K. wiedział teraz dobrze, że byłoby
jego obowiązkiem chwycić nóż przechodzący tak nad nim z rąk do
rąk i przebić się. Ale nie zrobił tego, tylko obracał wolną
jeszcze szyję i rozglądał się dokoła. Nie potrafił wytrzymać próby do samego
końca i wyręczyć całkowicie władzy, odpowiedzialność za ten ostatni błąd ponosił ten,
który mu odmówił tej reszty potrzebnej siły. Jego wzrok padł na najwyższe piętro graniczącego z
kamieniołomem domu. Jak błyska światło, tak rozwarły się tam skrzydła jakiegoś okna:
jakiś człowiek, słaby i nikły w tym oddaleniu i na tej wysokości,
wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął jeszcze
dalej ramiona.
Kto to był? Przyjaciel? Dobry
człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłże to ktoś jeden? Czy byli to wszyscy?
Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno
istniały. Logika wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi, który chce żyć, nie
może się ona oprzeć. Gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział? Gdzie był wysoki sąd, do
którego nigdy nie doszedł? Podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce. Ale na gardle jego
spoczęły ręce jednego z panów, gdy drugi tymczasem wepchnął mu nóż w serce i dwa razy
w nim obrócił. Gasnącymi oczyma widział jeszcze K. ,jak panowie, blisko przed jego twarzą,
policzek przy policzku, śledzili ostateczne
rozstrzygnięcie. "Jak pies!"
- powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć.
Franz Kafka, Proces
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.