nie wiesz, co czynisz. Jutro rano będziesz się trzymał za głowę obiema rękami i gorzko tego żałował.

Paliło mnie w gardle. Nie mogłem wykrztusić słowa. Potrząsnąłem głową.

— Weź je — udało mi się w końcu powiedzieć. — To cena za moją krew. Każ mnie zapisać na listę twoich żołnierzy. Pozwól mi bić się wraz z twoimi ludźmi. Niczego więcej nie żądam.

Wpatrzył się we mnie z szeroko otwartymi ustami. Potem w oczach jego zapalił się błysk powątpiewania.

— Czy to prawdziwe klejnoty? — zapytał potrząsając głową.

— A może to tylko farbowane szkiełka, takie jakimi Wenecjanie zwykli oszukiwać Murzynów?

Schyliłem się po z grubsza i niezdarnie oszlifowany diament, podszedłem do okna i przeciągnąłem głęboką rysę po zielonkawej powierzchni szyby z góry do dołu, aż zazgrzytało mi w uszach. A potem odrzuciłem diament.

— Jesteś szalony — powiedział i potrząsnął ponownie swoją potężną głową. — Byłoby niesłuszne, gdybym wykorzystał twój stan zamroczenia. Wyśpij się i niech ci się przejaśni w głowie. Potem możemy spotkać się znowu.

— Czy widziałeś kiedykolwiek samego siebie w widzeniu na jawie? — zapytałem. Być może upiłem się trochę winem, jako że nie byłem przyzwyczajony. — Ja widziałem. Raz, na Węgrzech, przed Warną, przeżyłem trzęsienie ziemi. Konie ponosiły i łamały dyszle. Ptaki wzlatywały przerażonymi stadami. Namioty przewracały się. Ziemia trzęsła się i falowała. Wówczas po raz pierwszy ukazał mi się anioł śmierci. Był mężem bladym i smagławym. Był moim odbiciem. Tak jakbym widział siebie samego idącego mi naprzeciw. Powiedział: “Spotkamy się znowu".

Na bagnach pod Warną widziałem go po raz drugi — ciągnąłem. — Stał za mną, gdy uciekający Węgrzy zakłuli kardynała Cesariniego. Gdy odwróciłem głowę, ujrzałem anioła śmierci, który był moim odbiciem. “Spotkamy się znowu, powiedział, spotkamy się przy bramie Świętego Romana". Teraz zaczynam go rozumieć.


Nie jestem żadnym złodziejem — mówiłem dalej. — Łaska sułtańska może uczynić niewolnika bogatszym od niejednego zachodniego księcia. Po bitwie przyprowadzono mnie przed sułtana Murada, wraz z innymi jeńcami. Jego zwycięstwo wisiało na włosku. Obwisłe policzki i worki pod oczyma drżały mu jeszcze z napięcia i strachu, przez które przeszedł. Był przysadzisty, o głowę niższy ode mnie i przedwcześnie ociężały od bezczynności i wygodnego życia. Wielu wyciągało do niego ręce i głośno wołało ofiarując wykup za swoje życie. Ale w jego oczach byliśmy wszyscy krzywoprzysiężcami i gwałcicielami pokoju. Ufając w pokój zdążył już zrezygnować z tronu na korzyść Mehmeda i osiedlić się na starość w parkach i ogrodach Magnezji. Teraz kazał nam wybierać tylko między islamem a śmiercią. Ziemia ociekała krwią, gdy jeden po drugim, wedle wieku i godności, klękali przed mieczem katowskim. Wielu przelękło się na widok toczących się głów. Wybuchali płaczem i wyznawali głośno Boga islamu i jego Proroka. Nawet i niektórzy mnisi wyznali, że stracili wiarę, odkąd Bóg dał zwycięstwo Turkom.

Ale Murad był zmęczony i przedwcześnie postarzały — ciągnąłem. — Jego najukochańszy syn utopił się i od tej pory sułtan nie troszczył się już zbytnio o sprawowanie rządów. Nabrał zwyczaju topienia smutku w winie wespół z uczonymi i poetami. Nie kochał rozlewu krwi. Gdy przyszła moja kolej, spojrzał na mnie, spodobała mu się moja twarz i rzekł: “Jesteś jeszcze młody, dlaczego miałbyś zakosztować śmierci? Wyznaj więc wiarę w Proroka". Odparłem: “Jestem jeszcze młody, ale gotów jestem zapłacić ludzki dług, podobnie jak i ty kiedyś go zapłacisz, wielki sułtanie". Słowa moje spodobały mu się. “Masz słuszność, powiedział, kiedyś przyjdzie dzień, gdy nieznana ręka zrówna moje boskie prochy z ziemią". Dał znak, że chce mi darować życie. Był to tylko kaprys, gdyż słowa moje wyzwoliły w jego duszy poetyckie natchnienie. Chcesz usłyszeć wiersz sułtana Murada po bitwie pod Warną, Giovanni Giustiniani?Giovanni potrząsnął swoją byczą głową na znak, że nie troszczy się zbytnio o poezję, dolał sobie wina i zaczął gryźć plaster zimnej cielęciny. Podsunąłem mu bliżej ogórki i przeczytałem po turecku ten niezapomniany wiersz, odmierzając strzelaniem w palce takt, jakbym szarpał struny lutni. Potem przełożyłem go mu:


Podczaszy, nalej mi znowu wczorajszego wina,

przynieś mą lutnię, daj zapomnienie memu sercu,

krótką chwilę trwa życie, rozkoszne są tej chwili spoczynek i radość

pewnego dnia nieznana ręka zrówna me boskie prochy z ziemią.


Takie było serce sułtana Murada — mówiłem. — Umocnił on potęgę Turków i prowadził jedną wojnę po drugiej, by stworzyć trwały pokój. Dwa razy przekazywał tron Mehmedowi. Za pierwszym razem zmusili go do powrotu chrześcijanie. Za drugim razem przywołał go z powrotem wielki wezyr Halil, po tym jak janczarowie spalili bazar w Adrianopolu. Od tej pory Murad pogodził się z losem i panował aż do śmierci nie prowadząc więcej wojen. Dwa razy w tygodniu upijał się z poetami i filozofami. Wtedy zwykł był obdarzać przyjaciół honorowymi kaftanami, dobrami ziemskimi i szlachetnymi kamieniami. I nigdy nie domagał się ich zwrotu następnego dnia. Kilka z tych klejnotów to dary sułtana Murada. Zatrzymaj je, Giovanni, jeśli chcesz. Ja ich nie potrzebuję i też nie będę domagał się ich zwrotu jutro.

Gustiniani wetknął do ust pół ogórka, otarł ręce z kwasu o skórzane pludry, przeżegnał się pobożnie i padł niezdarnie na czworaki u moich stóp.— Jestem ubogim człowiekiem i zwykłym wojownikiem — powiedział. — Nie mogę sobie pozwolić na chełpliwość. Korzę się chętnie dla dobrej sprawy.

Zaczął czołgać się po ziemi i zbierać klejnoty, a ja przyświecałem mu świecą, aby żaden kamień nie uszedł jego uwagi. Sapał czołgając się, ale mówił:

— Tylko nie zacznij mi pomagać, na wszystko cię proszę. Ten wysiłek jest bardziej luby dla moich członków niż zapasy z najpiękniejszą kobietą na świecie.

Podałem mu czerwony skórzany woreczek. Zebrał do niego starannie klejnoty, podniósł się w końcu z ziemi, zawiązał woreczek i wetknął go ostrożnie za pazuchę.

— Wcale nie jestem chciwy — powiedział — któryś z mniejszych kamieni mógł łatwo wpaść w szparę podłogi albo potoczyć się pod dywan, ale znajdzie go chyba twój służący przy sprzątaniu. Dziękuję ci.

Przekrzywił głowę i przyglądał mi się łaskawszymi oczyma.

— W moim życiu — powiedział — natknąłem się na mężów świętych, mających przywidzenia, i na wielu innego rodzaju szaleńców. Byłbym chyba i sam szalony, gdybym nie przyznawał, że na świecie dzieje się dużo rzeczy, których znikomy rozum człowieka nie może pojąć. Takim wydarzeniem jest to, że spotkałem ciebie.

Wyciągnął do mnie szeroką łapę i uścisnął mi dłoń nie ukrywając wdzięczności.

— Od dzisiejszego dnia jesteś moim przyjacielem, panie Jeanie Ange — zapewniał. — I nie dam ucha żadnym plotkom, które może będę słyszeć o tobie. Jutro rano, zaraz po pobudce, każę cię wpisać do moich list zaciężnych. Ale wtedy musisz być obecny. Dostaniesz konia i rynsztunek, i możesz być pewny, że dam ci dostatecznie dużo roboty, żebyś przyzwyczaił się do mojej dyscypliny. Żołnierzy ćwiczę surowiej niż Turcy.

Lecz nie walnął mnie w plecy ani nie uderzył po ramieniu, jak może by to zrobił ktoś mniej doświadczony. Przeciwnie, skłonił z szacunkiem głowę odchodząc i powiedział:

— Zachowaj swoją tajemnicę. Nie jestem ciekawy. Nie postępowałbyś tak, jak czynisz, gdybyś miał złe zamysły. Ufam ci.

Grecy odrzucili mnie, łacinnik mnie przyjął. Zrozumiał mnie lepiej niż Grecy. Giovanni Giustiniani.

***

— A Janczarowie? — zapytał. — Nie chodzi mi o prostych żołnierzy, lecz o dowódców.

— Janczarowie pragną naturalnie wojny — wyjaśniłem. — To przecież ich jedyny zawód. Są to synowie chrześcijan, ale wychowani w islamie. Nie mają prawa żenić się ani też opuszczać swoich kwater, nie wolno im nawet uczyć się żadnego rzemiosła czy zawodu. Naturalnie byli bardzo rozgoryczeni, gdy emir Karamanii podporządkował się sułtanowi i nie doszło do wojny, której się spodziewali. Mehmed pozwolił im awanturować się i kopniakami przewracać kotły. Sam zamknął się w namiocie na całe trzy dni. Pewni kupcy sprzedali mu grecką niewolnicę porwaną z którejś z wysp. Była to osiemnastoletnia dziewczyna, piękna jak dzień. Nazywała się Irena. W jej towarzystwie sułtan spędził trzy doby nie pokazując się nikomu. Janczarowie hałasowali i obrzucali go obelgami przed jego namiotem. Nie chcieli mieć sułtana, który zamiast wojny wybrał rozkosze miłości i który nawet zaniedbywał modlitw dla niewolnicy. Dowódcy nie mieli już na nich żadnego wpływu. Przypuszczalnie nie chcieli ich nawet hamować.— Słyszałem o tym wydarzeniu — wtrącił Giustiniani. — Dowodzi ono tylko okrucieństwa i porywczości Mehmeda.

— Okrucieństwo, ale nie porywczość — odrzekłem. — Był to z zimną krwią przemyślany gest wielkiego aktora. Gdy rozjuszeni Janczarowie w ślepej furii przewrócili swoje kotły, wyszedł on w końcu z namiotu z różą w dłoni i ciężkimi od snu powiekami i grał każdym ruchem zmieszanego i skłopotanego młodzika. Janczarowie ryczeli ze śmiechu patrząc na niego: zaczęli rzucać grudami ziemi i końskim łajnem, starannie jednak bacząc, by go nie trafić, i krzyczeli: “Coś ty za sułtan, skoro zamieniasz miecz na różę?" A Mehmed odkrzyknął w odpowiedzi: “Ach, bracia, bracia, nie wiecie, co mówicie! Gdybyście mogli ją zobaczyć, nie ganilibyście mnie". Janczarów podnieciło to tylko jeszcze bardziej i zaczęli wołać: “Pokaż nam swoją Greczynkę, pokaż nam ją, a może ci uwierzymy". Mehmed ziewnął leniwie, wrócił do namiotu i wywlókł z niego zawstydzoną i przerażoną dziewczynę, na wpół nagą i usiłującą ze wstydem ukryć twarz w dłoniach.

Widoku tego nigdy nie zapomnę — ciągnąłem. — Łyse, ozdobione kosmykami włosów czaszki janczarów, gdyż nawet swoje filcowe czapki rzucili na ziemię i podeptali. Lubieżna twarz i mieniące się żółto drapieżne oczy Mehmeda. Dziewczyna piękniejsza jak wiosna w Karamanii. Mehmed rozerwał siłą jej dłonie i zdarł z niej ostatnie szatki, po czym popchnął ją ku janczarom, aż cofnęli się oślepieni pięknością jej twarzy i białą doskonałością jej ciała. “Napatrzcie się do syta! — krzyknął Mehmed. — Patrzcie i przyznajcie, że godna jest miłości sułtana". Potem twarz jego pociemniała od furii, odrzucił różę i rozkazał: “Przynieście mój miecz!" Dziewczyna klęczała na ziemi ze schyloną głową i osłaniała swą nagość rękami. Gdy Mehmed dostał miecz, chwycił ją za włosy i jednym cięciem obciął jej głowę, tak że krew z szyi trysnęła na najbliższych janczarów. Nie wierzyli swoim oczom i krzyknęli ze zgrozy. Potem cofnęli się ślepo między towarzyszy, by odsunąć się możliwie jak najdalej od Mehmeda. A ten powiedział tylko: “Mój miecz może przeciąć nawet więzy miłości! Ufajcie mojemu mieczowi". A potem zapytał: “Gdzie wasz dowódca?" Janczarowie przyprowadzili swego dowódcę, który ukrył się w namiocie. Gdy przybył, Mehmed wyrwał mu srebrną chochlę, oznakę dowództwa, i uderzył go na oczach wszystkich janczarów z całej siły w twarz, tak że złamał mu nos i wybił jedno oko. Ale Janczarowie milczeli przerażeni i nie kiwnęli palcem w obronie swego dowódcy.Janczarowie nie podniosą już buntu — stwierdziłem. — Mehmed zreorganizował ich oddziały i powiększył je o sześć tysięcy swoich sokolników, co jest sprzeczne z regulaminem. Janczarowie awansują według wieku. Dlatego nie mógł odprawić całego ich dawnego dowództwa, jakkolwiek w nocy kazał stracić wielu z nich. Ale możesz być pewny, że przyzna im honorowe miejsce przy oblężeniu Konstantynopola. Sam odniesie z tego korzyść na wiele sposobów. Ci z oficerów i weteranów świadomych, czego chcą, których zapisał sobie w pamięci, padną pod naszymi murami. Mehmed nie przebacza nigdy zniewagi, której doznał. Ale nauczył się on czekać na odpowiedni moment.

Nie wiedziałem, czy mam mówić dalej. Nie byłem pewny, czy Giustiniani zrozumie, o co mi chodziło. Ale w końcu powiedziałem:

— Mehmed nie jest człowiekiem.

Giustiniani zmarszczył czoło i wpatrzył się we mnie nabiegłymi krwią oczyma. Jego dobroduszny, huczący śmiech uwiązł mu w gardle.

— Mehmed nie jest człowiekiem — powtórzyłem. — Może jest aniołem ciemności? Może jest tym, który ma przyjść? Nosi wszystkie znaki.

Nie zrozum mnie źle — dodałem szybko. — Jeśli jest on człowiekiem, to jest nowym człowiekiem. Pierwszym w swoim rodzaju. Rozpoczyna nowy okres, epokę, która wychowuje innego rodzaju ludzi niż przedtem. Władców nad ziemią, władców nad nocą, którzy w swej krnąbrności i pysze odrzucają niebo i wybierają ziemię. Nie wierzą w nic poza tym, co mogą udowodnić ich oczy i rozsądek. W swym sercu nie uznają praw ludzkich ani boskich, dlatego że cel jest dla nich jednym prawem. Przynoszą chłód i żar piekielny na powierzchnię ziemi i zmuszają siły natury, by im służyły. Nie lękają się nieskończoności morza ani głębi niebios. Podporządkowawszy sobie całą ziemię i całe morze, budują sobie skrzydła w zapamiętałej żądzy wiedzy, by latać ku gwiazdom i także nimi zawładnąć. Mehmed jest pierwszym człowiekiem z tego pokolenia. Jak możesz wierzyć, że zdołasz mu się oprzeć?

Giustiniani złapał się za głowę:— Na święte rany Chrystusa! — żalił się. — Czyż nie wystarczy, że mnisi tego miasta głoszą koniec świata, aż piana im występuje na usta? Musi także oficer z mojego zaciągu miewać objawienia i wizje i pleść niestworzone bzdury? Głowa mi pęknie, jeśli powiesz jeszcze choćby tylko jedno słowo.

***

— Nie, Manuelu — przyznałem. — To prawda. Armata jest w drodze. Wiosna jest w powietrzu. Niebawem zaczną gruchać gołębie i niespokojne stada ptactwa przelatywać będą nad naszym miastem z południa na północ. Gdy wiosna rozkwitnie, sułtan stanie u bram Konstantynopola. Temu nie zdoła już przeszkodzić żadna moc na świecie.

— I jak długo — zapytał — jak długo, sądzisz, wszystko potem potrwa?

Czemu miałem mu kłamać. Jest już stary. Jest Grekiem. Nie jestem lekarzem. Jestem człowiekiem. Jego bliźnim.

— Może miesiąc — powiedziałem — albo dwa. Giustiniani to wspaniały wojownik. Trzy miesiące, jeśli podoła zadaniu, w co wierzę. Ale chyba nie więcej. Chyba nie więcej niż tyle, nawet w najlepszym wypadku.

Manuel już nie drżał. Patrzył mi prosto w oczy.

— A Zachód? — zapytał. — Unia?

— Zachód? — powtórzyłem. — Wraz z Konstantynopolem także i Zachód utonie w nocy. Konstantynopol jest ostatnią lampą i nadzieją chrześcijaństwa. Jeśli pozwolą jej zgasnąć, to znaczy, że sami zasłużyli na swój los.

— I jakiż to będzie los Zachodu? — zapytał. — Wybacz mi, panie, ale jestem ciekawy, ażeby moje serce mogło się przygotować.

— Ciało bez ducha — odparłem. — Życie bez nadziei, zniewolenie człowieka, niewola tak beznadziejna, że niewolnicy nie wiedzą już nawet, iż są niewolnikami. Bogactwo bez radości, obfitość bez możliwości korzystania z niej. Śmierć ducha.

***

Wojna ujawnia w człowieku najlepsze cechy. Tak jak i najgorsze. Im dłużej trwa oblężenie, tym większą przewagę uzyskują właściwości złe.

Mika Waltari

Czarny Anioł

(Przełożył: Zygmunt Łanowski)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.