Nie ulega wątpliwości, że park uczynił dla mnie wiele dobrego. Dał mi prywatność, a ponadto pozwolił łudzić się, że moja sytuacja nie jest aż tak zła, jak była w istocie. Trawa i drzewa okazały się demokratyczne i kiedy wygrzewałem się w późnopopołudniowym słońcu albo wdrapywałem wczesnym wieczorem między skałki, by znaleźć sobie miejsce do spania, czułem, że wtapiam się w otoczenie, że nawet wytrawne oko wzięłoby mnie za uczestnika pikniku albo spacerowicza, których pełno było dokoła. Ulica demaskowała taką ułudę. Ilekroć szedłem w tłumie, natychmiast doskwierała mi wstydliwa wiedza o samym sobie. Byłem skazą na gładkiej powierzchni, włóczęgą, parchem porażki na skórze ludzkości. Każdego dnia brudniejszy, każdego dnia większy obszarpaniec, coraz bardziej zagubiony, coraz bardziej inny od wszystkich.
Tymczasem w parku nie dźwigałem brzemienia samoświadomości. Park wytyczał próg, granicę, dzięki której mogłem rozdzielić wnętrze i wygląd. L) ile ulica zmuszała mnie, bym postrzegał się tak, jak postrzegają mnie inni, o tyle park dawał mi sposobność powrotu do życia wewnętrznego, do obcowania z samym sobą wyłącznie w kategoriach tego, co dzieje się we mnie. Odkryłem, że można przeżyć bez dachu nad głową, nie da się natomiast bez równowagi między tym co wewnętrzne a tym co zewnętrzne. Park wydatnie pomógł mi ją znaleźć. Może nie był całkiem domem, ale z braku lepszego schronienia prawie się nim stał.
Przydarzały mi się w nim dziwne historie, które wydają się niemal nieprawdopodobne, gdy je dziś wspominam. Pewnego razu, na przykład, podeszła do mnie młoda kobieta o płomiennorudych włosach i wcisnęła mi w dłoń pięciodolarowy banknot – ot tak, po prostu, bez słowa wyjaśnienia. Kiedy indziej gromadka ludzi zaprosiła mnie na śniadanie na trawie. Kilka dni później grałem przez całe popołudnie w softball. Biorąc pod uwagę mój stan fizyczny, sprawiłem się niewiarygodnie (dwa czy trzy single, robinsonada i chwyt na lewym polu), a ilekroć moja drużyna była przy kiju, pozostali gracze częstowali mnie jedzeniem, piciem i tytoniem: kanapki i precle, puszki piwa, cygara, papierosy. To były jasne chwile, które pomagały mi przetrwać mroczniejszy czas, kiedy to wydawało się, że szczęście mnie opuszcza. Być może od samego początku tylko to chciałem sobie udowodnić: że człowiek, który szasta swym życiem, odkrywa to, czego wcześniej nie dostrzegał i nie poznałby w innych okolicznościach. Byłem półżywy z głodu, ale ilekroć przytrafiało mi się coś dobrego, przypisywałem to nie przypadkowi, lecz memu stanowi ducha. Czułem, że jeżeli zdołam zachować właściwą równowagę między pragnieniem a obojętnością, to w jakiś sposób nakłonię wszechświat, by zareagował na moje istnienie. Jak inaczej miałem interpretować nadzwyczajne odruchy dobroci, które mnie spotykały w Parku Centralnym? Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, nie ugiąłem się w swym postanowieniu ani na jotę, a mimo to nieznajomi podchodzili i proponowali pomoc. Niechybnie roztaczałem na świat jakąś moc, coś nieokreślonego, co skłaniało ludzi do takiego postępowania. Z upływem czasu przekonałem się, że coś dobrego przytrafia mi się wyłącznie wtedy, gdy przestaję tego chcieć. Jeśli to prawda, prawdziwa byłaby również odwrotność tej tezy: zbytnie pragnienie przekreślało ziszczenie się pragnienia. To był logiczny wniosek wypływający z mojej teorii, skoro bowiem udowodniłem sobie, że potrafię przyciągnąć do siebie świat, wynikało z tego również, że potrafię go od siebie odpychać. Innymi słowy, dostaję, czego chcę, wyłącznie wtedy, gdy tego nie chcę. Brzmiało to bezsensownie, ale przemawiała do mnie pokrętność wywodu. Jeżeli moje potrzeby mogą być zaspokojone jedynie poprzez zaniechanie myślenia o nich, to rozstrząsanie mojej sytuacji przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. W chwili, gdy to pojąłem, poczułem, że chwieję się karkołomnie na rozpiętej linie świadomości. No bo jak nie myśleć o jedzeniu, gdy jest się głodnym? Jak uciszyć brzuch, skoro bez przerwy burczy, woła, by go napełnić? Jak nie zwracać uwagi na tak usilne błagania? Nieraz dawałem im posłuch i wtedy uzmysławiałem sobie, że przekreśliłem ostatecznie szansę na uzyskanie pomocy. Wynik był nieuchronny, tak oczywisty i niepodważalny jak w działaniu matematycznym. Dopóki rozmyślałem o mych kłopotach, dopóty świat odwracał się ode mnie. Wówczas nie pozostawało nic innego, jak samemu sobie radzić, rozglądać się za jedzeniem, wyzyskać swe położenie do maksimum.
Mijało trochę czasu. Dzień, dwa, może nawet trzy lub cztery, i po trochu wyrzucałem z głowy wszelkie myśli o ratunku, gotowałem się na zgubę. Wtedy następowało jedno z tych cudownych wydarzeń. Za każdym razem porażały mnie one jak grom z jasnego nieba. Nie potrafiłem przewidzieć ich nadejścia, a po spełnieniu nie miałem powodów liczyć na kolejne. Każdy cud był zatem ostatnim. Ponieważ był ostatnim, bez przerwy wracałem do początku drogi, ciągle musiałem zaczynać walkę od nowa.
Paul Auster, Księżycowy pałac
tłumaczenie: Robert Sudół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.